Info

avatar Jestem chirality z Lublina. Mam przejechane 42279.29 km, w tym 945.90 km w terenie, z prędkością średnią 23.87 km/h.
Więcej o mnie.

button stats bikestats.pl

2020 button stats bikestats.pl

2019 button stats bikestats.pl

2018 button stats bikestats.pl

2017 button stats bikestats.pl

2016 button stats bikestats.pl

2015 button stats bikestats.pl

2014 button stats bikestats.pl

Wykresy roczne

Wykres roczny blog rowerowy chirality.bikestats.pl

Archiwum



Wpisy archiwalne w kategorii

300-400

Dystans całkowity:3035.88 km (w terenie 105.30 km; 3.47%)
Czas w ruchu:133:20
Średnia prędkość:22.77 km/h
Maksymalna prędkość:51.80 km/h
Suma podjazdów:9725 m
Liczba aktywności:9
Średnio na aktywność:337.32 km i 14h 48m
Więcej statystyk
  • DST 362.18km
  • Czas 14:40
  • VAVG 24.69km/h
  • VMAX 42.70km/h
  • Temperatura 30.0°C
  • Podjazdy 1397m
  • Sprzęt Szosant
  • Aktywność Jazda na rowerze

Kielce

Sobota, 10 września 2016 · dodano: 22.09.2016 | Komentarze 0

Przepiękną pogodę pierwszej dekady września postanowiłem wykorzystać na jakiś dłuższy wyjazd, bo takich okazji w tym roku może nie być już zbyt wiele. Wybór padł na Kielce, w których dziecięciem będąc parę razy zdarzyło mi się bywać. Z domu wyjechałem kilka minut po szóstej i poważnie rozważałem wyjazd na krótko, bo pomimo tak wczesnej pory było już przyjemnie ciepło (15 stopni). Koniec końców zdecydowałem się na dorzucenie koszulki termicznej z długim rękawem. I był to dobry wybór, bo nad Bystrzycą i Zalewem Zemborzyckim kładła się mgła i było odczuwalnie chłodniej. Nad Zalewem zaskoczyła mnie obecność wielu wędkarzy moczących kije. Nie wiedziałem tylko, czy dopiero wstali, czy jeszcze nie położyli się spać. Po dotarciu do Bełżyc obrałem kurs na most w Kamieniu, na którym zdarzyło mi się w tamtym roku spędzić sylwestra. Sporo nowych asfaltów, netto łagodnie w dół ku dolinie Wisły, więc jechało się bardzo przyjemnie. Dookoła sady jabłkowe z drzewami wręcz uginającymi się od dojrzałych owoców. Tak się na nie zapatrzyłem, że na obwodnicy Chodla przegapiłem zjazd na DDR. Jechałem więc konsekwentnie jezdnią, ale jakoś nikt mnie nie obtrąbił. Do mostu w Kamieniu dotarłem przed dziewiątą. Powitała mnie tablica informująca, że temperatura powietrza wzrosła już do 19 stopni i było jasnym, że konkretna patelnia zbliżała się wielkimi krokami. Po przekroczeniu Wisły skręciłem na południe i po krótkim odcinku w województwie mazowieckim, znalazłem się w województwie świętokrzyskim. Odcinek do Ostrowca Świętokrzyskiego wspominam chyba najmilej. Nadal było w płasko, ale zaczęły pojawiać się pierwsze pagórki, między którymi meandrowała dobrej jakości droga. W Bałtowie coś na kształt polskiego Disneylandu. Zrobiłem przy nim postój, aby zrzucić z siebie, co tylko legalnie możliwe, bo skwar zaczynał dokuczać. W Ostrowcu mocny ruch samochodowy, ale na szczęście i nieszczęście na krótkim odcinku była DDR. Kilkadziesiąt metrów kostki brukowej, znak końca DDR, przejście dla pieszych, znak początku DDR. I tak kilkanaście razy. Totalna głupawka. Za miastem pojawiły się już podjazdy, a w oddali zaczęło majaczyć pasmo wzgórz z Łysą Górą na pierwszym planie. U jej podnóża wspiąłem się powyżej 400 metrów. Niby nic, ale w moim macierzystym województwie nie ma nawet wzniesienia, na którym można taką barierę złamać. Czułem się prawie jak w Himalajach. Przed podjazdem w okolicach Trzcianki wyprzedził mnie jakiś szosowiec i był to tylko przedsmak tego, co miało nadejść, bo w okolicach Kielc aż roiło się od rowerzystów. Mijałem kilka grup na góralach, ale ludzi na szosówkach było zdecydowanie najwięcej. Nie wiem, czy wynika to z pofałdowania terenu, z którym wielu chce się zmierzyć, czy też z dobrej infrastruktury rowerowej. U podnóża Łysej Góry pojawił się bowiem dedykowany pas rowerowy, który momentami przepoczwarzał się w szerokie pobocze. W tak komfortowych warunkach dojechałem do Kielc. W samym mieście przeszedłem się dosyć długą centralną ulicą Sienkiewicza, na której skorzystałem z pompy wodnej ufundowanej przez miejscowe wodociągi. Darmowe płyny w upalny dzień to jest to! W centrum często wyskakiwały znaki zakazu ruchu, więc generalnie brałem wszystko z buta. Sprawdziłem też warunki wietrzno-termiczne pod miejscowym dworcem kolejowy (skwar i brak wiatru) i udałem się w drogę powrotną do Lublina. Wygrzebałem się z kieleckiej niecki i przez kilkanaście kilometrów poruszałem się obok trasy S7. W Suchedniowie kilkusekundowe spóźnienie skończyło się dziesięciominutowym czekaniem przed przejazdem kolejowym, który przed nosem zamknęła mi pani dróżniczka. Przed Wąchockiem, to nie żart, kilka podjazdów. A następnie, to również nie żart, długi zjazd do miasteczka. Uroczy rynek, jednak brak DDR, bo podobno żona sołtysa ją wyprała, ale zwyczajnie nie zdążyła rozwinąć na weekend. W okolicach Mirca minąłem sporych rozmiarów farmę wiatrową, a przed Iłżą ponownie wjechałem do województwa mazowieckiego. Praktycznie od Kielc aż do Zwolenia jechałem drogami bardzo bocznymi, mijając anonimowe miasteczka i wioski. Natrafiłem tam jedynie na dwa krótkie odcinki z telepiącym asfaltem. Wiejska sielanka skończyła się, gdy w Zwoleniu wbiłem się na krajową dwunastkę. Mocny ruch ciężarowy, brak pobocza i nadchodzący zmrok. Bardzo nieprzyjemna mieszanka. Za miastem włączyłem więc oświetlenie, wrzuciłem na siebie koszulkę termiczna, której pozbyłem się z rana w Bałtowie, i starałem się w miarę możliwości jechać po trzydziestocentymetrowym kawałku asfaltu między żwirowym poboczem, a telepiącą białą farbą. Nie było to bezpieczne, bo złapanie żwiru skończyłoby się glebą, ale przynajmniej czułem, że robię wszystko, aby nikomu nie wchodzić w drogę. Przed Leokadiowem znalazłem się w wojewódzwie lubelskim. Trzydziestocentymetrowy kawałek asfaltu zniknął, jak za dotknięciem magicznej różdżki, więc zrobiło się jeszcze mniej ciekawie. Potem ni stąd, ni zowąd pojawiło się szerokie pobocze. Nie zdążyłem się nim nacieszyć, bo wyskoczył znak zakazu ruchu rowerowego, co zmusiło mnie do jazdy w kierunku Puław boczną drogą przez Górę Puławską. I w sumie dobrze się stało, bo ruch był tam niewielki. Daję jednak głowę, że przez nowy most w Puławach już kiedyś jechałem ( o tutaj!), więc wtedy tego typu znaki zakazu musiałem przeoczyć (sic!). Przed przekroczeniem starego mostu na Wiśle zrobiło się już na tyle ciemno, że przednie światła przełączyłem z trybu „bycia widocznym” na tryb „uczciwego oświetlania drogi”. W Puławach podjąłem decyzję o jeździe do Lublina przez Bochotnicę i Nałęczów. Po pierwsze miałem lekko dosyć dwunastki, a po drugie odcinek Kurów-Lublin pokonywałem zupełnie niedawno. Od Bochotnicy czułem już bliskość domu, bo trasę Lublin-Kazimierz Dolny znam praktycznie na pamięć. Każdy zakręt, każdy podjazd, każdy zjazd. W Płouszowicach miałem jedynie okazję po raz pierwszy przejechać się po nowej drodze, która powstała chyba przy okazji budowy zachodniej obwodnicy Lublina. Jechałem nią pierwszy i chyba ostatni raz, bo prace nad biegnącą wzdłuż niej DDR mają się ku końcowi. Do domu dotarłem po dwudziestej drugiej i mogę stwierdzić, że ten dzień wykorzystałem rowerowo na maksa. Dzięki wczesnemu startowi, nie szlajałem się zbyt długo po nocy. Trasa ogólnie bardzo przyjemna, nie licząc DK12. W dzień patelnia, ale dzięki temu poranek i noc termicznie komfortowe. Na trasie pochłonąłem masę płynów, w tym dwa litry mleka, na które na długich trasach mam tradycyjnie ochotę. Przy okazji wpadło 16 nowych gmin, po które muszę się zapuszczać coraz dalej od domu.


Mgła nad Bystrzycą w Lublinie
Mgła nad Bystrzycą w Lublinie © chirality

Wschód słońca nad zaporą Zalewu Zemborzyckiego
Wschód słońca nad zaporą Zalewu Zemborzyckiego © chirality

Wschód słońca nad Zalewem Zemborzyckim
Wschód słońca nad Zalewem Zemborzyckim © chirality

Świt nad Zalewem Zemborzyckim
Świt nad Zalewem Zemborzyckim © chirality

Sady nad Wisła z Solcem w tle
Sady nad Wisłą z Solcem w tle © chirality

Most w Kamieniu o poranku
Most w Kamieniu o poranku © chirality

Niebo z widokiem na Raj
Niebo z widokiem na Raj © chirality

Okolice Bałtowa
Okolice Bałtowa © chirality

Zabawa w Ostrowcu Świętokrzyskim
Zabawa w Ostrowcu Świętokrzyskim © chirality

Góry Świętokrzyskie majaczące na horyzoncie
Góry Świętokrzyskie majaczące na horyzoncie © chirality

Święty Krzyż
Święty Krzyż © chirality

Dzięki za dobrą pogodę
Dzięki za dobrą pogodę © chirality

Jak to gdzie?! Do Lublina
Jak to dokąd?! Do Lublina © chirality

Ulica Sienkiewicza w Kielcach
Ulica Sienkiewicza w Kielcach © chirality

Skąd te podmuchy?
Skąd te podmuchy? © chirality

Dworzec kolejowy w Kielcach
Dworzec kolejowy w Kielcach © chirality

Dworzec autobusowy w Kielcach
Dworzec autobusowy w Kielcach © chirality

Kielecka architektura
Kielecka architektura © chirality

Podkieleckie krajobrazy
Podkieleckie krajobrazy © chirality

Czekanie w Suchedniowie
Czekanie w Suchedniowie © chirality

Zapuszczanie korzeni w Suchedniowie
Zapuszczanie korzeni w Suchedniowie © chirality

To nie żart
To nie żart © chirality

Ruiny w Iłży
Ruiny w Iłży © chirality



  • DST 322.65km
  • Czas 13:38
  • VAVG 23.67km/h
  • VMAX 37.50km/h
  • Temperatura 21.0°C
  • Podjazdy 862m
  • Sprzęt Szosant
  • Aktywność Jazda na rowerze

