Info

avatar Jestem chirality z Lublina. Mam przejechane 42279.29 km, w tym 945.90 km w terenie, z prędkością średnią 23.87 km/h.
Więcej o mnie.

button stats bikestats.pl

2020 button stats bikestats.pl

2019 button stats bikestats.pl

2018 button stats bikestats.pl

2017 button stats bikestats.pl

2016 button stats bikestats.pl

2015 button stats bikestats.pl

2014 button stats bikestats.pl

Wykresy roczne

Wykres roczny blog rowerowy chirality.bikestats.pl

Archiwum



  • DST 203.72km
  • Teren 5.00km
  • Czas 12:01
  • VAVG 16.95km/h
  • VMAX 31.50km/h
  • Temperatura 36.0°C
  • Podjazdy 893m
  • Sprzęt Banana Rama
  • Aktywność Jazda na rowerze

Ukraina: Włodzimierz Wołyński-Lublin

Sobota, 8 sierpnia 2015 · dodano: 03.02.2016 | Komentarze 0

Pobudkę robię po siódmej. W hotelu nie ma klimatyzacji, a zawieszony na ścianie termometr drażni pokazując 27 stopni. Sen w takich warunkach sprawia, że człowiek budzi się bardziej zmęczony, niż gdy kładł się spać. Przekonam się o tym dzisiaj bardzo boleśnie. Wychodzę na miasto postrzelać trochę zdjęć i uzupełnić zapas baterii do nawigacji, które w taką pogodę padają jak muchy. Wracam do hotelu na śniadanie. Pani w restauracji prosi o „numerok”, więc pokazuję jej klucz z numerem pokoju. Po jej reakcji widzę, że coś jest nie tak, ale kobieta odpuszcza i podaje mi śniadanie. Jajko sadzone, kasza gryczana, warzywa i do tego herbata – nie jest to typowe śniadanie kontynentalne, ale smakuje wyśmienicie. Do sali wchodzi grupa młodych Ukraińców. Numer z „numerokiem” się powtarza. Z urywków rozmowy wnoszę, że aby otrzymać śniadanie potrzebny jest jakiś kwit z recepcji. Najwidoczniej kobieta nie czuła się na siłach wytłumaczyć mi, o co w tym wszystkim chodzi. Diabelskiego planu polegającego na udaniu się do recepcji po „numerok” i konsumpcji kolejnego śniadania jednak nie realizuję. Za granicą trzeba trzymać poziom. W trasę wyruszam przed dziewiątą i po ok. 10 km łapie mnie mega kryzys. Zjeżdżam na pobocze, kładę się na trawie i wypijam większość wody, którą mam. Resztę wylewam na głowę (woda konkretnie gorąca). Mimo, że nie jest dobrze, jestem zmuszony zmienić miejscówkę, bo kręci się wokół mnie pies z książkowymi objawami wścieklizny. Pięknie, brakuje tylko zielonych ludzików. Na nowej miejscu rozkładam się ponownie na trawie, ale czuję, że muszę szybko zbić temperaturę. Wody jednak już nie mam, ale przypominam sobie, że w sakwie wiozę mokre bawełnianie spodenki, które uprałem w hotelu. Planowałem wysuszyć je gdzieś na postoju, więc robię to na mojej głowie. Pomaga na tyle, że ryzykuję jazdę do najbliższego sklepu. Na wjeździe do Nowowołyńska stacja benzynowa. Kupuję lody i kilka butelek mrożonej wody. Lokuję się w cieniu, zaczynam zbijanie temperatury i odpoczywam. Temperatura wspina się do 36 kresek w cieniu – powietrze już nie chłodzi, więc pozostaje parujący pot, który z czegoś organizm musi produkować. Kiedy czuję się wystarczająco dobrze, ruszam w dalszą drogę. Na wyjeździe z miasta dostaję całusa od pszczoły pod pasek kasku. Ból trochę dokuczliwy, ale bardziej obawiam się o szok anafilaktyczny, który dzięki Bogu nie następuje. Kolejny kryzys cieplny dopada mnie tuż po przekroczeniu Bugu Zachodniego i wtargnięciu do Rejonu Lwowskiego. Zatrzymuję się w lesie i powtarzam rytuały z wodą. Pomaga, więc jadę dalej, szczególnie, że obok zatrzymała się grupa ukraińskich młodzieńców w jakimś szrocie. Kolejny kryzys łapie mnie w Tudorkowicach przed skrętem na ostatnią prostą ku granicy. Na szczęście jest tutaj sklep, więc kolejna porcja lodów, wody i odpoczynku. Jakiś Ukrainiec chce mi sprzedać szampon, który właśnie ukradł ze sklepu. Bezczelny typ, ale