Info

avatar Jestem chirality z Lublina. Mam przejechane 42279.29 km, w tym 945.90 km w terenie, z prędkością średnią 23.87 km/h.
Więcej o mnie.

button stats bikestats.pl

2020 button stats bikestats.pl

2019 button stats bikestats.pl

2018 button stats bikestats.pl

2017 button stats bikestats.pl

2016 button stats bikestats.pl

2015 button stats bikestats.pl

2014 button stats bikestats.pl

Wykresy roczne

Wykres roczny blog rowerowy chirality.bikestats.pl

Archiwum



Wpisy archiwalne w kategorii

200-300

Dystans całkowity:4535.00 km (w terenie 107.10 km; 2.36%)
Czas w ruchu:221:44
Średnia prędkość:20.45 km/h
Maksymalna prędkość:52.60 km/h
Suma podjazdów:16477 m
Liczba aktywności:19
Średnio na aktywność:238.68 km i 11h 40m
Więcej statystyk
  • DST 245.60km
  • Czas 09:50
  • VAVG 24.98km/h
  • VMAX 43.30km/h
  • Temperatura 20.0°C
  • Podjazdy 805m
  • Sprzęt Szosant
  • Aktywność Jazda na rowerze

O w MoRDę P!

Poniedziałek, 21 sierpnia 2017 · dodano: 22.08.2017 | Komentarze 0

Ponieważ trasa Maratonu Rowerowego Dookoła Polski przebiega stosunkowo blisko Lublina, postanowiłem się na nią podpiąć w Dorohusku i jadąc pod prąd do Włodawy spróbować uchwycić kilka impresji z tego szaleństwa. Z domu wyjechałem około dziesiątej. Rześki ranek z leniwymi barankami płynącymi po błękitnym niebie. Na rower idealnie. Jakby tego było mało, wiatr miałem również wybitnie wspomagający, więc chociaż na Chełm jeździłem wielokrotnie, to jeszcze nigdy tak szybko tam nie dotarłem. I to pomimo tego, że objuczony byłem plecakiem i kufrem na bagażniku przy sztycy. Do Piask jechałem serwisówką ekspresówki, a potem do Chełma i samego Dorohuska krajową dwunastką. I chociaż ruch na niej jest zazwyczaj obłędny, lubię nią jeździć, bo pobocze jest tam przyzwoite. Jednak w Chełmie drogi fatalne, na ul. Rejowieckiej koleiny do wysokości pedałów, więc nie mogłem się doczekać, aby jak najszybciej opuścić granice miasta. Wiatr odkręcił się lekko na północ, ale i tak do Dorohuska był na plus. I tym sposobem tuż po godzinie trzynastej dotarłem na dziewięćset pięćdziesiąty szósty kilometr MRDP. Przejazd do Włodawy (dziewięćsetny kilometr trasy maratonu) przeciągałem na tyle, na ile to możliwe, ale chciałem to miasto, jak i trasę maratonu, opuścić około osiemnastej, aby mieć czas na powrót do Lublina o w miarę przyzwoitej porze. W konsekwencji mijałem zawodników, którzy przez pierwsze dwa dni jechali w tempie 430-480 km/dobę. Tych kilku, którzy jechali szybciej, dotarło do Dorohuska przede mną. Z kolei ci, którzy jechali wolniej znajdowali się przed Włodawą, gdy z niej wyjechałem. Robiłem zdjęcia, ale często wychodziły z tym niezłe jaja. Z daleka bowiem nie widać, czy dany rowerzysta jest uczestnikiem maratonu, czy też nie, więc dla pewności strzelałem wszystko, co poruszało się na dwóch kółkach. Wycieczki dzieci, grupy dorosłych, tubylców jadących po bułki, samotnych sakwiarzy, itp., itd. Niestety na odcinku Dorohusk-Włodawa spotkałem dosłownie kilku zawodników. Co mnie uderzyło, a czego mapa z monitoringu nie oddaje w pełni, to generalnie bardzo duże odległości pomiędzy kolejnymi rowerzystami po zaledwie dwóch dobach jazdy. Doszło do tego, że po