Siedlce

Środa, 31 sierpnia 2016 · dodano: 12.10.2016 | Komentarze 0

Na północnych rubieżach województwa lubelskiego uchowała się ostatnia gmina tegoż, której jeszcze nie odwiedziłem. Chciałem zlikwidować tę białą plamę, ale jednocześnie upiec jakąś inną pieczeń przy tym samym ogniu. I dlatego postanowiłem dotrzeć do Siedlec – miasta, w którym jeszcze nigdy nie byłem. Z domu wyjechałem po szóstej. Krystalicznie czyste niebo, ale dosyć rześko (11 stopni). Sporo czasu zeszło mi na wyrwaniu się z Lublina, bo ruch samochodowy był już spory, a sygnalizacja na skrzyżowaniach nie zawsze współpracowała. Do Lubartowa jechałem tradycyjnie krajową dziewiętnastką. Pomimo solidnego ruchu lubię tę trasę, bo jej projektanci byli wspaniałomyślni jeśli chodzi o pobocze. Za miastem wbiłem się na boczne drogi bardzo różnej jakości (to taki lubelski eufemizm) i dotarłem nimi do Radzynia Podlaskiego. Tutaj po raz pierwszy zauważyłem, że niebo nie jest już klarowne, a płyną po nim ławice białych puszystych chmur. Za miastem ponownie wjechałem na DK19 i był to najgorszy odcinek podczas tego wyjazdu. Asfalty niby dobre, ale brak pobocza w połączeniu z intensywnym ruchem ciężarowym to nie jest to, co można nazwać sielanką. Kilka razy zjeżdżałem do zatoczek autobusowych, aby przepuścić sapiące za plecami kolumny ciężarówek, które na tej drodze krajowej, która wygląda jak wojewódzka, nie były w stanie normalnie wyprzedzać. W Kąkolewnicy dwa radosne momenty. Po pierwsze opuściłem krajówkę, a po drugie była to właśnie stolica ostatniej gminy mojego województwa, do której nie wjechałem rowerem. Po krótkiej euforii posuwałem się dalej na północ bocznymi drogami. Były tak boczne, że nawet nie wiedziałem, kiedy wjechałem do województwa mazowieckiego. Chmury zaczynały kłębić się coraz bardziej i przybierać stalową barwę. Przypomniałem sobie, że pogodynka wspominała coś o możliwych opadach na Podlasiu, ale kto by się tym przejmował siedząc w Lublinie. W Zbuczynie wbiłem się na DK2, a właściwie wbiłbym się, gdyby nie śmieszna DDR, którą serwują w tym mieście. Z ulgą ją w końcu opuściłem i do celu jechałem już komfortowym poboczem. W Siedlcach spory ruch i kiepskie drogi, ale jakoś doturlałem się do centrum. Potrzebowałem odpoczynku i paliwa, bo całą drogę walczyłem z przykrym czołowym wiatrem. W cukierni kupiłem na chybił trafił jakieś wypieki, dorzuciłem do tego butelkę mleka i przysiadłem się do Stefana Żeromskiego odpoczywającego na ławeczce przy bibliotece. Pisarz nie był zbyt rozmowny, więc zająłem się posiłkiem. Siedlce zrobiły na mnie bardzo dobre wrażenie – ładne, czyste miasto z ciekawym centrum. Czas jednak było ruszyć w dalszą drogę, bo dzień nie miał zamiaru trwać wiecznie. Przebiłem się przez zakorkowane miasto, odbębniłem kilka kilometrów kiepską DDR i skierowałem się na Garwolin. Odcinek Siedlce-Garwolin był najprzyjemniejszy podczas całego wyjazdu. Niewielki ruch, ale przyzwoite asfalty. Płasko, ale meandrująco. Sielsko, wiejsko i anielsko. A do tego pomagający wiatr. Chmury też zrobiły się ponownie białe, więc groźba deszczu została w Siedlcach. Raz zdarzyło mi się zignorować drogowskaz na Garwolin, bo ortodoksyjnie trzymałem się śladu wygenerowanego przez Gpsies. W końcu dotarłem do tego miasta, które nie zrobiło na mnie tak dobrego wrażenia, jak Siedlce. Ot, skupisko ludzkie, przez które się przejeżdża. Przysiadłem pod kościołem, zjadłem ostatnią siedlecką drożdżówkę i ruszyłem w dalszą drogę. Naciąłem się jeszcze na mały skwer, ale nie było na nim nic godnego uwagi. Wyjeżdżałem z miasta bardzo zadowolony z siebie, gdy zorientowałem się, że pod kościołem zostawiłem okulary. Musiałem zawrócić, ale na szczęście zguba nadal była tam, gdzie się spodziewałem. Chociaż obwodnicę Garwolina można objechać znacznie prościej i wbić się na regularną DK17 dużo wcześniej, Gpsies skierowało mnie na Żelechów. Nie oponowałem. Asfalty różnej jakości, a w jakimś lesie konkretne telepanie. W Żelechowie obrałem kurs na krajówkę i zignorowałem kolejny drogowskaz, tym razem na Ryki, zapraszający na drogę, której nawet nie ma u mnie na mapie (najwyższy czas ją uaktualnić). Pewnie przez ten brak elastyczności podróż się trochę wydłużyła, ale ślad rzecz święta. Na krajówce szerokie pobocze, więc jechało się bardzo dobrze. Wjechałem ponownie do województwa lubelskiego i niebo, tak jak na początku podróży, zrobiło się krystalicznie czyste. Mocny wiatr nie odpuszczał, ale teraz dostawałem go z lewej flanki. W Rykach zrobiłem krótki postój pod sklepem na pochłonięcie kolejnej flaszki mleka. Dzień zbliżał się ku końcowi, a moim celem stało się dojechanie do rozwidlenia S17 i starej krajówki jeszcze za dnia. Nim to nastąpiło, czekał mnie spory odcinek lasem, a w nim zwierzyna nic sobie nie robiła z jadących w pobliżu sznurów aut. Najpierw spłoszyłem z rowu zająca, a po chwili zatrzymałem się z tyłu pasącego się na skraju lasu jelonka. Na drodze panował jednostajny hałas, ponad który szum moich gum się nie wybił i zwierzaka nie spłoszył. Powolnym ruchem zacząłem wyciągać aparat, ale w tym momencie jelonek odwrócił się na rutynowe skanowanie otoczenia. W jego oczach pojawiła się konsternacja, przez chwilę zamarł w bezruchu, po czym czmychną w zarośla. I tyle go widziałem. Do ekspresówki udało mi się dotrzeć w miarę dobrych warunkach świetlnych i z ulgą wbiłem się na łącznik do Kurowa. Kontrast ogromny, bo ruch praktycznie żaden, co było nawet lekko deprymujące. Minąłem jakiegoś nieoświetlonego szosowca, po drodze przebiegła kuna i znalazłem się ponownie w cywilizacji po podpięciu na DK12 w Kurowie. Ten odcinek przejeżdżałem w tym roku już kilka razy, więc było łatwiej. Wiedziałem, że będzie kilka hopek i było. Pamiętałem również, że od Garbowa mam 23 km do domu, więc co raz sprawdzałem licznik. Na jednym ze zjazdów już w Lublinie nieomal zaliczyłem glebę na tragicznie pofalowanym asfalcie, ale skończyło się na strachu. Do domu dobiłem przed dwudziestą drugą jakoś niespecjalnie ujechany. Wyjazd bardzo przyjemny, bo pomimo groźnie wyglądających chmur, pogoda jednak utrzymała fason. Mazowieckie bardzo płaskie, ale i tak nie było mi dane się nudzić. Siedlce ładne, a Garwolin, że tak powiem, ma potencjał. No i wpadło 13 gmin – nieźle, bo wyszło mniej więcej 25 km na gminę.


Biała plamaBiała plama na mapie

Radzyń Podlaski
Radzyń Podlaski © chirality

Ostatnia gmina Lubelszczyzny zdobyta
Ostatnia gmina Lubelszczyzny zdobyta © chirality

Podobno placówka KOD zdołała się ewakuować
Podobno placówka KOD zdołała się ewakuować © chirality

Atlas z Siedlec
Atlas z Siedlec © chirality


"Ogary poszły w las. Pij mleko!". Stefan Żeromski na ławce w Siedlcach © chirality

Popiersie Kościuszki w Siedlcach
Popiersie Kościuszki w Siedlcach © chirality

Mazowiecki krajobraz
Mazowiecki krajobraz © chirality

Kościół w Garwolinie
Kościół w Garwolinie © chirality




  • DST 376.94km
  • Czas 15:01
  • VAVG 25.10km/h
  • VMAX 43.70km/h
  • Temperatura 28.0°C
  • Podjazdy 569m
  • Sprzęt Szosant
  • Aktywność Jazda na rowerze

Siemiatycze

Wtorek, 9 sierpnia 2016 · dodano: 10.01.2017 | Komentarze 0

Trochę wahałem się czy wyruszać w podróż, bo prognoza pogody na druga część dnia była kiepska. Koniec końców postanowiłem jednak zaryzykować. W planach było przede wszystkim dotarcie do nowego województwa, podlaskiego, jak i zaliczenie dużego skupiska gmin północno-wschodniej rubieży województwa lubelskiego. Wyjechałem o 5 rano razem ze wschodem słońca i warto było, bo widoki zapierały dech. Do Łęcznej turlałem się pod ostre światło naszej gwiazdy i czułem się trochę niepewnie, bo skoro oślepiało mnie, to i kierowcy jadący za mną też niewiele widzieli. Kilka kilometrów przed miastem wyprzedził mnie ciągnik z przyczepą wypełnioną zbożem. Siadłem mu na kole i miałem nadzieję, że nie tylko najlepsze ceny w skupie są w Siemiatyczach, ale i kierowca o tym wie. Niestety, w Łęcznej nasze drogi się rozeszły. Trasa do Włodawy bardzo przyjemna – płasko jak stół, dobra nawierzchnia, niewielki ruch samochodowy i piękna pogoda. Czego można chcieć więcej? W mieście termometr wskazywał już 22 stopnie. Zrzuciłem z siebie, co się dało i w dalszą podróż wyruszyłem już na krótko. Na wyjeździe z Włodawy zza węgła wyskoczyła DDR, na którą karnie się wtoczyłem. I całe szczęście, bo za mną snuł się akurat radiowóz. Do Janowa Podlaskiego moja trasa pokrywała się generalnie ze szlakiem Green Velo. I w szczególności odcinek do Sławatycz okazał się rewelacyjny. Asfalt na DDR lepszy, niż na jezdni. Kilka razy mijałem też MOR'y z wieżami widokowymi. Wydają się one dobrymi miejscami na sakwiarskie noclegi. W Hannie zrobiłem pierwszy dłuższy postój na uzupełnienie płynów. Za Sławatyczami większość trasy nadal dobrej jakości, chociaż już raczej wąskimi jezdniami. Ruch w miarę spokojny, ale i tak dwóch gości jadących z naprzeciwka próbowało wyprzedzać na trzeciego. Skończyło się na strachu, bo obaj kierowcy w ostatniej chwili porzucili niebezpieczny manewr. Na tym odcinku mijałem masę sakwiarzy. Ze względu na bliskość granicy z Białorusią, sporo patroli Straży Granicznej zatrzymujących losowo samochody. Na wysokości Kukuryków nadziałem się na szemranej jakości wiadukt nad DK68. Nie dało się po tym jechać szosówką ze względu na szerokie szczeliny. Do tego drewniana kładka na poboczu, z której musiałem skorzystać, lata świetności miała już dawno za sobą. Szedłem więc po niej ostrożnie, jak po kruchym lodzie. W Janowie Podlaskim zrobiłem kolejną krótką przerwę pod sklepem, ale szybko stamtąd uciekłem, bo ktoś chciał mnie zrobić szefem stadniny koni. Rzekomo fakt, że w dzieciństwie oglądałem serial „Karino” czynił mnie idealnym kandydatem na tę fuchę. Za Zakalinkami wjechałem do województwa mazowieckiego, a w Sarnakach wbiłem się na krajową dziewiętnastkę. Droga tragiczna, bo pozbawiona pobocza, z kiepskim asfaltem i obłędnym natężeniem ruchu. Przekroczyłem Bug i po raz pierwszy znalazłem się rowerem w województwie podlaskim. Zrobiłem krótki postój na zdjęcie pod tablicą graniczną, otarłem łzy wzruszenia i ruszyłem w dalszą drogę, by po około 10 km dotrzeć do centrum Siemiatycz. Rozsiadłem się tam na długo, zbyt długo. W tym czasie pogoda zdążyła zmienić się diametralnie i niebo zaciągnęło się ciężkimi chmurami. Siemiatycze ewidentnie cierpią na brak obwodnicy. Biegnąca przez ich serce ruchliwa krajówka powoduje rozjechanie miasta przez ciężarówki. Przekonałem się o tym na własnej skórze, gdy udałem się w drogę powrotną. W ciągu minuty dwa razy wyprzedziły mnie tiry z przyczepami, które zajechały mi ogonem drogę podczas zbyt wczesnego zjeżdżania do prawej. Robiły tak, gdyż przy przejściach dla pieszych znajdują się tam na środku jezdni wysepki. Tak czy owak, parszywe uczucie, gdy tyle ton rozpędzonej stali wciska człowieka w krawężnik. Z tego powodu już nie mogłem doczekać się ponownego przekroczenia Bugu, za którym z ulgą opuściłem tymczasowo DK19 skręcając na zachód w kierunku Mężenina. Zrobiło się o wiele spokojniej, ale drogi generalnie były w tych rewirach, mówiąc delikatnie, parszywej jakości. Kilka kilometrów przed Łosicami niebo kotłowało się już na potęgę, a w oddali pojawiły się złowieszcze błyskawice. Miałem nadzieję, że zdążę do centrum miasta przed zlewą. Już widziałem wieżę kościoła w centrum i dlatego zignorowałem znajdujący się na poboczu zadaszony przystanek. Okazało się to brzemiennym w skutkach błędem, bo w kilka chwil zerwał się huraganowy wiatr i otworzyło się niebo. Świata nie było widać. Dosłownie w kilka sekund byłem przemoczony do suchej nitki, a wiatr nie pozwalał jechać z rozsądną prędkością. Walące dookoła błyskawice dodawały tej sytuacji swoistego kolorytu. Desperacko szukałem jakiegoś schronienia i w końcu na rogatkach miasta zajechałem pod jakiś sklep. Letnia burza, więc bardzo krótka. Po kilku minutach ponownie jak gdyby nigdy nic wyszło słońce, a niebo przyozdobiła podwójna tęcza. Ruszyłem w dalszą drogę i dzięki temu, że było jeszcze stosunkowo ciepło, przemoczenie nie było jakimś wielkim problemem. Potem aż do zachodu słońca tęcza pojawiała się to tu, to tam. Trochę mnie to martwiło, bo oznaczało, że deszcze w tych rewirach nie odpuszczały. W Mszannie przed kolejnym wjazdem na DK19 zorientowałem się, że zgubiłem nogawki, które wiozłem w tylnej kieszeni. Cóż było robić, zawróciłem, ale szczęśliwie znalazłem je bardzo szybko. Żeby sytuacja się jednak nie powtórzyła, postanowiłem je założyć. Na krótkim odcinku krajówką ponownie jazda z duszą na ramieniu. W Kopcach z ulgą skręciłem w boczne drogę, tradycyjnie już kiepskiej jakości. Chyba właśnie w tej okolicy trafiłem na istną karykaturę jezdni z niebosko zmaltretowany betonem (nie pamiętam dokładnie, gdzie to było, ale po danych prędkości mogę podejrzewać, że między Huszlewem a Kobylanami). Jazda po czymś takim byłaby niekomfortowa nawet góralem. Nie wiem, jakim cudem nie złapałem tam kapcia, ani nie straciłem szprychy, albo nawet ramy. Za Wygnankami opuściłem województwo mazowieckie i znalazłem się w macierzy. Teraz czekało mnie meandrowanie po okolicy w celu zaliczania kolejnych gmin. Jakość dróg generalnie bez zmian. W Leśnej Podlaskiej zakaz ruchu rowerowego i śmieszna DDR. Podobnie było w kilku innych małych miejscowościach na trasie. W okolicy Nowinek zaczęło się ściemniać na dobre. Za Rokitnem pojawił się po raz kolejny zmaltretowany do bólu beton. Kląłem na niego jak szewc, więc w rewanżu przeszedł on na skraju lasu w grząską gruntówkę, po której nie dało się już jechać. Konsultacja z mapą pokazała, że do Kijowca było kilka kilometrów lasem. Ponieważ nie uśmiechało mi się brać tego odcinka nocą z buta, więc wycofałem się na z góry upatrzone pozycje i objechałem ten kawałek przez Koczukówkę. Ponownie zaczął padać deszcz, a do tego po skręcie w Kijowcu na południe zorientowałem się, że jadę prosto w gwałtowną burzę. Deszcz i niebo w konwulsjach – to lubię. Wiedziałem, że w takich warunkach długo nie pociągnę i po wjeździe do Tucznej odpuściłem dalszą jazdę. Ulokowałem się na zadaszonym przystanku z zamiarem przeczekania do świtu. Nocka zimna, więc w myślach beształem siebie, za niezabranie z domu folii NRC. Opis końcówki tego wyjazdu tutaj.


