Info

avatar Jestem chirality z Lublina. Mam przejechane 42279.29 km, w tym 945.90 km w terenie, z prędkością średnią 23.87 km/h.
Więcej o mnie.

button stats bikestats.pl

2020 button stats bikestats.pl

2019 button stats bikestats.pl

2018 button stats bikestats.pl

2017 button stats bikestats.pl

2016 button stats bikestats.pl

2015 button stats bikestats.pl

2014 button stats bikestats.pl

Wykresy roczne

Wykres roczny blog rowerowy chirality.bikestats.pl

Archiwum



  • DST 342.22km
  • Teren 50.00km
  • Czas 17:18
  • VAVG 19.78km/h
  • VMAX 36.00km/h
  • Temperatura 34.0°C
  • Podjazdy 758m
  • Sprzęt Banana Rama
  • Aktywność Jazda na rowerze

Ukraina: Wołyńska pętla i powrót do Lublina

Niedziela, 10 sierpnia 2014 · dodano: 14.08.2014 | Komentarze 0

W nocy spędzonej w kowelskim hotelu nie złapałem zbyt wiele snu. Było parno, a do tego nie mogłem przestać myśleć o planach na nadchodzący dzień. Obudziłem się koło szóstej rano i leżąc w łóżku pogapiłem się trochę w telewizję. Zaskoczyło mnie, że rosyjskie bajki są puszczane z ukraińskimi napisami. Tutejsze brzdące muszą być wyjątkowo zdolne. Koło ósmej wyszedłem na miasto coś zjeść. W jakiejś budzie poszedłem vabank i zamówiłem hotdoga (z kapustą!?!) i kawę, bo zdecydowanie miałem ochotę na coś gorącego. Kawa wielkości naparstka, ale pewnie nie liczy się rozmiar, a moc. W hotelu spakowałem sakwy i po dziewiątej wyturlałem się z rowerem na powietrze. Mimo stosunkowo wczesnej pory skwar wbija mnie w chodnik. Plany na dzisiaj mam bardzo ambitne, a grafik napięty. Oczywiście nie przyjechałem do Kowla tylko po to, żeby napić się tutejszego kwasu. Moim głównym celem jest objazd wołyńskich wiosek, które znam z rodzinnych opowieści – wielu moich przodków na tej ziemi żyło i umierało. Ponieważ granica na moście pontonowym w Adamczukach ma zostać zamknięta na amen o północy, więc po wołyńskich wojażach czeka mnie również powrót do Polski.
Pierwsze kilometry pokonuję drogą M19 prowadzącą na Kijów. Ruch jest dosyć słaby, ale większość wyprzedzających mnie ciężarówek jest bardzo słusznych rozmiarów, a kierowcy nie należą do tych bogobojnych. Z jednej strony chcę jak najprędzej z tej drogi zjechać, ale z drugiej boję się, że boczne dróżki przywitają mnie jakąś fatalną nawierzchnią podobną do tej, z którą walczyłem wczoraj. Jedzie się bardzo ciężko, ale mam nadzieję, że wkrótce się rozkręcę. Po dziesięciu kilometrach opuszczam M19 kierując się na południe i wjeżdżam do Lubitowa – pierwszej miejscowości, której nazwa jest mi znajoma. Nawierzchnia asfaltowa, może nie jakaś rewelacyjna, ale i tak przyjmuję to z ulgą. Po kilku kolejnych kilometrach docieram do lubitowskiego sklepu, przed którym muszę się zatrzymać. Od upału i zmęczenia kręci mi się w głowie, a ostatnią rzeczą o jakiej marzę jest fiknięcie na ukraińskiej ziemi. W sklepie kupuję lody i picie, chronię się w cieniu i pakuję w siebie, ile się da. Przed chałupą naprzeciwko sklepu leży na ławeczce bochenek chleba i sól, a obok grupka miejscowych o czymś żywo dyskutuje. Z urywków rozmów wnoszę, że niedługo przyjeżdża autobus – też zaczyna mnie ta perspektywa