kilometrach i kilometrach posuchy zaczynałem nabierać podejrzeń, że jadę złą trasą. Te podejrzenia rozwiewało dopiero pojawienie się kolejnego zawodnika. Pogoda za Wolą Uhruską zaczęła się szybko psuć. Chmury zgęstniały i posiniały, więc brak zawodników na trasie zacząłem sobie tłumaczyć opadami „w górze rzeki”. Za Zbereżem nawierzchnia zrobiła się mokra, a w Sobiborze złapała mnie konkretna zlewa. Na szczęście pod ręką był zadaszony przystanek, pod którym mogłem się schronić. Po półgodzinnych ulewach niebo zrobiło się krystalicznie czyste, wyszło słońce, zrobiło się cieplej i drogi szybko przeschły. Spodziewałem się więc skomasowanego najazdu zawodników, co jednak aż do Włodawy nie nastąpiło. Na rozwidleniu drogi DW816, którą biegła trasa maratonu i krajowej 82 prowadzącej do Lublina postanowiłem poczekać na jeszcze jednego zawodnika i gdy się w końcu pojawił, ruszyłem w drogę powrotną do domu w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku. W porównaniu z krajówką na Dorohusk, DK82 nie oferuje żadnego pobocza, więc jazda po niej, szczególnie po zmroku nie należy do przyjemności. Za sprzyjający wiatr do Dorohuska dostałem w rewanżu czołowy wiatr aż do samego Lublina, więc poniekąd z konieczności często schodziłem na lemondkę. Po raz pierwszy widziałem akcję służb skarbowych, które zatrzymały i kontrolowały jakiś pojazd. Zapewne droga włodawska jest głównym szlakiem przerzutowym trefnych papierosów i stąd akcje jak z filmów. Zachód słońca złapał mnie jeszcze przed Łęczną. Temperatur poleciała szybko na pysk (a jeszcze na wylocie z Włodawy tablice informowały o 20 stopniach) i na polach zaczęła kłaść się mgła. Piękna scena, gdy w resztkach światła przebijającego tę mgłę dostrzegłem sarnę z parą małych. Niestety nie dało mi się tego uchwycić aparatem, bo zwierzaki nie czekały pozując. Od Łęcznej jazda w lekkim stresie, bo ruch na trasie intensywny, ale szczęśliwe kilka minut po dwudziestej drugiej dotarłem do domu.
Podsumowując, wypad bardzo przyjemny, chociaż dał mi w kość. Mogłem z aparatem u szyi (zdecydowanie kiepski pomysł na szosówkę, by kilogram szmelcu tam dyndał, więc muszę wymyślić jakieś inne rozwiązanie, gdy aparat chcę mieć pod ręką) pobujać się w tempie spacerowym po terenach przygranicznych z podłymi drogami, ale pięknymi krajobrazami. Jeżeli chodzi o sam maraton, to czuję, że będzie to dla większości uczestników przeogromne wyzwanie. Jeżeli przez pierwsze dwa dni tempem powyżej 400 km/dobę jechało niewielu zawodników, to mediana w całej grupie była pewnie w granicach 350 km. Gdy przyjdzie chroniczne zmęczenie i trasa poprowadzi w góry, nie bardzo będzie z czego oddawać. Pogoda też nie musi przestać być parszywa. O zawodników, których spotkałem na trasie jestem spokojny, bo wszyscy wyglądali niewiarygodnie dobrze. Tak czy siak, podziwiam wszystkich za podjęcie tego wyzwania, bo zmierzenie się z nim wymagało nie lada odwagi.
Zdjęcia uczestników MRDP zamieszczam w kolejności zgłoszeń. Niestety, nie spotkałem ich na trasie zbyt wielu. Następna seria zdjęć przedstawia rażące naruszenia regulaminu, które powinny skutkować natychmiastową dyskwalifikacją. A na koniec impresje i wariacje z podróży.