Wschód słońca w Lublinie
Wschód słońca w Lublinie © chirality

Green Velo między Włodawą a Sławatyczami
Green Velo między Włodawą a Sławatyczami © chirality

MOR na Green Velo w okolicach Sławatycz
MOR na Green Velo w okolicach Sławatycz © chirality

Cerkiew w Sławatyczach
Cerkiew w Sławatyczach © chirality

Podlaski krajobraz
Podlaski krajobraz © chirality

Żniwa z bocianami
Żniwa z bocianami © chirality

Terespol
Terespol © chirality

Wiadukt nad DK68 w okolicach Kukuryków
Wiadukt nad DK68 w okolicach Kukuryków © chirality

Janów Podlaski
Janów Podlaski © chirality

Na granicy województw lubelskiego i podlaskiego
Na granicy województw lubelskiego i podlaskiego © chirality

Most na Bugu przed Siemiatyczami
Most na Bugu przed Siemiatyczami © chirality

Fontanna w Siemiatyczach
Fontanna w Siemiatyczach © chirality

Podwójna tęcza w Łosicach
Podwójna tęcza w Łosicach © chirality

DDR w Leśnej Podlaskiej
DDR w Leśnej Podlaskiej © chirality

Zachód słonca na Podlasiu
Zachód słońca na Podlasiu © chirality



  • DST 322.34km
  • Teren 40.00km
  • Czas 17:35
  • VAVG 18.33km/h
  • VMAX 39.70km/h
  • Temperatura 26.0°C
  • Podjazdy 1405m
  • Sprzęt Banana Rama
  • Aktywność Jazda na rowerze

Korona Roztocza Wschodniego

Sobota, 23 lipca 2016 · dodano: 14.01.2017 | Komentarze 0

Zaplanowałem wyjazd, podczas którego mógłbym upiec kilka pieczeni przy jednym ogniu. Jego pierwszym etapem miało być dotarcie nad Nielisz w ramach objazdu lubelskich jezior. Początkowo miałem zamiar wyjechać z domu o drugiej rano, aby nad wodę dotrzeć razem ze wschodem słońca na sesję fotograficzną. Koniec końców wyjechałem o piątej, ale ponieważ niebo było zaciągnięte chmurami, to i tak nie miało znaczenia, kiedy nad ten Nielisz dotrę. Tak siebie przynajmniej rozgrzeszałem za brak motywacji. Początkowo jakoś specjalnie ciepło nie było, bo raptem 13 stopni. Nad Zalewem Zemborzyckim ponuro, ale i tak na jego brzegu tłumy wędkarzy moczących kije. Ciekawe, że jeszcze nie widziałem, by ktoś tam cokolwiek złowił. Do masztu w Bożym Darze jechałem przetartym szlakiem, bo trasa pokrywała się ze standardową pętelką do Wysokiego. W Zielonej odbiłem jednak na Krzczonów i po hopkach przez Żółkiewkę dotarłem nad Nielisz. Gdy robiłem nad nim zdjęcia, dojechał do mnie konkretnie objuczony sakwiarz, a właściwie torbiarz. Jechał z Tczewa do Polańczyka w Bieszczadach (to się nazywa wycieczka!), a że nasze trasy się pokrywały, więc ruszyliśmy w dalszą drogę razem. W Szczebrzeszynie zrobiliśmy krótką przerwę, aby mój kompan mógł uzupełnić zapas płynów. Wtem pod rynek podjechały radiowozy i policjanci zaczęli kierować ruchem. Powód zamieszania wyjaśnił się, gdy do miasta wtoczyły się autokary z pielgrzymami na Światowe Dni Młodzieży. Machali nam, to i my machaliśmy, bo jednak staropolska gościnność zobowiązuje. Po machaniu ruszyliśmy w dalszą podróż jezdnią a później przyjmną DDR, ale w Zwierzyńcu nasze drogi się rozeszły. Sakwiarz pojechał na Biłgoraj, a ja na Józefów, w którym powitały mnie znaki objazdu do Suśca. Nie wiedziałem, czy dałoby się jechać pierwotną trasą rowerem, ale dla pewności do Hamerni udałem się jednak objazdem. Pogoda zaczynała się poprawiać. Wyjrzało słońce, a przy czystym niebie zrobiła się konkretna lampa. Od Zwierzyńca jechałem przez lasy Roztoczańskiego Parku Narodowego i Parku Krajobrazowego Puszczy Solskiej usłane dywanami owocujących właśnie jagodników. Asfalty marne, ale jokoś specjalnie mi to nie przeszkadzało. W Suściu atmosfera czysto letniskowa. Na większości domów wisiały szyldy zachęcające turystów do noclegu. Tamże zaczął się też drugi etap mojej podróży, czyli przejechanie niebieskiego szlaku pieszego Szumów na Tanwi i Jeleniu (15 km). Jego początek wiódł przez piękne lasy, aż w końcu dobiłem do rzeki. Bardzo malowniczo, a szumy głośniejsze, niż się spodziewałem. Tłumy ludzi na szczęście tylko w pobliżu drogi w Hucie Szumy, gdzie znajduje się wypożyczalnia kajaków. Dalej już tylko pojedynczy turyści. Z mapy widzę, że tutaj pierwszy raz wjechałem na chwilę do województwa podkarpackiego. W dalszej części trasy, która biegła pograniczem, zdarzyło mi się to jeszcze kilka razy. Nad Tanwią robiłem częste postoje na fotografowanie ze statywu i lokując się na stromym stoku nieomal utopiłem aparat w rzece. Sztuka wymaga ofiar. Po kilku kilometrach odjechałem od Tanwi i zaczęły się schody. Dosłownie. Kamienne schody prowadzące na szczyt sporego wzniesienia, które musiałem brać z buta. Dalej spokojny kawałek przez las, na którym pojawiły się ostrzeżenia o niebezpieczeństwach na szlaku. Myślałem, że ktoś dramatyzuje, ale kilkaset metrów dalej ukazało się strome urwisko najeżonego korzeniami. Jakoś udało mi się ten kawałek przebrnąć i po chwili zamknąłem pętelkę lądując ponownie w Suścu. Teraz przyszła kolej na trzeci etap tego wyjazdu, czyli atak na polską część Korony Roztocza Wschodniego. Wjechałem na dłużej do województwa podkarpackiego i przez Narol, jak i i po krótkim postoju przy cmentarzu cholerycznym na rogatkach Jędrzejówki, dotarłem do Huty Złomy. Tam rozpocząłem zdobywanie Wielkiego Działu. Minąłem umocnienia linii Mołotowa (betonowe płyty i bunkier) i zacząłem ostatni podjazd. Gdyby nie piaszczyste odcinki, dałoby się go podjechać po całości, bo jakichś zabójczych gradientów nie było, a tak niektóre fragmenty musiałem brać z buta. Przed szczytem przejechałem obok jakiegoś biednego zwierzaka złapanego we wnyki. Przestraszony wydawał złowrogie dźwięki i był bardzo niespokojny, więc nie było najmniejszej szansy, abym mógł mu bezpiecznie pomóc. Na szczycie Wielkiego Działu drogowskaz i punkt pomiarowy, dzięki któremu wiedziałem, że na pewno jestem w jego najwyższym punkcie. Zjechałem do Woli Wielkiej i rozpocząłem podjazd na dwa Goraje. W lesie wyskoczyło co prawda kilka zakazów ruchu, ale je zignorowałem. Szlak momentami znikał pod gęstymi krzakami i gdyby nie to, że trasę miałem wklepaną w nawigację, łatwo byłoby się zgubić. Sam szczyt Długiego Goraju, najwyższego szczytu polskiej części Roztocza, też zarośnięty chaszczami, więc trudno było się tam wgramolić nawet z buta. A o wjechaniu rowerem nie było mowy. Potem delikatne siodło, przez które przebiega granica województw podkarpackiego i lubelskiego, i podejście na Krągły Goraj. Minąłem kolejny sowiecki bunkier, nieco wyżej jakiś nieoznakowany słup i w końcu dotarłem na szczyt. Wyżej w województwie lubelskim nie ma nigdzie! Niestety ze względu na gęste zalesienie widoki były kiepskie, a wręcz żadne. Szkoda. Później zjazd do Huty Lubyckiej, gdzie z ulgą wróciłem na asfalt. Do Lubyczy Królewskiej dotarłem, gdy zaczynało już szarzeć. Co prawda mogłem teraz jechać do Zamościa elegancką DK17 przez Tomaszów Lubelski, ale czwartym etapem tego wyjazdu miało być zaliczanie brakujących gmin południowo-wschodnich rubieży województwa lubelskiego. Dlatego też po krótkiej przerwie na uzupełnienie prowiantu, zacząłem meandrowanie do Zamościa bocznymi drogami, których jakość była generalnie taka sobie. Jazda po takich rewirach nocą wiąże się zazwyczaj z częstymi atakami psów. Tak było i tym razem. Doszło to tego, że przez tereny z zabudowaniami jechałem z przednią lampką w dłoni, by oślepiać każdego goniącego mnie czworonoga. Rykoszetem obrywało się też bocianom śpiącym na stojąco na gniazdach. Gdzieś na wyboistej drodze wypuściłem lampkę z dłoni i z duszą na ramieniu obserwowałem, jak robi salta na asfalcie. Na szczęście nie zgasła, bo bez niej dalsza jazda byłaby niemożliwa. Trochę martwiły mnie też dogorywające baterie w nawigacji, ale na kilka minut przed dwudziestą drugą natrafiłem w Ulhówku na jeszcze otwarty sklep. Za Łaszczowem skierowałem się ku Tyszowcom na trzecią już w tym roku wizytę (wcześniej tu i tu). Poprzednio przejeżdżałem obok farmy wiatrowej, lecz teraz w okolicach Dobużka trasa wiodła pomiędzy jej wiatrakami. Szumiące majestatyczne giganty. Zresztą podczas tego wyjazdu nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że farmy wiatrowe wyrastają na pagórkowatym Roztoczu jak grzyby po deszczu. Za Tyszowcami jechałem przez chwilę trasą na Tomaszów Lubelski, którą pokonywałem wcześniej w przeciwnym kierunku, ale w Kaliwach odbiłem na Zubowice, by kontynuować zaliczanie gmin. W miejscowości Dub przejechałem obok szpaleru ustawionych przy drodze straganów i rozświetlonego jak na Zaduszki cmentarza. Nie wiem, co to za lokalny zwyczaj, ale specjalnie się przyglądałem i nie widziałem grobu, na którym nie paliłaby się lampka. W nocy w pełni lata wyglądało to dosyć nietypowo. Za cmentarzem zasadziła się na mnie spora grupka psów, więc na krótkim odcinku podkręciłem tempo. Pomimo bardzo późnej pory mijałem od czasu do czasu pracujące na polach kombajny. Rzucały potężne snopy światła i wydawały pomruki zadowolenia pochłaniając kolejne łany zboża. Łunę Zamościa dostrzegłem z daleka i już nie mogłem się doczekać dotarcia do niego, bo gonitw z psami zaczynałem już mieć serdecznie dosyć. Na zamojskim rynku zameldowałem się o trzeciej nad ranem i trochę tam posiedziałem. Niby mogłem robić ciekawe nocne zdjęcia, szczególnie że targałem w sakwie statyw, ale jakoś nie miałem na to weny. Początkowo planowałem dotrzeć do Lublina opłotkami przez Żółkiewkę, ale zmieniłem plany i ruszyłem DK17 w kierunku Krasnegostawu. Nie ujechałem jednak daleko, bo w Sitańcu złapał mnie kryzys i odechciało mi się kręcić. Ulokowałem się więc na przystanku, opatuliłem w folię NRC i postanowiłem przeczekać do świtu. Opis końcówki tego wyjazdu tutaj.

Wiatrak
Wiatrak © chirality

Podlubelski krajobraz
Podlubelski krajobraz © chirality

Bociany na łące
Bociany na łące © chirality

Jezioro Nielisz
Jezioro Nielisz © chirality

Dzika część jeziora Nielisz
Dzika część jeziora Nielisz © chirality

Objuczony rower mojego kompana w Szczebrzeszynie
Objuczony rower mojego kompana w Szczebrzeszynie © chirality

Chrząszcz w Szczebrzeszynie
Chrząszcz w Szczebrzeszynie © chirality

Zegar słoneczny w Józefowie
Zegar słoneczny w Józefowie © chirality

Zegar słoneczny w Józefowie
Zegar słoneczny w Józefowie © chirality

Mrowisko w Roztoczańskim PN
Mrowisko w Roztoczańskim PN © chirality

Powalone drzewo w Roztoczańskim PN
Powalone drzewo w Roztoczańskim PN © chirality

Pomnik partyzantów w Roztoczańskim PN
Pomnik partyzantów w Roztoczańskim PN © chirality

Szlak w Roztoczańskim PN
Szlak w Roztoczańskim PN © chirality

Susiec
Susiec © chirality

Pawlak molestujący Kargula
Pawlak molestujący Kargula © chirality

Piłsudski tu był
Piłsudski tu był © chirality

Puszcza Solska
Puszcza Solska © chirality

Szumy na Tanwi
Szumy na Tanwi © chirality

Szumy na Tanwi w czerni i bieli
Szumy na Tanwi w czerni i bieli © chirality

Szumy na Tanwi
Szumy na Tanwi © chirality

Szumy na Tanwi
Szumy na Tanwi © chirality

Szlak pieszy wzdłuż Tanwi
Szlak pieszy wzdłuż Tanwi © chirality

Szumy na Tanwi
Szumy na Tanwi © chirality

Szumy na Tanwi
Szumy na Tanwi © chirality

Szumy na Tanwi
Szumy na Tanwi © chirality

Szumy na Tanwi
Szumy na Tanwi © chirality

Owocujący jagodnik
Owocujący jagodnik © chirality

Grzyby na mchu
Grzyby na mchu © chirality

Szumy na Jeleniu
Szumy na Jeleniu © chirality

Wodospad na Jeleniu
Wodospad na Jeleniu © chirality

Ostrzeżenia na szlaku
Ostrzeżenia na szlaku © chirality

Urwisko w Puszczy Solskiej
Urwisko w Puszczy Solskiej © chirality

Urwisko w Puszczy Solskiej
Urwisko w Puszczy Solskiej © chirality

Skrzypy
Skrzypy © chirality

Puszcza Solska
Puszcza Solska © chirality

Piaski w Puszczy Solskiej
Piaski w Puszczy Solskiej © chirality

Roztoczański krajobraz
Roztoczański krajobraz © chirality

Roztoczański widok
Roztoczański widok © chirality

Roztoczański krajobraz
Roztoczański krajobraz © chirality

Kolumna w Narolu
Kolumna w Narolu © chirality

Rogatki Jędrzejówki
Rogatki Jędrzejówki © chirality

Cmentarz choleryczny w Jędrzejówce
Cmentarz choleryczny w Jędrzejówce © chirality