ponieważ ma pokiereszowany nożem pysk, więc zbywam go łagodnie. Planując trasę, spodziewałem się, że ostatni odcinek na Ukrainie będzie z tłucznia, ale o dziwo wjeżdżam na asfalt. Gdy już zaczynam siebie besztać za pesymizm, asfalt zmienia się w kamienie właśnie, które jednak szybko przechodzą w szuter. Tłumaczę sobie, że pewnie główny wynalazca dróg z kamienia został rozstrzelany, nim jego patent dotarł na zachodnie rubieże kraju. Kilkukilometrowy zjazd szutrem jest przyjemny, ale szarżować na nim się nie da. Jechanie tego odcinka w przeciwnym kierunku z sakwami może być jednak brutalnym powitaniem na Ukrainie. W przygranicznym Uhrynowie niewiarygodnie zrujnowany asfalt. Czuję się jak w Pompejach, ale ukraińskie dzieci pozdrawiają mnie po polsku. Pewnie traktują to jak zabawę z małpą w cyrku, która reaguje na określone dźwięki. Za miasteczkiem wbijam się w nową dobrą drogę ku granicy i na dobre żegnam się z telepaniem po wertepach. Na granicy spokojnie, sennie i pusto. Spodziewałem się, że będę musiał stanąć w rozkroku z rękami na ścianie, podczas gdy ludzie w mundurach będą sprawdzać naturalne otwory ciała w poszukiwaniu wyrobów tytoniowych bez polskich znaków akcyzowych. Nic z tego. Polski celnik nigdzie nie szpera, tylko prowadzimy miła rozmowę o mojej podróży, zabójczej pogodzie i ukraińskich drogach. Radzi mi, żebym do Lublina szukał transportu, bo pogoda jest niewyjściowa, ale zgrywam twardziela i mówię, że to by była w pewnym sensie porażka. Facet pomaga mi wyprowadzić rower z budynku trzepań i żegnamy się przyjacielsko. Info dla transgranicznych szmuglerów jest takie, że trzeba wyglądać jak naprawdę ujechany rowerzysta, żeby się udało. Nie dziękujcie. Odcinek od Włodzimierza Wołyńskiego do granicy to było najgorsze ~40 km w moim życiu pod względem kondycji i ogólnego samopoczucia. Po przekroczeniu granicy wita mnie idealny asfalt. Euforia. Ostatni taki miałem momentami na trasie Luboml-Kowel. Zmieniam nie tylko strefę czasową, ale i przenoszę się cywilizacyjnie do przodu o dobre 50 lat w sprawach infrastruktury drogowej. Mówię to bez satysfakcji, ale ze smutkiem. W przelocie pytam pierwszego napotkanego człowieka, czy to jeszcze Ukraina, czy już Polska. Polszcza – odpowiada – i obaj wybuchamy śmiechem. W centrum Dołhobyczowa staję. W Polsce od razu czuję się lepiej i nie chodzi tylko o drogi. Poczucie bycia u siebie jest nie do przecenienia. Jem wyrafinowany obiad (flaki i fasolka de la Grande Bretagne) w knajpie, w której klientela kupuje głównie wódę na setki. Przysłuchuję się rozmowom o bamberce, odporności pszenicy jarej na przymrozki (najgorsze są te wiosenne mroźne wiatry), i ilości wody potrzebnej do rozcieńczania pestycydów (dwa do jednego spali rośliny, trzy do jednego nie). Sporo osób zaciąga po kresowemu, czym przypominają mi moją babcię. Biorąc pod uwagę gehennę z początku dnia nie wierze, żebym był w stanie dotrzeć bez snu do Lublina, bo do przejechania jest znacznie więcej niż głupie 40 km, które tak mnie upodliły. Postanawiam jednak jechać, ile się da, bo dom ciągnie jak magnes. W Dakocie wyłączam dedykowaną mapę zachodniej Ukrainy i włączam mapę bazową, bo maszynka bardzo nie lubi zbyt wielu aktywnych map powielających jakiś obszar. Planuję trasę, Krasnystaw... Chełm... Krasnystaw... Chełm.... Pada na Krasnystaw. Celowo jednak nie sprawdzam, jaki dystans przede mną, bo wiem, że ta informacja podcięłaby mi skrzydła. Ot, błogość ignorancji. Szczęśliwie, upały stają się coraz mniej dokuczliwe. Trasę dzielę na krótsze etapy (Hrubieszów, Krasnystaw, Piaski), na finiszu których obiecuję sobie odpoczynek. Na samym początku trasy bonus, bo wjeżdżam bezwizowo do Ameryki i