Na trasie MRDP 2017 (odcinek Włodawa-Dorohusk)
Na trasie MRDP 2017 (odcinek Włodawa-Dorohusk) © chirality

Na trasie MRDP 2017 (odcinek Włodawa-Dorohusk)
Na trasie MRDP 2017 (odcinek Włodawa-Dorohusk) © chirality

Na trasie MRDP 2017 (odcinek Włodawa-Dorohusk)
Na trasie MRDP 2017 (odcinek Włodawa-Dorohusk) © chirality

Na trasie MRDP 2017 (odcinek Włodawa-Dorohusk)
Na trasie MRDP 2017 (odcinek Włodawa-Dorohusk) © chirality

Na trasie MRDP 2017 (odcinek Włodawa-Dorohusk)
Na trasie MRDP 2017 (odcinek Włodawa-Dorohusk) © chirality

Na trasie MRDP 2017 (odcinek Włodawa-Dorohusk)
Na trasie MRDP 2017 (odcinek Włodawa-Dorohusk) © chirality

Na trasie MRDP 2017 (odcinek Włodawa-Dorohusk)
Na trasie MRDP 2017 (odcinek Włodawa-Dorohusk) © chirality

Na trasie MRDP 2017 (odcinek Włodawa-Dorohusk)
Na trasie MRDP 2017 (odcinek Włodawa-Dorohusk) © chirality

Na trasie MRDP 2017 (odcinek Włodawa-Dorohusk)
Na trasie MRDP 2017 (odcinek Włodawa-Dorohusk) © chirality

Na trasie MRDP 2017 (odcinek Włodawa-Dorohusk)
Na trasie MRDP 2017 (odcinek Włodawa-Dorohusk) © chirality

Na trasie MRDP 2017 (odcinek Włodawa-Dorohusk)
Na trasie MRDP 2017 (odcinek Włodawa-Dorohusk) © chirality

Na trasie MRDP 2017 (odcinek Włodawa-Dorohusk)
Na trasie MRDP 2017 (odcinek Włodawa-Dorohusk) © chirality

Na trasie MRDP 2017 (odcinek Włodawa-Dorohusk)
Na trasie MRDP 2017 (odcinek Włodawa-Dorohusk) © chirality

Na trasie MRDP 2017 (odcinek Włodawa-Dorohusk)
Na trasie MRDP 2017 (odcinek Włodawa-Dorohusk) © chirality

Na trasie MRDP 2017 (odcinek Włodawa-Dorohusk)
Na trasie MRDP 2017 (odcinek Włodawa-Dorohusk) © chirality

Na trasie MRDP 2017 (odcinek Włodawa-Dorohusk)
Na trasie MRDP 2017 (odcinek Włodawa-Dorohusk) © chirality

Na trasie MRDP 2017 (odcinek Włodawa-Dorohusk)
Na trasie MRDP 2017 (odcinek Włodawa-Dorohusk) © chirality

Na trasie MRDP 2017 (odcinek Włodawa-Dorohusk)
Na trasie MRDP 2017 (odcinek Włodawa-Dorohusk) © chirality

Dyskwalifikacja: Jazda na kole
Dyskwalifikacja: Jazda na kole © chirality

Dyskwalifikacja: Jazda w grupie
Dyskwalifikacja: Jazda w grupie © chirality

Dyskwalifikacja: Zły stan techniczny roweru
Dyskwalifikacja: Zły stan techniczny roweru © chirality

Dyskwalifikacja: Jazda na skróty
Dyskwalifikacja: Jazda na skróty © chirality

Dyskwalifikacja: Nieprzepisowe obuwie
Dyskwalifikacja: Nieprzepisowe obuwie © chirality

Dyskwalifikacja: Pojazd towarzyszący
Dyskwalifikacja: Pojazd towarzyszący © chirality

Dyskwalifikacja: Przejazd w towarzystwie zwierząt hodowlanych
Dyskwalifikacja: Przejazd w towarzystwie zwierząt hodowlanych © chirality