ekscytować. Rozmawiam, o ile można to nazwać rozmową, z jakimś facetem. Opowiadam mu, gdzie jadę i po co. Łapię się na tym, że chcąc być zrozumianym "stylizuję” swój polski na ukraiński metodą zmiękczania tam, gdzie u nas jest twardo. Musi to brzmieć bardzo komicznie. Co gorsza, z automatu przeskakuję na angielski, co w rozmowie z ukraińskim chłopem raczej dobrym rozwiązaniem nie jest. W końcu porzucam wszelkie pozory i walę zwyczajnie po polsku – z perspektywy czasu uważam, że jest to najlepsza strategia na Ukrainę. Wołodia wspomina Akcję Wisła, a ja przez dobre wychowanie nie mówię o innych akcjach. W Lubitowie przebywam mniej więcej godzinę. Siły jakby wróciły, więc udaję się w dalszą podróż. Jak okiem sięgnąć pola i lasy. Każdy wjazd między drzewa witam z radością i gdy na horyzoncie pojawia się zielone, trzymam kciuki, aby moja droga wiodła właśnie tam. Na niebie pojawiają się też pojedyncze chmurki, które od czasu do czasu przesłaniają słońce. To bardzo pomaga, więc zaczynam z nimi rozmawiać, zachęcając je do przybywania tłumem. Poza mną i wąską nitką drogi nie ma tu żadnych oznak cywilizacji – gęstość zaludnienia musi być bardzo niewielka. Samochody też pojawiają się od wielkiego dzwonu, ale potem zapada ponownie cisza na długo. Przejeżdżam przez Rokitnicę i Białaszów, czyli kolejne miejscowości, o których gdzieś kiedyś słyszałem. Fotki staram się strzelać w ruchu, bo po zatrzymaniu fala gorąca przypomina o sobie ze zdwojoną siłą. W Zasmykach zwiedzam znajdujący się przy drodze cmentarz katolicki. Są na nim groby wojskowe 27 Wołyńskiej Dywizji AK, jak i mogiły cywilne. Cmentarz jest dobrze utrzymany i widać, że ktoś się nim regularnie opiekuje. Nawet znicze jeszcze się tlą. Gdy docieram do Gruszówki, głównego celu mojej podróży, zatrzymuję się i robię fotkę roweru na tle tablicy z nazwą miejscowości. Tutaj mieszkali przed wojną moi dziadkowie, pradziadkowie i sporo bliższej i dalszej rodziny. Pradziadek po ustaleniu nowych granic przeniósł się był do Siedliszczów, które też niedawno udało mi się odwiedzić. Do wizyty w Gruszówce jestem dobrze przygotowany, a tak mi się przynajmniej wydaje. Mam mapę poglądową wsi z rozkładem ulic i chałup z nazwiskami ich właścicieli. Odnajduję jezioro widniejące na mapie i jest to mój punkt odniesienia. Potem jest jednak już tylko gorzej, bo nie zgadza mi się rozkład ulic, a żadnej z chałup zlokalizować nie mogę. Dojeżdżam do rozwalających się budynków kołchozu i jakiegoś cmentarza, ale po nagrobkach widzę, że jest on raczej współczesny. Staję na wzniesieniu i skanuję świat. Wsród morza żółci dojrzałego zboża widzę rozrzucone po okolicy zielone ostrowy z drzew, między którymi ledwo stoją rozwalające się chalupy. Firm rozbiórkowych tu raczej nie ma i wszystko powoli przejmuje przyroda. Wracam do jakichś współczesnych zabudowań i miejscowym pokazuję moją mapkę i radzieckie dokumenty repatriacyjne. Ludzie, z którymi rozmawiam nie są, że tak powiem, w dobrej formie i pewnie dlatego ciężko im zebrać myśli. A może i nie. W sumie szukam domostw, które stały tutaj 70 lat temu. Ci ludzie nie mają prawa wiedzieć o tym zupełnie nic. Jestem trochę zły na