Kapliczka u podnóża Wiekiego Działu
Krzyż u podnóża Wiekiego Działu © chirality

Tablica informacyjna o linii Mołotowa
Tablica informacyjna o linii Mołotowa © chirality

Elementy linii Mołotowa u podnóża Wielkiego Działu
Elementy linii Mołotowa u podnóża Wielkiego Działu © chirality

Sowiecki bunkier na stoku Wielkiego Działu
Sowiecki bunkier na stoku Wielkiego Działu © chirality

Moja nawigacja na szczycie Wielkiego Działu
Moja nawigacja na szczycie Wielkiego Działu © chirality

Wielki Dział
Wielki Dział © chirality

Stok Wielkiego Działu
Stok Wielkiego Działu © chirality

Sowiecki bunkier u szczytu Krągłego Goraja
Sowiecki bunkier u szczytu Krągłego Goraja © chirality

Mój rower na dachu województwa lubelskiego (Krągły Goraj)
Mój rower na dachu województwa lubelskiego (Krągły Goraj) © chirality

Okolice Lubyczy Królewskiej
Okolice Lubyczy Królewskiej © chirality

Zmierzch na Roztoczu
Zmierzch na Roztoczu © chirality

Zmierzch na Roztoczu
Zmierzch na Roztoczu © chirality

Zmierzch na Roztoczu
Zmierzch na Roztoczu © chirality



  • DST 301.76km
  • Teren 15.00km
  • Czas 15:07
  • VAVG 19.96km/h
  • VMAX 36.10km/h
  • Temperatura 33.0°C
  • Podjazdy 872m
  • Sprzęt Banana Rama
  • Aktywność Jazda na rowerze

Wschodnie ekstremum Polski

Sobota, 25 czerwca 2016 · dodano: 26.10.2016 | Komentarze 0

Tydzień temu wyruszyłem na zachód, by zaliczać brakujące gminy macierzystego województwa, więc tym razem padło na przeciwny kierunek. Przy okazji postanowiłem dotrzeć do najbardziej na wschód położonego skrawka naszego kraju. Planowałem wyjechać o 5:00, ale ostatecznie zebrałem się na 6:40, co i tak jest dla mnie nieprzyzwoicie wczesną porą. Termometr wskazywał już 24 stopnie, ale widziałem, że to tylko preludium. Na serwisówce drogi ekspresowej do Piask sięgnąłem beztrosko po bidon i dopiero wtedy zorientowałem się, że zostawiłem go w domu. Nieortodoksyjnie odpukałem w malowaną ramy stal, żeby to nie był zły omen na dalszą podróż. W Piaskach byłem około ósmej i na rynku kupiłem coś do picia. Tablica nad jezdnią informowała, że temperatura dobiła już do 27 stopni. Trochę chłodził mocny czołowy wiatr, który towarzyszył mi przez połowę trasy aż do Zosina. Za Siedliszczkami trafił się pierwszy odcinek terenowy. Urokliwie, ale grunt lekko podmokły. Trochę też tam błądziłem i przez spory kawałek jechałem wzdłuż niewłaściwego brzegu jakiejś rzeczki. Od Biskupic aż do Rejowca poruszałem się tropem linii kolejowej Lublin-Chełm. Trasę, którą z perspektywy pociągu znam na pamięć, jechałem po raz pierwszy „obok”. Za Oleśnikami przekroczyłem Wieprz i kanał Wieprz-Krzna i wbiłem się na kolejny terenowy odcinek, tym razem przez las. Bardzo szeroka i dobrze ubita przeciwpożarówka, więc jechało się przyzwoicie. Minąłem cementownię i dotarłem do Rejowca, gdzie zrobiłem krótką przerwę przed popiersiem Mikołaja Reja, założyciela tego miasta (właściwie osady, bo prawa miejskie Rejowiec odzyska na początku 2017 roku). W zeszłym tygodniu odwiedziłem rodzinne strony Jana Kochanowskiego, więc podróże zaczynają się z wolna robić lekko literackie. Jako że byłem w niecce Pagórów Chełmskich, musiałem się z niej teraz wygrzebać. Moim kolejnym celem stała się Żmudź, miejsce urodzin mojej babci. Odcinek krajobrazowo piękny, ale pofałdowany, więc trzeba się było trochę napracować. Za miasteczkiem wbiłem się na DW844 Chełm-Hrubieszów. Niezbyt ciekawie, bo brak pobocza i masa szalejących kierowców. W Białopolu zrobiłem krótką przerwę na obalenie butelki mleka, a przed zjazdem z drogi wojewódzkiej w Raciborowicach rozsiadłem się na obiad na zadaszonym przystanku. Z nieba lał się żar, asfalt promieniował gorącem, więc odpoczynek był konieczny. Koniec końców ruszyłem jednak w dalszą drogę. Gdy byłem przed Hrebennem, zaczął się mecz Polakow ze Szwajcarami na Euro. Chodzi o czas, bo mecz odbywał się we Francji, a nie w okolicach Hrebennego. Od tej chwili starałem się wydedukować wynik obserwując ruch samochodowy i miny mijanych ludzi. Do Bugu dotarłem w Strzyżowie i zacząłem nareszcie zmieniać kierunek jazdy, którego całkowite odkręcenie nastąpiło w Zosinie. Na drogach tłoczno, ale ze względu na mecz, Polaków wywiało i większość samochodów była na ukraińskich blachach. Za przejściem granicznym w Zosinie wbiłem się na gruntówkę, którą chciałem docisnąć jak najdalej na wschód w kolano Bugu. Droga się skończyła i niby nad rzeką był wał, po którym można było się przejechać, ale podrdzewiała tablica informowała o zakazie przekraczania granicy państwa. Ta co prawda znajduje się w połowie nurtu rzeki, ale wolałem nie ryzykować i poza tablicę się nie zapuściłem, chociaż może chyba raczej na pewno jest to legalne. Na nawigacji widziałem, że jeszcze kilkadziesiąt metrów mogłem na wschód ujechać, ale po lekkim ataku paranoi miałem dziwne przeczucie, że jestem obserwowany. Dlatego też wycofałem się na z góry upatrzone pozycje. Skierowałem się następnie wzdłuż Bugu do Dorohuska, łykając kilometry typowych nadbużańskich krajobrazów. Po minimalnym ruchu samochodowym wnosiłem, że w meczu Polaków trwała dogrywka. W Bereżnicy zatrzymałem się w sklepie na uzupełnienie płynów, jednak żaden z jego bywalców nie znał wyniku. Jeden twierdził, że padł remis i obie drużyny przeszły dalej, ale raczej nie wziąłem tego poważnie. W Dubience nadziałem się na Piknik Świętojański. Na rynku masa ludzi, śpiewające gospodynie i niezbyt trzeźwy jegomość tańczący w zapodawanym przez nie rytmie. Wyjeżdżając z miasteczka popełniłem nawigacyjny błąd i wpakowałem się na gruntówkę przez las, która ciągnęła się aż do Mościsk. Nieprzyjemnie, bo przy zachodzącym już słońcu leśne gzy były bezlitosne. Zauważyłem wtedy, że jest pewna prędkość graniczna, powyżej której giez nie atakuje. Niestety utrzymanie jej na piaszczystych bezdrożach nie zawsze było możliwe, więc kilka ukąszeń musiałem znieść. A mogłem tego uniknąć, gdybym z Dubienki pojechał asfaltem przez Uchańkę, ech... W Dorohusku zatrzymał mnie zamknięty przejazd kolejowy. Rosyjski pociąg targający cysterny z gazem turlał się w tę i nazad, jakby Władimir Władimirowicz wahał się, czy zakręcać kurek, czy jeszcze nie. Za miastem wbiłem się na DK12, której nie opuściłem już aż do mety. Wiatr miałem całą drogę w plecy już od Zosina, ale był on znacznie słabszy, niż ten, który uprzykrzał mi jazdę wcześniej. Do Chełma dotarłem równo z zachodem słońca i już przed miastem zapuściłem pełne oświetlenie. Na ul. Rejowieckiej zamknęli mi dosłownie przed nosem Biedronkę. Beształem siebie o to przez resztę trasy rozważając, gdzie zmarnowałem te kilka kluczowych sekund. Przejazd do Piask, nie licząc wtargnięcia kota, bez historii. I całe szczęście, bo ruch ciężarowy był niewiarygodnie intensywny. W Piaskach tradycyjna przerwa na stacji benzynowej i przejazd do Lublina serwisówką już bez jakichkolwiek stresów. W domu zameldowałem się konkretnie ujechany około pierwszej w nocy. Późno, ale była to sprawiedliwa cena za równie późny start. Wyjazd sprawił mi masę radości i to pomimo skwaru i wiatru, które solidnie dawały w kość. Piękne krajobrazy wschodniej Polski w pełni to jednak rekompensowały.


Jezioro w liliach
Jezioro w liliach © chirality

Krajobraz w fiolecie
Krajobraz w fiolecie © chirality

Cementownia Rejowiec
Cementownia Rejowiec © chirality

Cementownia Rejowiec
Cementownia Rejowiec © chirality

Popiersie Mikołaja Reja w Rejowcu
Popiersie Mikołaja Reja w Rejowcu © chirality

Green Velo
Green Velo © chirality

Dzisiaj rów, jutro główna na BS
Dzisiaj rów, jutro główna na BS © chirality

Na Żmudź!
Na Żmudź! © chirality

Pagóry Chełmskie
Pagóry Chełmskie © chirality

Wiatr w Żmudzi
Trawa i dym targane wiatrem w Żmudzi © chirality

Mój rower w Horodle
Mój rower w Horodle © chirality

Kościół w Horodle
Kościół w Horodle © chirality

Przydrożne pół krzyża
Przydrożne pół krzyża © chirality

Impreza w Dubience
Impreza w Dubience © chirality

Czołg w Dubience
Czołg w Dubience © chirality

Rosyjski pociąg w Dorohusku
Rosyjski pociąg w Dorohusku © chirality

Cementownia w Chełmie
Cementownia w Chełmie © chirality

Cementownia w Chełmie
Cementownia w Chełmie © chirality

Zachód słońca w Chełmie
Zachód słońca w Chełmie © chirality



  • DST 377.31km
  • Czas 16:36
  • VAVG 22.73km/h
  • VMAX 47.10km/h
  • Temperatura 20.0°C
  • Podjazdy 1717m
  • Sprzęt Szosant
  • Aktywność Jazda na rowerze