Typowy setup na MRDP
Typowy setup na MRDP © chirality

Straż graniczna na quadach
Straż graniczna na quadach © chirality

Znaki
Znaki © chirality

Po żniwach
Po żniwach © chirality

Rozstaje dróg
Rozstaje dróg © chirality

Sielankowo
Sielankowo © chirality

Mniej sielankowo
Mniej sielankowo © chirality

Bocian na słupie
Bocian na słupie © chirality

Klawo jak cholera, Egon!
Klawo jak cholera, Egon! © chirality

Typowa poleska droga
Typowa poleska droga © chirality

Lasy sobiborskie
Lasy sobiborskie © chirality

Mokradła
Mokradła © chirality

Deszcz w Sobiborze
Deszcz w Sobiborze © chirality

Pop i rabin we Włodawie
Pop i rabin we Włodawie © chirality

Zachód słońca pod Łęczną
Zachód słońca pod Łęczną © chirality



  • DST 218.86km
  • Czas 10:20
  • VAVG 21.18km/h
  • VMAX 41.20km/h
  • Temperatura 28.0°C
  • Podjazdy 699m
  • Sprzęt Szosant
  • Aktywność Jazda na rowerze

Adamczuki (Ukraina)

Wtorek, 15 sierpnia 2017 · dodano: 20.08.2017 | Komentarze 0

Od kilku lat udaję się w sierpniowy dzień do Zbereża na Europejskie Dni Dobrosąsiedztwa, podczas których polski i ukraiński brzeg Bugu spina tymczasowy most pontonowy. Przekraczam granicę i szlajam się po Wołyniu, albo i dalej. W tym roku przez długi czas nie było wiadomo, czy ta impreza w ogóle się odbędzie. Jej głównym celem jest wywarcie presji na władze centralne, aby w tym miejscu otworzyć stałe przejście graniczne. Efektów tych zabiegów jednak nie widać, są tylko obiecanki cacanki, i lokalna społeczność zaczyna kwestionować sens corocznego wydawania pieniędzy w ten sposób. No ale koniec końców dobrosąsiedztwo droższe pieniędzy i tegoroczna impreza dostała zielone światło. Postanowiłem się tam wybrać szosówką, co oznaczało, że na Ukrainie sobie za bardzo nie pojeżdżę, bo najbliższa w miarę przyzwoita droga znajduje się ok. 10 km od granicy. W ramach eksperymentu bidony zalałem roztworem maltodekstryny, aby sprawdzić, jak zareaguje na nią mój żołądek. W trasę ruszyłem tuż po dziewiątej przy przyjemnych 17 stopniach. Jednak temperatura nieubłaganie rosła i szybko zrobiła się konkretna lampa. Do tego czołowy wiatr towarzyszył mi aż do samego celu podróży. W Leopoldowie wbiłem się na remontowany odcinek DW829 i do Łęcznej zaliczałem na czerwonej fali po kolei wszystkie wahadła. Za miastem mijałem jezioro, a ponieważ jestem ich kolekcjonerem (ostatnio odwiedzonym było jezioro Krzczeń), więc zrobiłem nad nim krótki postój. Mały akwen z brzegiem zarośniętym trzciną, ale z prześwitem tuż przy jezdni, w którym powstała kameralna plaża. Dopiero po powrocie do domu odkryłem, że było to jezioro Sumin. Przed Urszulinem wjechałem na DK82, którą opuściłem za Wytycznem, odbijając w bardzo boczną drogę. Im bardziej na wschód, tym asfalty robiły się coraz bardziej kiepskie. Od czasu do czasu mijałem sakwiarzy, solo i w grupach, wracających zapewne z wojaży po Ukrainie. W Sobiborze ledwo uniknąłem kolizji z pojazdem, który bez zważania na moją obecność zaczął wykonywać lewoskręt na parking. Objechałem delikwenta lewym pasem, który był na szczęście pusty i rzuciłem kilka gorzkich żołnierskich słów. Asfaltowa tragifarsa osiągnęła apogeum za stacją kolejową w Sobiborze. Gdy zobaczyłem jej budynek, wiedziałem, co mnie czeka, bo już kiedyś miałem okazję jechać tamtędy szosówką. Oglądałem kiedyś program o odkopywaniu Pompejów spod