tę cholerną mapę, bo nie jest narysowana w jakiejś konkretnej skali, więc nie wiem, czy Gruszówka ciągnęła się przez kilometr, czy przez dziesięć. Czy chałupy były oddalone od siebie o dziesięć metrów, czy o sto. Gdybym to wiedział, z GPS coś bym znalazł. Jak na ironię, w Gruszówce nie widziałem żadnej gruszy, tylko same jabłonie i śliwy. Może ta nazwa jest równie ironiczna jak Grenlandia. Pewnych rzeczy się nie przeskoczy, więc po krótkim szwendaniu się po okolicy wyruszam w dalszą drogę do Kupiczowa. Zatrzymuję się tam pod sklepem, gdzie uzupełniam zapasy płynów. Muszę przyznać, że infrastruktura sklepowa na Ukrainie zaskakuje mnie na plus. Sklepy są w każdej większej miejscowości i pomimo niedzieli są otwarte do późna. Ekspedientka w kupiczowskim sklepie ma siostrę na wydaniu, ale niestety czas nagli – może innym razem. W Kupiczowie staję też przed sporym dylematem, bo moja wołyńska pętelka odbija teraz na północny-zachód do Tuliczowa i zarówno względy czasowe, jak i zwykłe zmęczenie przemawiają za jazdą właśnie tam. Jeszcze w Lublinie planowałem jednak pojechać z Kupiczowa na południe do Twerdynia. W lecie 1943 roku w Twerdyniu doszło do ostrej rzezi ludności polskiej, która pochłonęła wiele ludzkich istnień, a wśród nich trzy osoby z mojej rodziny. Gdy mój dziadek mieszkający w Gruszówce o tym usłyszał, ruszył ze swoim nastoletnim pomocnikiem na Twerdyń, żeby to sprawdzić. Była to ich ostatnia podróż na tym padole. Sentymenty sentymentami, ale planując tę wyprawę pomyślałem, że warto by było przebyć trasę z Gruszówki do Twerdynia. Po chwili namysłu decyduję trzymać się pierwotnego planu i ruszam na południe. Przez Czernijów i Serkizow docieram w okolice Twerdynia. Z analizy map wiedziałem, że do tej mejscowości nie prowadzi żadna normalna droga ani od północy, ani od zachodu. Nie ma innego wyjścia, jak ostatnie kilometry pokonać po polnych dróżkach, które w połączeniu z niewinną hopką dają mi zdrowo popalić. Gdy dojeżdżam do Twerdynia, nieopodal zaczyna się dosyć spory pożar. Chyba jest to celowe wypalanie pól po żniwach, ja w każdym bądź razie nie mam z tym nic wspólnego. Jeżdżę trochę między chałupami i dzięki wskazówkom miejscowej gospodyni wracam na główną drogę prześwitem międy polami kukurydzy. Potem naginam z powrotem do Kupiczowa i składam ponowną wizytę w miejscowym sklepie po kolejną porcję płynów. Wyjeżdżając z miasteczka, wyprzedzam dwóch chłopaków idących poboczem, którzy zupełnie nie pasują do tego krajobrazu - śnieżnobiałe koszule, krawaty i niewielkie plecaki sugerują, że przybyli tu z bardzo odległego matecznika mormonizmu. "Americans?" - pytam, ale nawet nie zwalniam, żeby usłyszeć odpowiedź. Zamknięcie pętli to już parcie do przodu bez zbędnych przerw. Przez Tuliczów i Radowicze docieram do Turzyska, gdzie wbijam się na drogę R15, którą osiągam Kowel około godziny osiemnastej. W sklepie przed wylotem na drogę M07 uzupełniam ponownie płyny i trochę rozmawiam z kierowcami ukraińskich ciężarówek. Jeden recytuje rzekomo śmieszny wierszyk o polskich rowerach, ale zupełnie go nie rozumiem. W drogę powrotną do Polski wyruszam kilka minut po