Wschodu Pięknego dwie trzecie

Niedziela, 1 maja 2016 · dodano: 07.01.2017 | Komentarze 0

Piękny Wschód to jeden z nowszych 500-kilometrowych maratonów rowerowych w kalendarium. Odbywa się na przełomie kwietnia i maja, a więc nieprzyzwoicie wcześnie. Pomimo tego, że w tym sezonie moim najdłuższym dystansem była setka, pomyślałem sobie, że na ten maraton mógłbym się porwać. Co prawda rozsądek podpowiadał, że dystanse trzeba zwiększać stopniowo i wyruszać na 200 km, gdy przejechało się wcześniej 100 km, a przed 300 km, wypada mieć już przejechane 200 km, itd. W przypływie niczym nieuzasadnionego optymizmu pomyślałem, że pierwsze 200 km przejadę w tym samym dniu, co pierwsze 300 km, a to z kolei w tym samym dniu, co pierwsze 400 km, a to z kolei w tym samym dniu, co pierwsze 500 km. Formalnie więc wszystko będzie w porządku. Zaplanowałem przejechać oficjalną trasę maratonu „pod prąd”, wbijając się w nią w punkcie leżącym najbliżej Lublina. Nie tylko dlatego, aby minąć na trasie wszystkich uczestników tego szaleństwa, ale również po to, aby płaskie Polesie objeżdżać na końcu, a nie na początku. Taki był plan, ale w dniu startu właściwego maratonu pogoda była tak kiepska, że swój własny wyjazd postanowiłem przełożyć na następny dzień. Tak też się stało, ale dom opuściłem znacznie później, niż planowałem. Miało być tuż po wschodzie słońca, a skończyło się na kwadransie przed jedenastą. Robiłem jednak dobrą minę do złej gry i wmawiałem sobie, że nie ma to znaczenia, bo tak czy siak będę musiał spędzić w siodełku całą noc. W konsekwencji, po pokonaniu ok. 20 km, na pętlę Pięknego Wschodu wbiłem się w Garbowie tuż przed południem. Przejechałem przez Nałęczów i skierowałem się na Kazimierz Dolny. Na tym odcinku minąłem kilku szosowców, ale tylko jeden wyglądał na na tyle umęczonego, aby być niedobitkiem Pięknego Wschodu. Niestety na Stravie nie wyskoczył mi jako flyby. Kilka kilometrów przed Kazimierzem zaczęły się korki. Majowy weekend w pełnej krasie. Im bliżej centrum, tym było gorzej. Do tego na wąskiej jezdni z chlapniętą podwójną ciągłą ciężko było objeżdżać stojące pojazdy. I dlatego aż do nadwiślańskiego deptaka wlokłem się jak żółw. Na zatłoczonym rynku zrobiłem krótką przerwę, którą poświęciłem na dokręcanie poluzowanych śrub siodełka. Wyjazd z miasteczka równie mozolny, jak wjazd. Po wygramolenie się z kazimierskiego dołka okazało się też, że wiatr postanowił nie pomagać i zawiewał konkretnie z kierunków wschodnich. Rozczarowało mnie to, bo Windyty obiecało przez kilka dni poprzedzających wyjazd elegancki wiatr w plecy przez pierwszą połowę trasy. W ramach rekompensaty było jednak przyjemnie ciepło (w szczycie 20 stopni) i słonecznie. W Chodlu skręciłem na rondzie na południe i przejechałem obok miejsca kolizji z motorowerzystką. Dawne, dobre czasy. W Kraśniku powitała mnie fatalna DDR, z której byłem zmuszony skorzystać przez strategicznie poustawiane znaki. W mieście zrobiłem przerwę nad jakimś stawem, u brzegów którego szczęśliwie znajdował się otwarty sklep. Wrogi rowerzystom, bo jak wół stał tam „zakaz opierania rowerów o ścianę”. Nie oparłem, jedynie nad wodą wypiłem butelkę mleka, dokręciłem poluzowane śruby bagażnika i pojechałem dalej. Za Stróżą dłużący się podjazd i od tego momentu przestało być płasko. W Modliborzycach ostre hamowanie i ledwo unikam kolizji z delikwentem, który wyjechał mi z podporządkowanej prosto przed nosem. Twarz kierowcy wydawała mi się dziwnie znajoma i dopiero później przypomniałem sobie, że widziałem jego zdjęcie na Wikipedii pod hasłem „kark”. Jaki ten świat mały. Na rynku w Janowie Lubelskim zrobiłem krótką przerwę na herbatę i lody. Mimowolnie posłuchałem młodej matki opisującej proces odstawiania oseska od piersi. Pasjonujące. Odcinek z Frampola do Biłgoraja jak zwykle bardzo przyjemny, bo dobry asfalt i delikatnie z górki. Na obwodnicy Biłgoraja wyskoczyła DDR, ale jechało się po niej przyzwoicie. Kilka kilometrów za miastem włączyłem oświetlenie – zacząłem płacić za późny wyjazd z domu. Od tej pory aż do świtu wrażeń wizualnych niewiele. Tylko droga. Na ostrym podjeździe przed Zwierzyńcem zostaję otrąbiony na łuku drogi przez wyprzedzającego mnie kierowcę. Rzucam w jego stronę mięsem. W myślach, a nie dosłownie. W miasteczku robię krótką przerwę i wtedy orientuję się, że tylną lampkę mam wyłączoną. Zaczynam rozumieć reakcję tego kierowcy i cofam wyrzucone mięso. Okazuje się, że lampka, z którą jadę pierwszy raz, wyłącza się od wstrząsów. Ewidentny błąd konstrukcyjny, bo nawet po krótkotrwałym przerwaniu kontaktu na stykach, lampka nie powinna się resetować do pozycji off. Od tej pory na lampkę zerkam co kilka minut, szczególnie że drogi w tych okolicach nie są zbyt dobre. W ciągu nocy lampka wyłącza mi się samoczynnie jeszcze kilka razy. W Krasnobrodzie i jego okolicach najgorsze drogi podczas tego wyjazdu. Przejeżdżam obok jakiegoś zbiornika wodnego, gdzie kręci się sporo pijanych ludzi. Robię krótką przerwę na rynku, ale szybko się stamtąd zmywam, gdyż rewir okupuje podchmielona młodzież próbująca coś głośno artykułować. Chyba po włosku. W sumie dziwne miasto, bo ludzie odstawiali melanż, a po ulicy biegały lisy. Ale te, w przeciwieństwie do zadziornych psów, na mój widok zwiewały. Opuściłem czym prędzej tę okolicę z duszą na ramieniu przed pijanymi kierowcami. Wbiłem się na DK17 i skierowałem na południe do Tomaszowa Lubelskiego. Droga zrobiła się mokra, co mnie trochę zaskoczyło, bo jeszcze w Zwierzyńcu jechałem pod rozgwieżdżonym niebem. Tłumaczyłem sobie jednak, że były to zapewne pozostałości po deszczach z ostatnich kilku dni. Po kilku hopkach mających swoją kulminację w Tarnawatce dojechałem do rogatek Tomaszowa, gdzie na stacji benzynowej uzupełniłem zapasy płynów. Gdy za miastem zacząłem podjeżdżać na maksymalną wysokość podczas tej wycieczki, rozpadało się. Zupełnie nie byłem na to przygotowany, ale łudziłem się, że będzie to zjawisko przejściowe. Odcinek do Tyszowców okazał się cięższy, niż się spodziewałem. Momentami kiepska nawierzchnia, a do tego ciągle góra-dół. Płynąca jezdnią woda powodowała, że wszystkie zjazdy pokonywałem na hamulcach, bo gleba w takiej okolicy o północy nie była tym, czego chciałbym doświadczyć. Z bolącym sercem słuchałem, jak klocki hamulcowe zdzierały się do krwi. Odcinek ten obfitował również w spacerujące pieski, które zapewniały, że nie mogłem się nudzić. W Tyszowcach zatrzymałem się na przystanku. Jeszcze tego wewnętrznie nie werbalizowałem, ale wiedziałem, że ta zabawa nie zakończy się zgodnie z planem. Deszcz nie ustawał, bębniąc monotonnie o dach wiaty. Nie wiem, czy w takich warunkach gorsza jest jazda, czy czekanie. Zapewne gorsze jest to, co człowiek robi w danej chwili. Wybrałem to drugie, ale ponieważ temperatura spadła do 10 stopni, nie był to piknik. W pewnym momencie pod przystanek podjechał radiowóz. I pomimo tego, że trzymałem stopy na siedzisku, policjanci nie zawracali mi głowy. Na przystanku zeszło mi dobre cztery godziny. Świtało, deszcz ustał i okolica zaczęła rozbrzmiewać śpiewem wszelkiej maści ptaków. Nie było sensu siedzieć na tym przystanku dłużej, więc z kłopotami wsiadłem na rower. Obolałe i wychłodzone mięśnie pokazywały, że jazda na rowerze nie zawsze jest łatwa i przyjemna. Za Tyszowcami minąłem farmę wiatrową, której światła mrugały do mnie nocą na wiele kilometrów przed miastem. W drodze do Hrubieszowa przyroda zaczęła się budzić na dobre. Po jezdni biegały w te i we wte stada saren i stworów do nich podobnych. Kumkanie żab i, jak na wielu innych odcinkach, masa rozjechanych jeży. Na wjeździe do Hrubieszowa droga z pierwszeństwem, którą jechałem skręcała w prawo. Jadąc prosto nawet nie spojrzałem, czy z prawej nie nagina nikt na pierwszeństwie. Zmęczenie. W centrum miasta zatrzymałem się koło sklepu, gdzie zjadłem coś przypominającego śniadanie. Trochę porozmawiałem z właścicielem tego przybytku i tylko ze względu na to, że Hrubieszów nie dorobił się stacji kolejowej, skierowałem się do Chełma na własnych kołach. Ten odcinek jechałem po drogowskazach DW844, nie chciało mi się nawet zerkać na nawigację, i w konsekwencji za Teratynem przegapiłem skręt na Wojsławice. Chciałem się jednak trzymać oryginalnej trasy do gorzkiego końca, więc karnie zawróciłem. Za Uchaniami dosyć długi, ale łagodny podjazd. Trochę był on mi nie w smak. O święta naiwności! Gdybym wiedział, co czaiło się za Wojsławicami... Po skręcie na północ rozpoczął się trwający aż do Chełma przegląd Pagórów Chełmskich. Piękny krajobrazowo odcinek z bogatą infrastrukturą turystyczną, który jednak wydrenował ze mnie resztki sił. Na jednym z podjazdów mijałem objuczonego sakwiarza i nie mogło być jeszcze ze mną aż tak źle, skoro byłem w stanie mu odmachać. Na szczycie ostatniego wzgórza minąłem kolejną farmę wiatrową i wjechałem do miasta PKWN. Sporo znaków zakazu jazdy rowerem zmuszających do korzystania z kiepskich DDR. Resztkami sił doczłapałem się do dworca PKP, na którym postanowiłem zakończyć tę przejażdżkę. W wagonie rowerowym dwie rowerzystki trekkingowe z Lublina i do tego na trasie dosiadła się jakaś kobieta z typowym rowerem po bułki. Miała na swoim bolidzie dziwnie zamontowany dzwonek, z szajbką do dzwonienia po przeciwnej stronie niż chwyt kierownicy. Zastanawiam się, czy dzwonkiem po lewej stronie dzwoni prawą ręka. I na tych rozważaniach, jak i na zapadaniu w płytki sen, upłynęła mi podróż. Z dworca kolejowego w Lublinie dojechałem do domu na stojąco, bo kontakt czterech liter z siodłem powodował ostry ból.
Podsumowując, wyjazd okazał się bardzo ciężki. Przejazd takiej trasy bez przygotowania nawet w dobrych warunkach stał pod wielkim znakiem zapytania, więc deszcz i niska temperatura nocą z pewnością nie pomogły. Koniec końców odpuściłem najbardziej płaską część trasy, która o ironio zaczynała się właśnie w Chełmie. Nowe gminy niby wpadły tylko cztery (tak to jest, gdy się kręci długie trasy na własnych śmieciach), ale i tak ich sobie nie zaliczam, bo gminy ojczystego województw postanowiłem odhaczać czysto rowerowo, a tu jednak końcówka była koleją żelazną. Właśnie, pierwszy raz skorzystałem na wyjeździe rowerowym z innego środka transportu. Oby nie stało się to normą. Ze względu na opady, rower upaćkał się po uszy. Rozcentrowane tylne koło idzie na konto wspaniałych wertepów urokliwego Roztocza. A za zryte klocki, też na tyle, winię cały świat, a w szczególności deszcz.


Tłumy w Kazimierzu Dolnym
Tłumy w Kazimierzu Dolnym © chirality

Staw w Kraśniku
Staw w Kraśniku © chirality

Święto majowe w Kraśniku
Święto majowe w Kraśniku © chirality

Siedziałęm mu na kole
Siedziałem mu na kole © chirality

Jemioły
Jemioły © chirality

Droga Hrubieszów-Chełm
Droga Hrubieszów-Chełm © chirality

Jeż... jeden z wielu, wielu
Jeż... jeden z wielu, wielu © chirality

Chyba mnie zauważyły
Chyba mnie zauważyły © chirality

Powrót na tarczy
Powrót na tarczy © chirality

Kask w Chełmie
Kask w Chełmie © chirality




  • DST 321.56km
  • Czas 12:04
  • VAVG 26.65km/h
  • VMAX 51.80km/h
  • Temperatura 25.0°C
  • Podjazdy 1198m
  • Aktywność Jazda na rowerze