grubej warstwy wulkanicznego popiołu i stan asfaltu na bocznej drodze prowadzącej z targu niewolników do womitorium był lepszy, niż to co zaserwował Sobibór. Ostatnie kilka kilometrów do Zbereża już jednak po dobrej jakości nawierzchni. Za znakiem informującym o odbywających się Dniach Dobrosąsiedztwa odbiłem na drogę gruntową i z konieczności ostatnie 1.5 km do Bugu pokonałem z buta. Zaskoczyła mnie obecność służb celnych, które losowo sprawdzały samochody ciągnące ku głównej drodze z parkingów nad rzeką. Wiadomo, że taka impreza to raj dla mrówek, które wykorzystują okazję na handel detaliczny towarami bez polskich znaków akcyzowych. Wygląda jednak na to, że z kontrabandą na większą skalę służby próbują walczyć. Na granicy masa ludzi chcących przedostać się na drugi brzeg. Nie dziwiło mnie to, bo Ukraińcy od niedawna mogą się cieszyć ruchem bezwizowym w UE. Konsekwencje tego boleśnie odczułem stojąc w kolejce do odprawy paszportowej wśród morza ludzi, w lejącym się z nieba żarze i o pustych bidonach. Cała zabawa trwała dobrą godzinę i całe szczęście, że na ukraińskim brzegu nie musiałem stać w podobnej kolejce. W końcu dotarłem do polany, na której odbywał się dobrosąsiedzki jarmark. Czym prędzej zakupiłem wielką butlę kwasu, którym delektowałem się na umór. Drugą butlę tego specyfiku zapakowałem do plecaka z zamiarem zabrania jej do domu i zmrożenia w lodówce, ale przy panującej pogodzie nie dowiozłem do Lublina nawet kropelki. W sumie poszwendałem się wśród straganów z godzinę i udałem się z powrotem ku macierzy. Moje morale poleciało na pysk, gdy po raz kolejny zobaczyłem ogromne tłumy na Bugu. Już myślałem, że czeka mnie kolejna gehenna, ale okazało się, że obywatele UE mieli na wejście do Polski oddzielną kolejkę, w której nie stał nikt. I tym sposobem na granicy spędziłem góra 5 minut. Potem ponownie z buta do głównej drogi i w końcu mogłem wsiąść na rower. Napęd złapał sporo piachu i kurzu, więc jazgot łańcucha stał się nieodłączną muzyką w tle. Za Uhruskiem podjazd o niespotykanych w tych okolicach rozmiarach, który zapewne wyznacza granicę między płaskim Polesiem, a Pagórami Chełmskimi. W jakiejś wiosce zrobiłem postój, by usunąć z jezdni pięknego ptaka z przetrąconym skrzydłem. Akurat w pobliskim obejściu kręciła się kobieta, która przejęła ranne zwierzę. A ja z czystym sumieniem mogłem jechać dalej. Momentami asfalty były nadal podle – szczególnie pod tym względem utkwił mi w pamięci odcinek tuż za Sawinem. Epickie telepanie. W planach miałem powrót do Lublina opłotkami, ale pomimo tego, że jechałem po śladzie, to w miejscowości Bezek przeoczyłem skręt i wylądowałem na DK12. Chcąc nie chcąc, trzymałem się już tej drogi aż do końca. Zachód słońca złapał mnie w Piaskach, gdzie zrobiłem krótką przerwę na rynku. Przed dalszą drogą odpaliłem lampki i serwisówką ekspresówki dotarłem bez przygód do Lublina. Wyjazd pomimo sporego zmęczenia bardzo udany. Piękne krajobrazy, którymi mogłem cieszyć oczy, ale i masa fatalnych asfaltów, które w myślach przeklinałem. Spaliłem się też niezdrowo słońcem, ale ponieważ w godzinach jego najmocniejszego operowania jechałem ciągle na wschód, prawa strona ciała dostała znacznie większą dawkę promieni UV, niż lewa. Mój żołądek dobrze znosił maltodekstrynę, więc pewnie na dłuższych wyjazdach zacznę się tym regularnie karmić.