osiemnastej. Ponieważ granicę zamykają za sześć godzin, a do przejechania mam jakieś sto kilometrów, więc do Lubomla postanawiam jechać bez przerwy. Dobrej jakości, ale nudną trasę pokonuję więc ponownie, tym razem w przeciwnym kierunku. Jadę na zachód prosto pod opadające Słońce i aby walczyć z monotonią liczę, jak szybko musiałbym jechać, żeby przestało ono zachodzić. Wyniki obliczeń są druzgocące, ale jakoś mnie to nie załamuje. Przed wjazdem do Lubomla zatrzymuję się na stacji benzynowej na kawę w naparstku. Nim wyruszam w dalszą drogę, z rozrzewnieniem patrzę na zachód, gdzie kilkanaście kilometrów dalej znajduje się przejście graniczne w Dorohusku. Gdyby można je przekraczać rowerem, skróciłoby to znacznie moją podróż. Po opuszczeniu Lubomla zaczyna się szarówka. Planuję jechać bez lampek jak najdłużej, ale ponieważ ukraińscy kierowcy mają podobny zamiar, więc żeby być widocznym jestem zmuszony się oświetlić. Znad Jezior Szackich wracają po weekendzie masy ludzi, dlatego też ruch na trasie w kierunku na Luboml jest bardzo intensywny i kilkakrotnie muszę się ratować ucieczką na pobocze, aby uniknąć czołówki z kozakami wyprzedzającymi na trzeciego. Ponieważ wczorajsza jazda z Adamczuków wzdłuż Prypeci bardzo mnie wymęczyła, postanawiam trochę zmienić trasę i przecinając rzekę kieruję się nad jezioro Świtaź. W miejscowości o tej samej nazwie, jak i wzdłuż brzegu jeziora nieprzebrane tłumy ludzi i pomimo późnej pory zabawa trwa na dobre. Do Zalesia dojeżdżam około godziny 23. Przelatuje mi przez głowę myśl, że do granicy dotrę przed północą na zupełnych luzach, bo do pokonania mam mniej niż 15 km. Myśl przelatuje i odlatuje, gdy po ostrym skręcie na południe wjeżdżam na fatalne kocie łby. Nie da się po tym szybko jechać, więc się ledwo co turlam. Od czasu do czasu da się jechać trochę szybciej po wąskim pasie gruntu obok kamieni, ale często przechodzi on bez ostrzeżenia w piach, na którym grzęznę i muszę się gwałtownie wypinać z pedałów. Po kilku kilometrach tej nierównej walki zatrzymuję się w Grabowie i pytam jakąś ukraińską parę, czy droga będzie taka, aż do samych Adamczuków. "Nie, nie” - mówi Ukrainiec - "w lesie zrobi się ch..owa”. Nie jest to to, co chciałem usłyszeć, ale na załamywanie rąk nie mam czasu. W lesie droga zmienia się na gruntówkę nabitą kamieniami. Fatalna, ale w porównaniu z kocimi łbami to luksus. Dojeżdżam do pierwszych patroli ukraińskich. Walę im bocialarką po oczach, więc oni rewanżują się swoimi lampami. Wychodzi na remis. Jakiś żołnierz chce wymieniać się ze mną walutą, ale nie mam na takie zabawy czasu. Dojeżdżam do mostu granicznego dziesięć minut przed jego zamknięciem. Ukraińscy celnicy i wopiści nie chcą wierzyć, że od wczoraj przejechałem 400 km. Przechodząc przez most obserwuję ekran Garmina, który sumiennie zmienia czas na polski na środku Bugu. Jeszcze tylko nasi żołnierze i stawiam stopę w Polsce. Jestem tak szczęśliwy, że pomimo zmęczenia postanawiam kręcić do Lublina. Noc jest przepiękna! Wielki Księżyc stoi wysoko, niebo jest krystalicznie czyste i jest tak jasno, że spokojnie da się jechać bez lampki (nie, żebym próbował). Od czasu do