tak zupełnie przy okazji odhaczam w pięknym stylu RAAM (czas ok. 5 minut). Czuję się spełniony – God bless America! Przed Hrubieszowem wyskakuje zza węgła zakaz ruchu. Jadący za mną motocyklista mówi, jak to objechać, bo na znakach o tym ani słowa. Na objeździe wyprzedzam rowerzystę wiozącego kosę. Zataczam wokół niego baaardzo szeroki łuk. Dojazd do miasta parszywy, bo budują tutaj chyba coś na kształt obwodnicy. Staję po picie. Z Biedronki wychodzą dwie Ukrainki z koszami wypełnionymi pampersami. –Pięcioraczki? – zapytuję. –Diesiat – odpowiada Ukrainka, pokazując palce obu dłoni. Przejeżdżam przez centrum, które zdecydowanie wypiękniało, bo w zeszłym roku wyglądało jak po bombardowaniu. Za Hrubieszowem zachód słońca, który spóźniam się sfotografować, bo chciałem się nań zatrzymać na styk. Ech. Drogowskazów na Krasnystaw nie ma, więc nie wiem, ile muszę jeszcze wykręcić. Pomimo zmroku na polach snują się w świetle reflektorów kombajny pochłaniające łany zboża. Niektóre rzygają zbożem na przyczepy traktorów, a inne zatrzymują je w brzuchach. Jeden kombajn wyjeżdża właśnie z pola i pomimo że jestem daleko, czeka aż przejadę. Bestia jest szeroka na całą szosę, więc doceniam gest. Koło Teratyna goni mnie traktor. Jedzie minimalnie szybciej, ale gdy myślę, że już po mnie, traktor staje przy karczmie. Uff! Poruszam się drogą na Chełm i w Odletajce żegnam się z nią, odbijając w lewo. Pierwszy drogowskaz wspomina Krasnystaw i podłamka. Nie pamiętam liczby, ale była zdecydowanie większa, niż to, czego się spodziewałem nawet w czarnych scenariuszach. Niebo bajkowo gwiaździste nade mną, ale zaczyna być zimno. Gdy jakiś podjazd mnie nawet nie rozgrzewa, staję i zakładam koszulkę termiczną. Spodnie jednak odpuszczam, bo chcę się do końca polansować w pstrokatych portkach plażowych. Ze względu na liczne hopki, planuję podzielić odcinek do Krasnegostawu na dwa z międzylądowaniem w Kraśniczynie. Przed miasteczkiem zmasowane ataki psów. Zawierajcie bramy na noc, ludzie! Albo psa do drewutni. Czworonożnych terrorystów bez ostrzeżenia rażę światłem lampki, bo jest to jedyny argument, który do nich przemawia. W Kraśniczynie nawet przyzwoity, obudowany przystanek, ale kręci się ciekawski pies i nieopodal głośno rozmawia podpita grupka. Kładę się na chwilę na ławce, ale nie chcę się za bardzo rozleniwiać, więc ruszam w dalszą drogę. Na tym odcinku orientuję się, że mam rozregulowane stery po telepaniu się na ukraińskich wertepach. W ruchu dokręcam palcami obie nakrętki na czuja. Kolejny przystanek miał być w Krasnymstawie, ale gdy już tam jestem, zmieniam zdanie i obwodnicą kieruję się na Piaski. Pierwszy drogowskaz i znowu szok, że tak cholernie daleko do celu. Odcinek bardzo pofałdowany, więc mniej więcej w połowie robię krótką przerwę. Na jakimś podjeździe tylko jeden pas ruchu i wąskie pobocze. Wspinam się, ale słyszę, że sapie za mną przeciążony TIR. Przestaję pedałować i prostuję tor jazdy, bo chcę się pozbyć ton żelastwa z pleców. TIR mnie wyprzedza, a kierowca światłami dziękuje. Jaja. Maszt w Piaskach widać z daleka i staje się on moim celem. Wydaje się on być tuż tuż, ale to tylko złudzenie, którym się dobrowolnie karmię. Znowu kilka męczących podjazdów, bo masztów raczej nikt nie buduje w dolinach, no chyba że za fundusze europejskie. Nowe przystanki autobusowe mają zajmujące część pobocza wysepki, które zupełnie nie wyróżniają się kolorem od powierzchni szosy. Pierwszy raz na coś takiego po prostu wjechałem, ale później przed każdym przystankiem odbijałem na wszelki wypadek lekko w lewo. Przed samym masztem niespodzianka, bo dostaję zakaz ruchu po krajówce i skierowanie na coś w rodzaju