Lublin-Modliborzyce-Sandomierz-Zwoleń-Puławy-Lublin

Niedziela, 7 września 2014 · dodano: 10.09.2014 | Komentarze 0

Pogoda na niedzielę zapowiadała się wyjątkowo ładna, więc chciałem ten dzień wykorzystać na jakiś dłuższy wyjazd, bo takich okazji w tym roku może już nie być zbyt wiele. Padło na telewizyjną polską stolicę przestępczości, czyli Sandomierz. Żeby zamknąć pętlę jakimś interesującym powrotem, planowałem z Sandomierza udać się na północ do Zwolenia, tam odbić na wschód do Janowca, przepłynąć Wisłę promem i przez Kazimierz Dolny wrócić do Lublina.
Z domu wyjeżdżam około dziewiątej rano. Celowo opóźniam wyjazd, bo chcę jechać na krótko, więc świat musi mieć czas, aby się trochę ogrzać. Jadąc wzdłuż Zalewu Zemborzyckiego jak zwykle sprawdzam wiatr i lubię to co widzę, bo lustro wody jest gładkie jak, no jak lustro właśnie. W Strzeszkowicach włączam się do ruchu na DK19 i komfortowo szerokim poboczem dojeżdżam do Kraśnika. Na wylotowym rondzie z miasta natrafiam na znak zakazu ruchu rowerem dla jazdy na wprost. Trochę zbija mnie on z tropu, bo przed wyjazdem wydawało mi się, że wiem, jak do Sandomierza dojechać bez mapy. Gdybym teraz sprawdził nawigację, to bym wiedział, że odcinek z zakazem można objechać odbijając na rondzie w prawo. Nie robię tego jednak i na czucie odbijam w lewo. Teren zaczyna się trochę fałdować, ale jedzie się wyjątkowo przyjemnie. Atmosferę trochę psują kordony białoruskich TIRów, które pędzą na złamanie karku. Niestety mojego. Zaczyna też mnie niepokoić brak na drogowskazach jakichkolwiek wzmianek o celu mojej podróży, bo nic tylko Janów i Janów. Pod Modliborzycami decyduję się w końcu skonsultować z nawigacją, która oświeca mnie, że jadę w złym kierunku. Chcąc to skorygować odbijam na zachód i docieram do granicy województwa lubelskiego. To jest dobra nowina. Zła nowina jest jednak taka, że wjeżdżam nie do tego województwa, co potrzeba (podkarpackiego zamiast świętokrzyskiego). Ech... Przed Zaklikowem ocieram się o krawędź lasów janowskich. W powietrzu aż czuć grzybnię i wszędzie widzę tłumy ludzi. Niektórzy bez ceregieli koszą grzyby przy samej drodze. Korci mnie, żeby się zatrzymać, ale wiem, że byłoby to nirozważne, bo grzybów bym i tak nie mógł ze sobą wieźć. Co mnie zadziwia, to niewiarygodne zaśmiecenie tutejszych lasów. Gdyby ktoś potrzebował kilka tysięcy plastykowych butelek, to są one do zabrania z lasów w gminie Zaklików. W stolicy tejże gminy pora na kolejny bład nawigacyjny, do którego przygotowało mnie już feralne rondo w Kraśniku. Za znakiem zakazu ruchu rowerów chował się tam drogowskaz mowiący „Annopol 33 km”, czy jakoś tak. Zakazany owoc kusi, więc wtedy właśnie wbiłem sobie do głowy, że Annopol to jest miejsce, w którym powinienem przekroczyć Wisłę. Do mostu w Zawichoście jest z Zaklikowa raptem 20 km w kierunku zachodnim, ale ja kieruję się na północ do Zdziechowic. Dalej na trasie do Gościeradowa ponownie wjeżdżam do województwa lubelskiego – na tym odcinku jedyny raz trafia mi się asfalt dość podłej jakości. W Gościeradowie jeszcze nie jest za późno, aby skierować się na Zawichost, ale zahipnotyzowany robię swoje i Wisłe przekraczam w Annopolu, wjeżdżając jednocześnie po raz pierwszy na rowerze do województwa świętokrzyskiego. Radość jednak nie trwa długo, bo zdaję sobie sprawę, że teraz muszę odkręcić na południe to, co tak sumiennie kręciłem na północ. Docieram w końcu do Zawichostu, pokonując od Kraśnika trasę pijanego zająca o długości 80 km, podczas gdy przy optymalnej jeździe ten dystans to mniej niż 35 km. Bywa i tak. Wjeżdżam w rejony wybitnie sadownicze, gdzie gałęzie aż się uginają od znienawidzonych przez Rosjan owoców. Do tego hopki zaczynają przybierać na amplitudzie – z tego względu Sandomierz wygląda jak miasto, które rowerzystów łatwo nie wpuszcza, ale i też łatwo nie wypuszcza. U celu mojej podróży udaję się na obchód starówki. Przy bramie głównej wita mnie Śmierć, ale wydaje mi się, że to tylko jakiś facet z kosą przebrany w odpowiednie szaty. Głowy jednak nie dam. Miasto robi wrażenie podobne jak Zamość i Kazimierz Dolny. Tłumy ludzi udeptujących kocie łby, handlarze badziewiem, ale i piękne stare budowle. Lody włoskie w cenie 5 zł oceniam na słabe 3 (w porównaniu z chełmskimi to tragedia) – ledwo zmrożone, więc trzeba się sprężać z ich jedzeniem, a do tego tak sprytnie kręcone, że lodowy wierzchołek jest pusty w środku. No, no, no! Nic tu po mnie, czas w drogę, bo i tak jestem trochę spóźniony. Żeby wyjechać z miasta, trzeba odhaczyć kolejną porcję hopek – pod względem topografii Sandomierz przypomina San Francisco. I na tym podobieństwa się kończą. Teraz jadę długi odcinek DK79 na północ. Brak pobocza, przy dosyć intensywnym ruchu to nie jest najlepsza kombinacja. Do tego jest to droga na Warszawę, więc pogiętych motocyklistów tutaj nie brakuje. Rozumiem, że niektórzy aż się rwą do rozdawnictwa własnych organów, ale ja swoich jeszcze nie skończyłem używać – klasyczny konflikt interesów. Z daleka widzę cementownię Ożarów, która prezentuje się bardzo majestatycznie. Wyprzedzającymi mnie co chwila cementowozami się jednak nie zachwycam. Po raz kolejny na trasie czuję w okolicach dwóchsetnego kilometra ogromną potrzebę wypicia mleka – napoju, którego z reguły nie pijam. Jest to pewnie atawizm, który jakiś bodziec uruchamia. Atawizm skutecznie zwalczam w ożarowskim sklepie. Między Tarłowem i Lipskem zaliczam swój pierwszy wjazd na rowerze do województwa mazowieckiego. To zresztą widać, bo po hopce na powitanie, trasa się na długo wypłaszcza. Teraz moim planem jest dotrzeć do Zwolenia i pożegnać warszawska falę pojazdów jeszcze za dnia. Prawie mi się to udaje, bo lampki jestem zmuszony odpalić w okolicach Ciepielowa i robię to głównie dlatego, że po krzakach czai się sporo policji. Przejeżdżam przez Sycynę, w której urodził się Janek Kochanowski (nomen omen, ostatecznym celem mojej podróży jest miasto, w którym był zmarł). Dojeżdżam do Zwolenia - u Państwa Kochanowskich już ciemno, więc się nawet nie zatrzymuję. Ze względu na późną porę decyduję się nie ryzykować jazdy do Janowca na prom (czuję, że po nocach to coś nie pływa), tylko kieruję się na Puławy. Jestem bardzo lekko ubrany i trochę boję się gwałtownego spadku temperatury po zmroku, ale generalnie nie jest z tym tak źle. Chłód odczuwam jedynie w pobliżu rzek i na zjazdach. Na końcówkę trasy popełniam kolejne nawigacyjne faux pas i w drodze do Kurowa objeżdżam Puławy i Końskowolę szerokim łukiem, zamiast zwyczajnie bić przez te miasta. Oświetlone na czerwono puławskie Azoty robią epickie wrażenie, podobnie jak nowy most przez Wisłę. Most spięty jest z brzegami czymś w rodzaju wielkich zamków błyskawicznych biegnących w poprzek jezdni. Dziury w tych zamkach są jednak znacznie szersze niż opona szosowa i ledwo udaje mi się przed tą pułapką wyhamować i wypiąć. Spędziłem potem na tym moście trochę czasu testując na sucho, jaką glebą taki wjazd w dziurę mógłby się skończyć i doszedłem do wniosku, że lepiej tego nie doświadczyć w realu. W Żyrzynie odbijam mocno na południe i przed Kurowem żegnam się z całym ruchem samochodowym, który wlewa się na S17. Jadę w zupełnej samotności i na stacji benzynowej tuż przed centrum Markuszowa zatrzymuję się na gorącą czekoladę. W budynku przykleja się do mnie jakiś pijany jegomość, który właśnie kupuje kolejne piwa. Chce mnie naciągnać na pieniądze, ale konsekwentnie go spławiam. Ponieważ facet zaczyna się niezdrowo nakręcać, proszę obsługę stacji, aby to ukróciła. Faceci są jednak wyjątkowo pasywni, a jakiś pracujący tam dzieciak z uśmiechem stwierdza, że oni to właściwie są bez ochrony, no a jeżeli ten delikwent coś mi zrobi, to mają monitoring. Bardzo mnie to pociesza, bo o niczym tak nie marzę, jak o nagraniu video przedstawiającym żula wbijającego mi nóż między żebra. W tym czasie pijany jegomość się ulatnia, a pracownik stacji stwierdza, że ten człowiek jest chory umysłowo i właśnie wyszedł z więzienia. Zatem jeżeli czytają to jacyś ograniczeni umysłowo kryminaliści, którzy będąc na bani znajdą się przejazdem w Markuszowie, to niech wiedzą, że na miejscowej stacji benzynowej sprzedaje się alkohol każdemu. Nie ma tam też ochrony, więc pewnie jak się głośniej krzyknie, to alkohol będzie za darmo. Na gorąco to coś planowałem z tym zrobić, bo taka sytuacja jest chora, ale z dystansu kilku dni stwierdzam, że to w sumie nie moja sprawa, czy stacja benzynowa funkcjonuje jako rejonowa melina. Mają wszak monitoring! Końcówka trasy to już zwykłe parcie do celu. Jeszcze tylko w Jastkowie rozbawiła mnie tabliczka pod znakiem zakazu ruchu oznajmiająca „Nie dotyczy rowerzystów i konduktów żałobnych”. Przez kolejne kilka kilometrów rozgrywałem w głowie możliwe konsekwencje tego napisu. Do domu dotarłem kilkanaście minut przed północą – bardzo lubię ten moment, gdy po długiej trasie ostatecznie zsiadam z roweru.
Podsumowując, wyjazd był bardzo ciekawy, chociaż nawigacyjnie to generalnie dawałem plamy – tak to się kończy, gdy wiara i czucie mówią silniej niźli mędrca szkiełko i oko (czyli tzw. GPS). Szkoda jednak, że gdzieś się jeszcze nie zgubiłem, bo do double century (dystansu dwustu mil) zabrakło mi bardzo niewiele. Cieszę się, że kolana wcale mi nie dokuczały, co przy ostatnim długim wyjeździe na szosówce było sporym problemem. Kładę to na konto odpowiedniej regulacji wysokości siodełka – drobna rzecz, a cieszy.

Bezwietrzny poranek nad Zalewem Zemborzyckim
Bezwietrzny poranek nad Zalewem Zemborzyckim © chirality

Lubelski krajobraz w okolicach Kraśnika
Lubelski krajobraz w okolicach Kraśnika © chirality

Biłgorajski wyborowy klasyk w Modliborzycach
Biłgorajski wyborowy klasyk w Modliborzycach © chirality

Mój rower w województwie podkarpackim
Mój rower w województwie podkarpackim © chirality

Most na Wiśle w Annopolu
Most na Wiśle w Annopolu © chirality

Widok Wisły z mostu w Annopolu
Panorama Wisły z mostu w Annopolu © chirality

Mój rower w województwie świętokrzyskim
Mój rower w województwie świętokrzyskim © chirality

Okolice Sandomierza od strony Dwikóz
Okolice Sandomierza od strony Dwikozów © chirality

Sandomierz: Till Death Do Us Part
Sandomierz: Till Death Do Us Part © chirality

Brama Opatowska w Sandomierzu
Brama Opatowska w Sandomierzu © chirality

Szpica NATO w Sandomierzu
Szpica NATO w Sandomierzu © chirality

Sandomierskie okno życia
Sandomierskie okno życia © chirality

Sandomierskie zioła. Nie wiem, czy dobre, bo jeszcze nie paliłem
Sandomierskie zioła. Nie wiem, czy dobre, bo jeszcze nie paliłem © chirality

Rynek w Sandomierzu
Rynek w Sandomierzu © chirality

Bazylika Katedralna w Sandomierzu
Bazylika Katedralna w Sandomierzu © chirality

Studnia w Sandomierzu
Studnia w Sandomierzu © chirality

Wisła w Sandomierzu
Wisła w Sandomierzu © chirality

Mój rower w województwie mazowieckim
Mój rower w województwie mazowieckim © chirality



  • DST 342.22km
  • Teren 50.00km
  • Czas 17:18
  • VAVG 19.78km/h
  • VMAX 36.00km/h
  • Temperatura 34.0°C
  • Podjazdy 758m
  • Sprzęt Banana Rama
  • Aktywność Jazda na rowerze