Okolice lotniska w Świdniku
Okolice lotniska w Świdniku © chirality

Wahadło pod Łęczną
Wahadło pod Łęczną © chirality

Hałda w Bogdance
Hałda w Bogdance © chirality

Kładka nad jeziorem Sumin
Kładka nad jeziorem Sumin © chirality

Jezioro Sumin
Jezioro Sumin © chirality

Plaża nad jeziorem Sumin
Plaża nad jeziorem Sumin © chirality

Jezioro Sumin
Jezioro Sumin © chirality

Jezioro Sumin
Jezioro Sumin © chirality

Rower na wodzie
Rower na wodzie © chirality

Lasy pod Sobiborem
Lasy pod Sobiborem © chirality

Stacja kolejowa w Sobiborze
Stacja kolejowa w Sobiborze © chirality

Zbereże
Zbereże © chirality

Kramy w Adamczukach
Kramy w Adamczukach © chirality

Życie jest piękne
Życie jest piękne © chirality

Odpoczynek
Odpoczynek © chirality

Ukradli drogę
Ukradli drogę © chirality

Trotuar po ukraińskiej stronie nad Bug
Trotuar po ukraińskiej stronie prowadzący nad Bug © chirality

Pola w Adamczukach
Pola w Adamczukach © chirality

Zaliczslupek.pl
Zaliczslupek.pl © chirality

Hopka na rogatkach Uhruska
Hopka na rogatkach Uhruska © chirality

Po żniwach
Po żniwach © chirality

Zachód słońca w Piaskach
Zachód słońca w Piaskach © chirality



  • DST 274.02km
  • Teren 3.00km
  • Czas 11:36
  • VAVG 23.62km/h
  • VMAX 42.20km/h
  • Temperatura 25.0°C
  • Podjazdy 932m
  • Sprzęt Szosant
  • Aktywność Jazda na rowerze