serwisówki. Świetna jakość i pusto, więc przez kilka kilometrów jedzie się bezstresowo. Długi zjazd i jestem w Piaskach, gdzie robię tradycyjny postój na stacji benzynowej. Rozmawiam z ajentem o paleniu przy dystrybutorach, spadku gęstości paliwa podczas upałów i kto na tym zarabia. Śliskie tematy, więc ruszam. Tradycyjnie na rogatkach miasta czekają na mnie psy, ale częstuję je lumenami. Z satysfakcją obserwuję, jak zmykają w krzaki. Teraz spokojna jazda serwisówką ekspresówki do Lublina. Na tym etapie zwyczajnie cieszę się jazdą, nie mam parcia do celu, a jedynie czas na refleksje o minionych trzech dniach. Moje rozmyślania przerywa kobieta spacerująca poboczem z wielkim psem. –Nie za wcześnie na spacer? – pytam. –Chciał wyjść – odpowiada bez entuzjazmu. No i wiadomo, kto w tej rodzinie nosi spodnie. W domu jestem po czwartej, gdy już się rozjaśnia. Kąpiel i do łóżka. Podsumowując, wyjazd bardzo ciekawy, ale i męczący. Nowe opony, Maxis Detonator, wbrew nazwie nie zawiodły. Kierowcy, których napotkałem na trasie zachowywali się w miarę poprawnie. Może ze trzy razy samochody wyprzedzały mnie zbyt blisko i raz (o ten jeden raz za dużo) musiałem uciekać z jezdni, gdy jadący z naprzeciwka wyprzedzał na trzeciego, gdy zdecydowanie nie było na to miejsca. Jazda z sakwami w temperaturze grubo powyżej 30 stopni w cieniu to igranie ze wszystkim, co najcenniejsze. W takich warunkach lepiej jechać między późnym popołudniem a rankiem, a przez resztę dnia oddać się relaksowi. Przekonałem się również, że na podróże z sakwami nie warto jechać w zatrzaskach. Są one kompromisem między komfortem i efektywnością, ale w przypadku takich wyjazdów komfort jest najważniejszym kryterium. Warto też od startu jechać na miękkich przełożeniach, nawet jeżeli na początku wydaje się to zupełnie bez sensu. Na Ukrainie stan dróg jest taki sobie, ale lepiej na niego nie narzekać, bo dalej może być gorzej. I zapewne będzie. Do tego mapy nie mówią zupełnie nic o stanie nawierzchni, a to na Ukrainie może być brzemienne w skutkach. Wożenie dużego zapasu płynów to konieczność, szczególnie jeżeli trasa wiedzie przez głęboką prowincję. Tam sklepy spotyka się od wielkiego dzwonu, a do tego mogą być tak zakamuflowane, że można je zwyczajnie przeoczyć. Wylądowanie w otwartym terenie na kompletnym bezludziu, gdy z nieba leje się żar, nie jest ani trochę zabawne. Pomimo tych trudności, wyjazd sprawił mi kupę radości, którą mogłem w pełni docenić już na mecie. Piękne wołyńskie krajobrazy, świadomość krwawej historii tej ziemi, cisza i spokój. Czego można chcieć więcej? Do tego płasko, więc przynajmniej z grawitacją walczyć nie trzeba. Zdecydowanie planuję w te rewiry wrócić, ale tym razem chciałbym pociągnąć dalej przez Lwów na Zakarpacie. Szczególnie, że w planach jest otwarcie dla rowerów przejścia granicznego Rawa Ruska-Hrebenne i dzięki temu będzie można Centralny Szlak Rowerowy Roztocza przejechać po całości.


Autostopowicz na rogatkach Nowowołyńska
Autostopowicz na rogatkach Nowowołyńska © chirality

Bug Zachodni w okolicach Litowiża na granicy rejonu wołyńskiego i lwowskiego
Bug Zachodni w okolicach Litowiża na granicy rejonu wołyńskiego i lwowskiego © chirality

Granica obwodu wołyńskiego
Granica obwodu wołyńskiego © chirality

Granica obwodu lwowskiego
Granica obwodu lwowskiego © chirality

Dołhobyczów
Dołhobyczów © chirality

Żniwa pod Dołhobyczowem
Żniwa pod Dołhobyczowem © chirality

Start RAAMu
Start RAAMu © chirality

Meta RAAMu
Meta RAAMu © chirality

Nie ma miętko
Nie ma miętko © chirality

Zmierzch pod Hrubieszowem
Zmierzch pod Hrubieszowem © chirality





Komentarze
Nie ma jeszcze komentarzy.
Komentowanie jest wyłączone.