Ukraina: Wołyńska pętla i powrót do Lublina

Niedziela, 10 sierpnia 2014 · dodano: 14.08.2014 | Komentarze 0

W nocy spędzonej w kowelskim hotelu nie złapałem zbyt wiele snu. Było parno, a do tego nie mogłem przestać myśleć o planach na nadchodzący dzień. Obudziłem się koło szóstej rano i leżąc w łóżku pogapiłem się trochę w telewizję. Zaskoczyło mnie, że rosyjskie bajki są puszczane z ukraińskimi napisami. Tutejsze brzdące muszą być wyjątkowo zdolne. Koło ósmej wyszedłem na miasto coś zjeść. W jakiejś budzie poszedłem vabank i zamówiłem hotdoga (z kapustą!?!) i kawę, bo zdecydowanie miałem ochotę na coś gorącego. Kawa wielkości naparstka, ale pewnie nie liczy się rozmiar, a moc. W hotelu spakowałem sakwy i po dziewiątej wyturlałem się z rowerem na powietrze. Mimo stosunkowo wczesnej pory skwar wbija mnie w chodnik. Plany na dzisiaj mam bardzo ambitne, a grafik napięty. Oczywiście nie przyjechałem do Kowla tylko po to, żeby napić się tutejszego kwasu. Moim głównym celem jest objazd wołyńskich wiosek, które znam z rodzinnych opowieści – wielu moich przodków na tej ziemi żyło i umierało. Ponieważ granica na moście pontonowym w Adamczukach ma zostać zamknięta na amen o północy, więc po wołyńskich wojażach czeka mnie również powrót do Polski.
Pierwsze kilometry pokonuję drogą M19 prowadzącą na Kijów. Ruch jest dosyć słaby, ale większość wyprzedzających mnie ciężarówek jest bardzo słusznych rozmiarów, a kierowcy nie należą do tych bogobojnych. Z jednej strony chcę jak najprędzej z tej drogi zjechać, ale z drugiej boję się, że boczne dróżki przywitają mnie jakąś fatalną nawierzchnią podobną do tej, z którą walczyłem wczoraj. Jedzie się bardzo ciężko, ale mam nadzieję, że wkrótce się rozkręcę. Po dziesięciu kilometrach opuszczam M19 kierując się na południe i wjeżdżam do Lubitowa – pierwszej miejscowości, której nazwa jest mi znajoma. Nawierzchnia asfaltowa, może nie jakaś rewelacyjna, ale i tak przyjmuję to z ulgą. Po kilku kolejnych kilometrach docieram do lubitowskiego sklepu, przed którym muszę się zatrzymać. Od upału i zmęczenia kręci mi się w głowie, a ostatnią rzeczą o jakiej marzę jest fiknięcie na ukraińskiej ziemi. W sklepie kupuję lody i picie, chronię się w cieniu i pakuję w siebie, ile się da. Przed chałupą naprzeciwko sklepu leży na ławeczce bochenek chleba i sól, a obok grupka miejscowych o czymś żywo dyskutuje. Z urywków rozmów wnoszę, że niedługo przyjeżdża autobus – też zaczyna mnie ta perspektywa ekscytować. Rozmawiam, o ile można to nazwać rozmową, z jakimś facetem. Opowiadam mu, gdzie jadę i po co. Łapię się na tym, że chcąc być zrozumianym "stylizuję” swój polski na ukraiński metodą zmiękczania tam, gdzie u nas jest twardo. Musi to brzmieć bardzo komicznie. Co gorsza, z automatu przeskakuję na angielski, co w rozmowie z ukraińskim chłopem raczej dobrym rozwiązaniem nie jest. W końcu porzucam wszelkie pozory i walę zwyczajnie po polsku – z perspektywy czasu uważam, że jest to najlepsza strategia na Ukrainę. Wołodia wspomina Akcję Wisła, a ja przez dobre wychowanie nie mówię o innych akcjach. W Lubitowie przebywam mniej więcej godzinę. Siły jakby wróciły, więc udaję się w dalszą podróż. Jak okiem sięgnąć pola i lasy. Każdy wjazd między drzewa witam z radością i gdy na horyzoncie pojawia się zielone, trzymam kciuki, aby moja droga wiodła właśnie tam. Na niebie pojawiają się też pojedyncze chmurki, które od czasu do czasu przesłaniają słońce. To bardzo pomaga, więc zaczynam z nimi rozmawiać, zachęcając je do przybywania tłumem. Poza mną i wąską nitką drogi nie ma tu żadnych oznak cywilizacji – gęstość zaludnienia musi być bardzo niewielka. Samochody też pojawiają się od wielkiego dzwonu, ale potem zapada ponownie cisza na długo. Przejeżdżam przez Rokitnicę i Białaszów, czyli kolejne miejscowości, o których gdzieś kiedyś słyszałem. Fotki staram się strzelać w ruchu, bo po zatrzymaniu fala gorąca przypomina o sobie ze zdwojoną siłą. W Zasmykach zwiedzam znajdujący się przy drodze cmentarz katolicki. Są na nim groby wojskowe 27 Wołyńskiej Dywizji AK, jak i mogiły cywilne. Cmentarz jest dobrze utrzymany i widać, że ktoś się nim regularnie opiekuje. Nawet znicze jeszcze się tlą. Gdy docieram do Gruszówki, głównego celu mojej podróży, zatrzymuję się i robię fotkę roweru na tle tablicy z nazwą miejscowości. Tutaj mieszkali przed wojną moi dziadkowie, pradziadkowie i sporo bliższej i dalszej rodziny. Pradziadek po ustaleniu nowych granic przeniósł się był do Siedliszczów, które też niedawno udało mi się odwiedzić. Do wizyty w Gruszówce jestem dobrze przygotowany, a tak mi się przynajmniej wydaje. Mam mapę poglądową wsi z rozkładem ulic i chałup z nazwiskami ich właścicieli. Odnajduję jezioro widniejące na mapie i jest to mój punkt odniesienia. Potem jest jednak już tylko gorzej, bo nie zgadza mi się rozkład ulic, a żadnej z chałup zlokalizować nie mogę. Dojeżdżam do rozwalających się budynków kołchozu i jakiegoś cmentarza, ale po nagrobkach widzę, że jest on raczej współczesny. Staję na wzniesieniu i skanuję świat. Wsród morza żółci dojrzałego zboża widzę rozrzucone po okolicy zielone ostrowy z drzew, między którymi ledwo stoją rozwalające się chalupy. Firm rozbiórkowych tu raczej nie ma i wszystko powoli przejmuje przyroda. Wracam do jakichś współczesnych zabudowań i miejscowym pokazuję moją mapkę i radzieckie dokumenty repatriacyjne. Ludzie, z którymi rozmawiam nie są, że tak powiem, w dobrej formie i pewnie dlatego ciężko im zebrać myśli. A może i nie. W sumie szukam domostw, które stały tutaj 70 lat temu. Ci ludzie nie mają prawa wiedzieć o tym zupełnie nic. Jestem trochę zły na tę cholerną mapę, bo nie jest narysowana w jakiejś konkretnej skali, więc nie wiem, czy Gruszówka ciągnęła się przez kilometr, czy przez dziesięć. Czy chałupy były oddalone od siebie o dziesięć metrów, czy o sto. Gdybym to wiedział, z GPS coś bym znalazł. Jak na ironię, w Gruszówce nie widziałem żadnej gruszy, tylko same jabłonie i śliwy. Może ta nazwa jest równie ironiczna jak Grenlandia. Pewnych rzeczy się nie przeskoczy, więc po krótkim szwendaniu się po okolicy wyruszam w dalszą drogę do Kupiczowa. Zatrzymuję się tam pod sklepem, gdzie uzupełniam zapasy płynów. Muszę przyznać, że infrastruktura sklepowa na Ukrainie zaskakuje mnie na plus. Sklepy są w każdej większej miejscowości i pomimo niedzieli są otwarte do późna. Ekspedientka w kupiczowskim sklepie ma siostrę na wydaniu, ale niestety czas nagli – może innym razem. W Kupiczowie staję też przed sporym dylematem, bo moja wołyńska pętelka odbija teraz na północny-zachód do Tuliczowa i zarówno względy czasowe, jak i zwykłe zmęczenie przemawiają za jazdą właśnie tam. Jeszcze w Lublinie planowałem jednak pojechać z Kupiczowa na południe do Twerdynia. W lecie 1943 roku w Twerdyniu doszło do ostrej rzezi ludności polskiej, która pochłonęła wiele ludzkich istnień, a wśród nich trzy osoby z mojej rodziny. Gdy mój dziadek mieszkający w Gruszówce o tym usłyszał, ruszył ze swoim nastoletnim pomocnikiem na Twerdyń, żeby to sprawdzić. Była to ich ostatnia podróż na tym padole. Sentymenty sentymentami, ale planując tę wyprawę pomyślałem, że warto by było przebyć trasę z Gruszówki do Twerdynia. Po chwili namysłu decyduję trzymać się pierwotnego planu i ruszam na południe. Przez Czernijów i Serkizow docieram w okolice Twerdynia. Z analizy map wiedziałem, że do tej mejscowości nie prowadzi żadna normalna droga ani od północy, ani od zachodu. Nie ma innego wyjścia, jak ostatnie kilometry pokonać po polnych dróżkach, które w połączeniu z niewinną hopką dają mi zdrowo popalić. Gdy dojeżdżam do Twerdynia, nieopodal zaczyna się dosyć spory pożar. Chyba jest to celowe wypalanie pól po żniwach, ja w każdym bądź razie nie mam z tym nic wspólnego. Jeżdżę trochę między chałupami i dzięki wskazówkom miejscowej gospodyni wracam na główną drogę prześwitem międy polami kukurydzy. Potem naginam z powrotem do Kupiczowa i składam ponowną wizytę w miejscowym sklepie po kolejną porcję płynów. Wyjeżdżając z miasteczka, wyprzedzam dwóch chłopaków idących poboczem, którzy zupełnie nie pasują do tego krajobrazu - śnieżnobiałe koszule, krawaty i niewielkie plecaki sugerują, że przybyli tu z bardzo odległego matecznika mormonizmu. "Americans?" - pytam, ale nawet nie zwalniam, żeby usłyszeć odpowiedź. Zamknięcie pętli to już parcie do przodu bez zbędnych przerw. Przez Tuliczów i Radowicze docieram do Turzyska, gdzie wbijam się na drogę R15, którą osiągam Kowel około godziny osiemnastej. W sklepie przed wylotem na drogę M07 uzupełniam ponownie płyny i trochę rozmawiam z kierowcami ukraińskich ciężarówek. Jeden recytuje rzekomo śmieszny wierszyk o polskich rowerach, ale zupełnie go nie rozumiem. W drogę powrotną do Polski wyruszam kilka minut po osiemnastej. Ponieważ granicę zamykają za sześć godzin, a do przejechania mam jakieś sto kilometrów, więc do Lubomla postanawiam jechać bez przerwy. Dobrej jakości, ale nudną trasę pokonuję więc ponownie, tym razem w przeciwnym kierunku. Jadę na zachód prosto pod opadające Słońce i aby walczyć z monotonią liczę, jak szybko musiałbym jechać, żeby przestało ono zachodzić. Wyniki obliczeń są druzgocące, ale jakoś mnie to nie załamuje. Przed wjazdem do Lubomla zatrzymuję się na stacji benzynowej na kawę w naparstku. Nim wyruszam w dalszą drogę, z rozrzewnieniem patrzę na zachód, gdzie kilkanaście kilometrów dalej znajduje się przejście graniczne w Dorohusku. Gdyby można je przekraczać rowerem, skróciłoby to znacznie moją podróż. Po opuszczeniu Lubomla zaczyna się szarówka. Planuję jechać bez lampek jak najdłużej, ale ponieważ ukraińscy kierowcy mają podobny zamiar, więc żeby być widocznym jestem zmuszony się oświetlić. Znad Jezior Szackich wracają po weekendzie masy ludzi, dlatego też ruch na trasie w kierunku na Luboml jest bardzo intensywny i kilkakrotnie muszę się ratować ucieczką na pobocze, aby uniknąć czołówki z kozakami wyprzedzającymi na trzeciego. Ponieważ wczorajsza jazda z Adamczuków wzdłuż Prypeci bardzo mnie wymęczyła, postanawiam trochę zmienić trasę i przecinając rzekę kieruję się nad jezioro Świtaź. W miejscowości o tej samej nazwie, jak i wzdłuż brzegu jeziora nieprzebrane tłumy ludzi i pomimo późnej pory zabawa trwa na dobre. Do Zalesia dojeżdżam około godziny 23. Przelatuje mi przez głowę myśl, że do granicy dotrę przed północą na zupełnych luzach, bo do pokonania mam mniej niż 15 km. Myśl przelatuje i odlatuje, gdy po ostrym skręcie na południe wjeżdżam na fatalne kocie łby. Nie da się po tym szybko jechać, więc się ledwo co turlam. Od czasu do czasu da się jechać trochę szybciej po wąskim pasie gruntu obok kamieni, ale często przechodzi on bez ostrzeżenia w piach, na którym grzęznę i muszę się gwałtownie wypinać z pedałów. Po kilku kilometrach tej nierównej walki zatrzymuję się w Grabowie i pytam jakąś ukraińską parę, czy droga będzie taka, aż do samych Adamczuków. "Nie, nie” - mówi Ukrainiec - "w lesie zrobi się ch..owa”. Nie jest to to, co chciałem usłyszeć, ale na załamywanie rąk nie mam czasu. W lesie droga zmienia się na gruntówkę nabitą kamieniami. Fatalna, ale w porównaniu z kocimi łbami to luksus. Dojeżdżam do pierwszych patroli ukraińskich. Walę im bocialarką po oczach, więc oni rewanżują się swoimi lampami. Wychodzi na remis. Jakiś żołnierz chce wymieniać się ze mną walutą, ale nie mam na takie zabawy czasu. Dojeżdżam do mostu granicznego dziesięć minut przed jego zamknięciem. Ukraińscy celnicy i wopiści nie chcą wierzyć, że od wczoraj przejechałem 400 km. Przechodząc przez most obserwuję ekran Garmina, który sumiennie zmienia czas na polski na środku Bugu. Jeszcze tylko nasi żołnierze i stawiam stopę w Polsce. Jestem tak szczęśliwy, że pomimo zmęczenia postanawiam kręcić do Lublina. Noc jest przepiękna! Wielki Księżyc stoi wysoko, niebo jest krystalicznie czyste i jest tak jasno, że spokojnie da się jechać bez lampki (nie, żebym próbował). Od czasu do czasu widzę spadające gwiazdy – pewnie forpoczta roju Perseidów, który ma wkrótce przybyć z wizytą. Zanim docieram do DW812, muszę stoczyć kilka pojedynków sprinterskich z psami. Magiczne "won!” i światło bocialarki po ślepiach studzi zapał co ambitniejszych bydląt. Co ciekawe, na Ukrainie nie zdarzyło się, aby jakiś pies nawet na mnie warknął. Po dotarciu do DW812 postanawiam nie kombinować tylko jechać na Chełm, a stamtąd DK12 do Lublina. Co prawda droga przez Hańsk i Łęczną, którą przebyłem w przeciwnym kierunku, jest krótsza, ale jakoś nie mam ochoty tułać się w środku nocy po leśnych duktach. Do Chełma docieram około pierwszej i widząc otwartą knajpę na ulicy Włodawskiej tuż przed rondem, postanawiam się w niej zatrzymać. Rozmawiam tam z rowerzystami, którzy znad granicy wrócili na lenia, czyli samochodem. Opowiadam im o moich problemach ze znalezieniem przyzwoitego dojazdu do Adamczuków. Twierdzą, że uniknęli wszelkich kamieni jadąc lasami na azymut. Można i tak, chociaż takie akcje w pasie granicznym mogą być nieco ryzykowne. W knajpie przysiada się do mnie dwóch podpitych gości i rozmawiamy o wszystkim i o niczym. Nie bardzo chce mi się wstawać od stołu, ale gdy jeden z moich kompanów mówi, że minęła trzecia, ruszam. Jeszcze tylko wdziewam coś z długim rękawem i na stacji benzynowej kupuję baterie do nawigacji, bo maszynka już ledwo dyszy. Ciężko mi się wkręcić z powrotem w jazdę, ale po pierwszych hopkach już jest w porządku. Ruch samochodowy niewielki, głównie potężne ciężarówki, ale na jezdni i poboczach niewiarygodnie wiele ubitych kotów - niektóre widoki niestety zostaną ze mną na długo. W okolicach Wieprza ściele się mgła i prawdą jest to, że przed świtem jest najzimniej. Do Piask docieram, gdy jest już jasno. Tam biorę coś do picia na stacji benzynowej (w sumie, przez cały dzień przepuściłem przez organizm ok. 20 litrów płynów) i powolnie człapię do Lublina. Do domu docieram o siódmej rano zmęczony, ale bardzo zadowolony.
Podsumowując, wyjazd na Ukrainę uważam za bardzo udany pod wieloma względami. Udało mi się wrócić cało i zdrowo z pierwszego wyjazdu rowerem za granicę. Sakwy, nawet jeśli niezbyt ciężkie, okazały się nie takie straszne. Mój góral, nawet dodatkowo obciążony, był w stanie poprawić zdecydowanie swoją 24-godzinną życiówkę. Jestem z niego dumny. Emocjonalnie, przejazd po wołyńskich wioskach był dla mnie sporym przeżyciem. Bardzo mi się tam podobało i w przyszłym roku też postaram potułać się w tamtych okolicach. Pewnie z namiotem, bo Wołyń to jedna wielka miejscówka. Deszczowa pogoda podczas pierwszych dwóch dni funkcjonowania mostu na Bugu niestety trochę pokrzyżowała mi plany, bo miałem zamiar spędzić na Ukrainie cztery dni i objechać trójkąt Kowel-Łuck-Włodzimierz Wołyński z częstym zapuszczanie się do wnętrza tegoż trójkąta, aby odwiedzić dawne polskie osady. No ale, co się odwlecze, to nie uciecze. Tak jak się spodziewałem, Ukraińcy okazali się bardzo życzliwymi i przyjaznymi ludźmi. "Щаслива” słyszałem na pożegnanie wiele razy. Oczywiście mam nadzieję, że to znaczy to, co myślę, bo mój ukraiński wymaga jednak solidnego szlifowania.