czasu widzę spadające gwiazdy – pewnie forpoczta roju Perseidów, który ma wkrótce przybyć z wizytą. Zanim docieram do DW812, muszę stoczyć kilka pojedynków sprinterskich z psami. Magiczne "won!” i światło bocialarki po ślepiach studzi zapał co ambitniejszych bydląt. Co ciekawe, na Ukrainie nie zdarzyło się, aby jakiś pies nawet na mnie warknął. Po dotarciu do DW812 postanawiam nie kombinować tylko jechać na Chełm, a stamtąd DK12 do Lublina. Co prawda droga przez Hańsk i Łęczną, którą przebyłem w przeciwnym kierunku, jest krótsza, ale jakoś nie mam ochoty tułać się w środku nocy po leśnych duktach. Do Chełma docieram około pierwszej i widząc otwartą knajpę na ulicy Włodawskiej tuż przed rondem, postanawiam się w niej zatrzymać. Rozmawiam tam z rowerzystami, którzy znad granicy wrócili na lenia, czyli samochodem. Opowiadam im o moich problemach ze znalezieniem przyzwoitego dojazdu do Adamczuków. Twierdzą, że uniknęli wszelkich kamieni jadąc lasami na azymut. Można i tak, chociaż takie akcje w pasie granicznym mogą być nieco ryzykowne. W knajpie przysiada się do mnie dwóch podpitych gości i rozmawiamy o wszystkim i o niczym. Nie bardzo chce mi się wstawać od stołu, ale gdy jeden z moich kompanów mówi, że minęła trzecia, ruszam. Jeszcze tylko wdziewam coś z długim rękawem i na stacji benzynowej kupuję baterie do nawigacji, bo maszynka już ledwo dyszy. Ciężko mi się wkręcić z powrotem w jazdę, ale po pierwszych hopkach już jest w porządku. Ruch samochodowy niewielki, głównie potężne ciężarówki, ale na jezdni i poboczach niewiarygodnie wiele ubitych kotów - niektóre widoki niestety zostaną ze mną na długo. W okolicach Wieprza ściele się mgła i prawdą jest to, że przed świtem jest najzimniej. Do Piask docieram, gdy jest już jasno. Tam biorę coś do picia na stacji benzynowej (w sumie, przez cały dzień przepuściłem przez organizm ok. 20 litrów płynów) i powolnie człapię do Lublina. Do domu docieram o siódmej rano zmęczony, ale bardzo zadowolony.
Podsumowując, wyjazd na Ukrainę uważam za bardzo udany pod wieloma względami. Udało mi się wrócić cało i zdrowo z pierwszego wyjazdu rowerem za granicę. Sakwy, nawet jeśli niezbyt ciężkie, okazały się nie takie straszne. Mój góral, nawet dodatkowo obciążony, był w stanie poprawić zdecydowanie swoją 24-godzinną życiówkę. Jestem z niego dumny. Emocjonalnie, przejazd po wołyńskich wioskach był dla mnie sporym przeżyciem. Bardzo mi się tam podobało i w przyszłym roku też postaram potułać się w tamtych okolicach. Pewnie z namiotem, bo Wołyń to jedna wielka miejscówka. Deszczowa pogoda podczas pierwszych dwóch dni funkcjonowania mostu na Bugu niestety trochę pokrzyżowała mi plany, bo miałem zamiar spędzić na Ukrainie cztery dni i objechać trójkąt Kowel-Łuck-Włodzimierz Wołyński z częstym zapuszczanie się do wnętrza tegoż trójkąta, aby odwiedzić dawne polskie osady. No ale, co się odwlecze, to nie uciecze. Tak jak się spodziewałem, Ukraińcy okazali się bardzo życzliwymi i przyjaznymi ludźmi. "Щаслива” słyszałem na pożegnanie wiele razy. Oczywiście mam nadzieję, że to znaczy to, co myślę, bo mój ukraiński wymaga jednak solidnego szlifowania.