Monument ze 122-mm haubicą w okolicach Lubytowa
Monument ze 122-mm haubicą w okolicach Lubitowa na Wołyniu © chirality

Wjazd do Lubytowa
Wjazd do Lubitowa na Wołyniu © chirality

Lubytów
Lubitów na Wołyniu © chirality

Czteroosobowy motocykl w Lubytowie
Czteroosobowy motocykl w Lubitowie na Wołyniu © chirality

Rokitnica
Rokitnica na Wołyniu © chirality

Cmentarz w Rokitnicy, Wołyń
Cmentarz w Rokitnicy na Wołyniu © chirality

Białaszów, Wołyń
Białaszów na Wołyniu © chirality

Cmentarz rzymsko-katolicki w Zasmykach, Wołyń
Cmentarz rzymsko-katolicki w Zasmykach na Wołyniu © chirality

Cmentarz rzymsko-katolicki w Zasmykach, Wołyń
Cmentarz rzymsko-katolicki w Zasmykach na Wołyniu © chirality

Groby wojskowe na cmentarzu w Zasmykach, Wołyń
Groby wojskowe na cmentarzu w Zasmykach na Wołyniu © chirality

Cmentarz rzymsko-katolicki w Zasmykach, Wołyń
Cmentarz rzymsko-katolicki w Zasmykach na Wołyniu © chirality

Cmentarz rzymsko-katolicki w Zasmykach, Wołyń
Cmentarz rzymsko-katolicki w Zasmykach na Wołyniu © chirality

Kościół katolicki w Zasmykach, Wołyń
Kościół katolicki w Zasmykach na Wołyniu © chirality

Zasmyki, Wołyń
Zasmyki na Wołyniu © chirality

Mój rower w Gruszówce, Wołyń
Mój rower w Gruszówce na Wołyniu © chirality

Gruszówka, Wołyń
Gruszówka na Wołyniu © chirality

Gruszówka, Wołyń
Gruszówka na Wołyniu © chirality

Podupadły kołchoz w Gruszówce, Wołyń
Podupadły kołchoz w Gruszówce na Wołyniu © chirality

Kołchozowa waga w Gruszówce, Wołyń
Kołchozowa waga w Gruszówce na Wołyniu © chirality

Gruszówka, Wołyń
Gruszówka na Wołyniu © chirality

Cmentarz w Gruszówce, Wołyń
Cmentarz w Gruszówce na Wołyniu © chirality

Jezioro w okolicach Gruszówki, Wołyń
Jezioro w okolicach Gruszówki na Wołyniu © chirality

Cerkiew w Lityniu, Wołyń
Cerkiew w Lityniu na Wołyniu © chirality

Kłaniające się słupy przed Kupiczowem, Wołyń
Kłaniające się słupy przed Kupiczowem na Wołyniu © chirality

Kupiczów, Wołyń
Kupiczów na Wołyniu © chirality

Sklep w Kupiczowie, Wołyń
Sklep w Kupiczowie na Wołyniu © chirality

Czernijów, Wołyń
Czernijów na Wołyniu © chirality

Żniwa pod Czernijowem, Wołyń
Żniwa pod Czernijowem na Wołyniu © chirality

Droga na Twerdyń, Wołyń
Droga do Twerdynia na Wołyniu © chirality

Hopka przed Twerdyniem, Wołyń
Hopka przed Twerdyniem na Wołyniu © chirality

Dymy koło Twerdynia, Wołyń
Dymy koło Twerdynia na Wołyniu © chirality

Cerkiew w Twerdyniu, Wołyń
Cerkiew w Twerdyniu na Wołyniu © chirality

Twerdyń, Wołyń
Twerdyń na Wołyniu © chirality

Twerdyń, Wołyń
Twerdyń na Wołyniu © chirality

Makowicze, Wołyń
Makowicze na Wołyniu © chirality

Przed świtem na DK12 w okolicach Dorohuczy
Przed świtem na DK12 w okolicach Dorohuczy © chirality



  • DST 308.92km
  • Teren 0.30km
  • Czas 11:21
  • VAVG 27.22km/h
  • VMAX 50.20km/h
  • Temperatura 25.0°C
  • Podjazdy 947m
  • Sprzęt Szosant
  • Aktywność Jazda na rowerze

Lublin-Tomaszów Lubelski-Zamość-Lublin

Niedziela, 13 lipca 2014 · dodano: 15.07.2014 | Komentarze 0

Czterodniowa pora deszczowa wykluczyła wszelkie wypady na rowerze. W sobotę wieczorem pogoda zaczęła się jednak zmieniać na lepsze, więc na niedzielę postanowiłem udać się na kolejny etap mojego Stolice Lubelskich Powiatów Tour 2014. Po zeszłotygodniowych odwiedzinach w Janowie Lubelskim i Biłgoraju, tym razem celem były położone nieco bardziej na wschód Tomaszów Lubelski i Zamość. Zupełnie przy okazji chciałem również odwiedzić roztoczańską trifectę, czyli Szczebrzeszyn, Zwierzyniec i Krasnobród.

 photo powiaty_06a_zps98286014.gif
This artwork, "Stolice Lubelskich Powiatów Tour 2014", is a derivative of "Mapa administracyjna województwa lubelskiego '' by MaKa (CC BY SA )."Stolice Lubelskich Powiatów Tour 2014" is licensed under CC BY SA by chirality.

Początkowo planowałem wyjechać o siódmej rano, ale tak mi się fajnie wylegiwało, że dom opuściłem grubo po dziewiątej. Jadąc koło Zalewu Zemborzyckiego z ulgą obserwowałem niewielką falę, która zapowiadała słabszy wiatr niż tydzień wcześniej. Praktycznie przez całą trasę wiatr miałem boczny, więc niewielkie zmiany kierunku jazdy zmieniały go z pomocnika na wroga i odwrotnie. Temperaturowo też było znośnie, a do tego lekko zachmurzone niebo trochę chroniło przed palącym słońcem. Znane mi rejony skończyły się około 10 km za Wysokiem, gdy w Tarnawie Małej odbiłem z drogi 835 na wschód na drogę 848. Za Wysokiem musiałem po raz kolejny ignorować serię swiateł ruchu wahadłowego. Gdy na pierwszych takich światłach ominąłem samochody na bułgarskich i ukraińskich tablicach, już nigdy nie dane było im mnie wyprzedzić. Nie ma to, jak dobra organizacja ruchu... Od Tarnawy Małej aż do samego Tomaszowa Lubelskiego jakość dróg była nawet dobra, no może z wyjątkiem odcinka Krasnobród-Tomaszów, gdzie zdarzały się dosyć kiepskie kawałki. Co mnie zaskoczyło to to, że trasa była stosunkowo płaska, bo po Roztoczu spodziewałem się jednak czegoś bardziej pofalowanego. Jakiś mądry człowiek wyznaczył drogę doliną, bo ze wszystkich stron otaczały mnie konkretne pagórki. W każdej z trzech miejscowości - Szczebrzeszynie, Zwierzyńcu i Krasnobródzie – zatrzymywałem się na chwilę na fotki lub uzupełnianie płynów. W Zwierzyńcu szarpnęli się na DDR przez miasto z jednoczesnym zakazem ruchu rowerowego po jezdni. Do miasteczka wjechałem, gdy w kościele kończyła się jedna msza i zaczynała kolejna, więc DDR był zapchany owieczkami. Tak to jest, jak się buduje DDRy bez wyjaśniania mieszkańcom, jak się ich używa. Droga ze Zwierzyńca do Obrocza wydawała mi się na mapie trochę bezsensowna, bo wiodła niejako po bokach prostokąta. Postanowiłem być cwany i jechać po przekątnej, bo jak przekonywał Pitagoras powinno być krócej. Niestety, kiepski asfat zmienił się po pewnym czasie w szuter, który z kolei przepoczwarzył się w ubity grunt, a ten w piach. Z podkulonym ogonem musiałem się z tego "skrótu" wycofać. Chciaż Tomaszów Lubelski był celem mojej podróży, to jednak po dotarciu do niego zatrzymałem się jedynie na tradycyjną fotkę przy tablicy z nazwą miasta. Następnie pojechałem do położonego o kilka kilometrów dalej Bełżca, by odwiedzić miejsce po dawnym niemieckim obozie zagłady. Mimo, że po obozie nie ma śladu, a miejsce pamięci to zwały kamieni i kawałki drutu zbrojeniowego, to jednak świadomość, że tak niewielki obszar pochłonął 300 tysięcy ludzkich istnień, robi dobijające wrażenie. Po opuszczeniu Bełżca nie wróciłem bezpośrednio do Tomaszowa lecz udałem się na zachód do Narola, czyli pierwszej większej miejscowości położonej w województwie podkarpackim. Był to pierwszy raz, gdy na rowerze opuściłem województwo lubelskie i trochę musiałem się nagimnastykować, aby ominąć płynące ulicami miód i mleko. Na nawrocie, jakiś monument przekonywał, że opuszczam województwo podkarpackie, a wjeżdżam do województwa zamojskiego – widać, że nie wszystkie pomniki po czasach słusznie minionych w naszym kraju zburzono. Po powrocie do Tomaszowa, spocząłem przez chwilę na rynku, gdzie w animowanej fontannie dokonałem spłukania NaCl z twarzy. Tutaj też dokonałem pobieżnych kalkulacji, z których wynikało, że do Lublina powinienem dotrzeć już w nocy. No ale to nie problem, bo właśnie dlatego zabrałem z domu mocną lampkę przednią. Jak zacznie się szarówka, wyciągnę ją z kieszeni i zamontuję na kierownicy. Zaraz, zaraz, a gdzie się podział uchwyt do lampki? W tym momencie zrozumiałem, że z lampki przedniej nie będę miał jednak wielkiego pożytku :-). Postanowiłem nie martwić się na zapas i czym prędzej udałem się w kierunku Zamościa. Ten odcinek znacznie bardziej pagórkowaty niż poprzednie, ale kompensował to bardzo dobry stan nawierzchni. Na zatłoczonym rynku w Zamościu zatrzymałem się dosłownie na chwilę, bo chciałem jak najwięcej przejechać jeszcze za dnia. Po wyjeździe z Zamościa podjąłem najgłupszą decyzję podczas tej wycieczki i zamiast jechać do Piask DK17 jak człowiek, postanowiłem dostać się tam bocznymi drogami przez Nielisz i Żółkiewkę. Jedynym powodem tej decyzji było to, że po DK17 jechałem do Piask już wcześniej, więc lepiej eksplorować nowe. Jakość nawierzchni zeszła błyskawicznie na psy, a do tego jechałem prosto pod zachodzące Słońce – nie tylko oślepiało, ale i czyniło mnie boleśnie świadomym tego, że niedługo zniknie za horyzontem. W Nieliszu nad jeziorem jakaś impreza kulturalno-rozrywkowa, więc sporo ludzi błąkało się po szosie w pijackim amoku. Tuż za Żółkiewką stało się coś, czego nie było w scenariuszu - wpakowałem się w epicką dziurę. Początkowo myślałem, że już po zawodach, bo dźwięki jakie temu towarzyszyły nie były za ciekawe. Inspekcja szkód wykazała rozdartą oponę (mogłem spokojnie w powstałą dziurę włożyć wskazujący palec i pozdrowić nim wszystkich odpowiedzialnych za stan dróg na Lubelszczyźnie), rozdartą dętkę i rozwalony uchwyt lampki tylnej. Duże i sztywne łatki samoprzylepne z Lidla (kupiłem je razem z torbą podsiodłową kilka tygodni wcześniej, danke schön), umożliwiły mi podklejenie opony od środka. Z naprawami udało mi się uporać jeszcze w szarówce. Niestety światła tylnego nie udało mi się zamocować. Kolejne 30 km do Piask przejechałem z duszą na ramieniu. Po pierwsze, widoczność coraz gorsza, a u mnie żadnej lampki, więc lęk przed samochodami z obu kierunków spory. Do tego obawa przed dziurami w drogach, bo z naprawą kolejnej usterki nie byłoby łatwo. Sytuację ratowało to, że właśnie trwał finał Mistrzostw Świata w piłce nożnej, więc ruch na drogach był niewielki. Wymijał mnie nawet policyjny radiowóz i byłem przygotowany na to, że zaraz zawróci i zarobię mandat. No ale pewnie jechali do jakiegoś ważnego wezwania. Na dokładkę, w okolicy Częstoborowic kładła się mgła od pobliskiego stawu, więc naprawdę nie było mi tam do śmiechu. W Piaskach zatrzymałem się na stacji benzynowej, gdzie pożyczyłem od jej pracownika narzędzia, dzięki którym lampka tylna wróciła na swoje właściwe miejsce. Po opuszczeniu stacji i ujechaniu kilku metrów zrozumiałem jednak, że ciemności są tak głębokie, iż nie mam najmniejszej szansy, aby dotrzeć bez oświetlenia przedniego do Lublina. Złapałem więc bocialarkę w lewą dłoń i resztę trasy pokonałem w dolnym chwycie, trzymając lampke tuż pod kierownicą. Muszę powiedzieć, że nie jechało się źle. Po wyjeździe z Piask zaatakowała mnie wataha psów. Był to piąty atak tego dnia (trzy poprzednie były indywidualne, a tylko jeden grupowy), ale psy były widać wypoczęte, bo odpuścić nie chciały i zachodziły mnie ze wszystkich stron. Dopiero jak dostały po ślepiach światłem z bocialarki w najsilniejszym trybie, odwaga je opuściła. Głupie bydlęta. Do domu dotarłem już bez przygód i załapałem się jeszcze na 122 minutę meczu Niemcy-Argentyna.
Reasumując, wycieczka bardzo ciekawa, z której mogłem wyciągnąć kilka pożytecznych lekcji. Po pierwsze, ZAWSZE lepiej jechać świtem i rankiem niż ciemną nocą. Lepiej więc wyjeżdżać z domu wcześniej, nawet jeżeli się nie bardzo chce, bo za takie poranne ociąganie płaci się podwójnie po przeciwnej stronie dnia. Po drugie, pakując się do drogi trzeba to robić na spokojno, a nie w ostatniej chwili. Wożenie dodatkowych łatek, śrubek, kawałków drutu, itp. pozwoli na prowizoryczną reperację usterek, które w warunkach warsztatu są trywialne, ale w szczerym polu stają się poważnym problemem. Pewnie warto też wozić jakąś zwijaną oponę, ale to raczej odpuszczę, bo bardzo nie lubie jeździć nadmiernie obładowany.

Między Lublinem a Bychawą
Między Lublinem a Bychawą © chirality

Mój rower w Szczebrzeszynie
Mój rower w Szczebrzeszynie © chirality

Rondo w Zwierzyńcu
Rondo w Zwierzyńcu © chirality


"Skrót" między Zwierzyńcem a Obroczem © chirality

Roztoczański Park Narodowy
Roztoczański Park Narodowy © chirality

Rynek w Krasnobrodzie
Rynek w Krasnobrodzie © chirality

Mój rower w Tomaszowie Lubelskim
Mój rower w Tomaszowie Lubelskim © chirality

Miejsce Pamięci w Bełżcu
Miejsce Pamięci w Bełżcu © chirality

Miejsce Pamięci w Bełżcu
Miejsce Pamięci w Bełżcu © chirality

Miejsce Pamięci w Bełżcu
Miejsce Pamięci w Bełżcu © chirality

Żelazny koń w Bełżcu
Żelazny koń w Bełżcu z szynami-pułapkami dla szosówek © chirality

Na granicy wojewódzwta lubelskiego i podkarpackiego
Na granicy województwa lubelskiego i podkarpackiego © chirality

Narol
Narol © chirality

Maszt w Tarnawatce
Maszt w Tarnawatce © chirality

Hopki na trasie Tomaszów Lubelski-Zamość
Hopki na trasie Tomaszów Lubelski-Zamość © chirality

Mój rower w Zamościu
Mój rower w Zamościu © chirality

Mega gitara w Zamościu
Mega gitara w Zamościu (chyba atrapa) © chirality

Kamieniczki w kolorach podstawowych w Zamościu
Kamieniczki w kolorach podstawowych w Zamościu © chirality