Monument ze 122-mm haubicą w okolicach Lubytowa
Monument ze 122-mm haubicą w okolicach Lubitowa na Wołyniu © chirality

Wjazd do Lubytowa
Wjazd do Lubitowa na Wołyniu © chirality

Lubytów
Lubitów na Wołyniu © chirality

Czteroosobowy motocykl w Lubytowie
Czteroosobowy motocykl w Lubitowie na Wołyniu © chirality

Rokitnica
Rokitnica na Wołyniu © chirality

Cmentarz w Rokitnicy, Wołyń
Cmentarz w Rokitnicy na Wołyniu © chirality

Białaszów, Wołyń
Białaszów na Wołyniu © chirality

Cmentarz rzymsko-katolicki w Zasmykach, Wołyń
Cmentarz rzymsko-katolicki w Zasmykach na Wołyniu © chirality

Cmentarz rzymsko-katolicki w Zasmykach, Wołyń
Cmentarz rzymsko-katolicki w Zasmykach na Wołyniu © chirality

Groby wojskowe na cmentarzu w Zasmykach, Wołyń
Groby wojskowe na cmentarzu w Zasmykach na Wołyniu © chirality

Cmentarz rzymsko-katolicki w Zasmykach, Wołyń
Cmentarz rzymsko-katolicki w Zasmykach na Wołyniu © chirality

Cmentarz rzymsko-katolicki w Zasmykach, Wołyń
Cmentarz rzymsko-katolicki w Zasmykach na Wołyniu © chirality

Kościół katolicki w Zasmykach, Wołyń
Kościół katolicki w Zasmykach na Wołyniu © chirality

Zasmyki, Wołyń
Zasmyki na Wołyniu © chirality

Mój rower w Gruszówce, Wołyń
Mój rower w Gruszówce na Wołyniu © chirality

Gruszówka, Wołyń
Gruszówka na Wołyniu © chirality

Gruszówka, Wołyń
Gruszówka na Wołyniu © chirality

Podupadły kołchoz w Gruszówce, Wołyń
Podupadły kołchoz w Gruszówce na Wołyniu © chirality

Kołchozowa waga w Gruszówce, Wołyń
Kołchozowa waga w Gruszówce na Wołyniu © chirality

Gruszówka, Wołyń
Gruszówka na Wołyniu © chirality

Cmentarz w Gruszówce, Wołyń
Cmentarz w Gruszówce na Wołyniu © chirality

Jezioro w okolicach Gruszówki, Wołyń
Jezioro w okolicach Gruszówki na Wołyniu © chirality

Cerkiew w Lityniu, Wołyń
Cerkiew w Lityniu na Wołyniu © chirality

Kłaniające się słupy przed Kupiczowem, Wołyń
Kłaniające się słupy przed Kupiczowem na Wołyniu © chirality

Kupiczów, Wołyń
Kupiczów na Wołyniu © chirality

Sklep w Kupiczowie, Wołyń
Sklep w Kupiczowie na Wołyniu © chirality

Czernijów, Wołyń
Czernijów na Wołyniu © chirality

Żniwa pod Czernijowem, Wołyń
Żniwa pod Czernijowem na Wołyniu © chirality

Droga na Twerdyń, Wołyń
Droga do Twerdynia na Wołyniu © chirality

Hopka przed Twerdyniem, Wołyń
Hopka przed Twerdyniem na Wołyniu © chirality

Dymy koło Twerdynia, Wołyń
Dymy koło Twerdynia na Wołyniu © chirality

Cerkiew w Twerdyniu, Wołyń
Cerkiew w Twerdyniu na Wołyniu © chirality

Twerdyń, Wołyń
Twerdyń na Wołyniu © chirality

Twerdyń, Wołyń
Twerdyń na Wołyniu © chirality

Makowicze, Wołyń
Makowicze na Wołyniu © chirality

Przed świtem na DK12 w okolicach Dorohuczy
Przed świtem na DK12 w okolicach Dorohuczy © chirality




Komentarze
Nie ma jeszcze komentarzy.
Komentowanie jest wyłączone.