Tarnobrzeg

Sobota, 17 września 2016 · dodano: 23.09.2016 | Komentarze 0

W ostatnie podrygi lata chciałem zrobić konkretną wycieczkę. Padło na Tarnobrzeg i znajdujące się w nim sztuczne jezioro powstałe po zalaniu wyrobiska kopalni siarki. Prognozy pogody były niepewne, bo o ile w Lublinie miało być sucho aż do nocy, o tyle deszcze miały nawiedzić cel mojej podróży znacznie wcześniej. Postanowiłem zaryzykować, bo w najgorszym wypadku miałbym motywację do żwawej ucieczki przed zlewą. Z domu wyjechałem tuż po szóstej, gdy na dworze było już komfortowo widno. Zdecydowanie zimniej, niż tydzień temu, bo jedynie 12 stopni, więc w drogę wyruszyłem odpowiednio opatulony. Nad Zalewem Zemborzyckim częste przerwy na sesję fotograficzną ze słońcem w roli głównej. I ponownie, pomimo nieprzyzwoitej pory, na brzegu wielu wędkarzy. W Lubelskiem poruszałem się zazwyczaj bocznymi drogami i momentami ich jakość pozostawiała wiele do życzenia. Trafił się nawet odcinek szutrowy, który mężnie wziąłem na klatę. Za Urzędowem podjazd, potem długi zjazd do Gościeradowa i wylądowałem w płaskiej jak stół dolinie Wisły. W okolicach Borowa zrobiło się na tyle ciepło, że mogłem zdjąć wiatrówkę. Na trasie nie zrzucałem już nic więcej – pierwszy od niepamiętnych czasów przejazd na długo. Po wjeździe do województwa podkarpackiego czekała mnie niemiła niespodzianka w postaci braku mostu na Sanie w okolicach Antoniowa. Nie ukradli, a zwyczajnie nie wybudowali. Gpsies traktuje przeprawy promowe jak normalne drogi i rozrysowuje trasy z ich wykorzystaniem. Cóż było robić, wykręciłem kilka dodatkowych kilometrów i dopiero w Radomyślu przejechałem remontowany most, lądując tym samym w widłach Wisły i Sanu. Wbiłem się tam na chwilę na Green Velo – dobrej jakości asfaltowa DDR, więc nie było powodów do narzekań. Jadąc dalej wzdłuż Wisły wjechałem na moment do województwa świętokrzyskiego, muskając prawobrzeżny Sandomierz. Po jego opuszczeniu od razu znalazłem się w Tarnobrzegu. Według mojej nawigacji o niebo za wcześnie, ale sprawę wyjaśniła tablica z napisem „Centrum 10 km”. Kto by się spodziewał, że Tarnobrzeg to taka metropolia... Na owe 10 km znaki wrzuciły mnie na patchworkową DDR z różnej jakości kostki brukowej, po której jechało się tak sobie. Fazowanie, podniesione krawężniki, górki i dolinki. Kilka razy kierowcy skręcający w boczne uliczki wymuszali, zapewne nieświadomie, pierwszeństwo, ale takie rzeczy zazwyczaj antycypuję. Co nie znaczy, że nie opieprzam. Oznakowanie trochę szwankowało, bo o ile DDR gdzieś tam się zaczęła, to formalnie się nie skończyła, więc jazda po chodnikach (jak to praktykowali tubylcy) wydawała się legalna, a nawet obowiązkowa. Dotarłem do dużego rynku w centrum miasta, ale nie było tam zbyt wiele do zobaczenia. Ot, jakiś pomnik, fontanna i pusta przestrzeń. Pojechałem więc nad Jezioro Tarnobrzeskie, które zrobiło na mnie bardzo dobre wrażenie. Po kopalni siarki mogła zostać wielka dziura w ziemi, a jednak udało się ją zalać wodą z pobliskiej Wisły. Nad jeziorem jest przystań, plaża, deptak, jakieś szuwary i niezbyt wielu wypoczywających. Przejechałem wzdłuż brzegu drogą rowerową (chwilami szutrową), wbiłem się na Wisłostradę i po przekroczeniu królowej naszych rzek ponownie wylądowałem w województwie świętokrzyskim. Wkrótce w Jasienicy odbiłem na północny-wschód i powitała mnie zupełnie nowa rzeczywistość w postaci mocnego czołowego wiatru, który przez następne 130 km nie pozwolił o sobie zapomnieć. Co gorsza, z każdą godziną przybierał na sile, czym skutecznie drenował moje siły i nadwyrężał morale. Do Sandomierza trasa wiodła wśród typowych dla tych rejonów krajobrazów z hektarami brzemiennych jabłoni, które wydawały się zbyt małe, aby podźwignąć taką masę owoców. Szykuje się kolejna klęska urodzaju. Długie odcinki jezdni były w remoncie i na biegnących w poprzek bruzdach nieźle telepało. Ostry podjazd po kocich łbach bronił dostępu do sandomierskiego rynku, który koniec końców zdobyłem. Jednak nie zabawiłem tam zbyt długo. Nieprzebrane tłumy turystów i przewodniczka wyjaśniająca, którą przekątną rynku śmiga na rowerze ojciec Mateusz. To zbyt wiele, więc czas było się zwijać. Za miastem kolejny żmudny podjazd i stromy zjazd do Dwikozów. Miasteczko powitało mnie zapachem sfermentowanych jabłek z miejscowych zakładów przetwórstwa owoców. Lekko wstawiony, w Zawichoście zrobiłem krótką przerwę pod sklepem na pochłonięcie pierwszej butelki mleka. Gdy po nie sięgam to wiadomo, że nie jest dobrze. W Annopolu ponownie przekroczyłem Wisłę i wylądowałem w macierzy. W miasteczku przy jakiejś restauracji zaczynało się właśnie wesele. Para młoda stała przy wejściu, a nad ich głowami fruwał dron. Złapałem się na myśli, że gdyby to wesele odbywało się w Pakistanie, to na widok drona weselnicy by się błyskawicznie rozpierzchli. Ot, taka różnica kulturowa. Przez chwilę nadal poruszałem się wzdłuż Wisły, by przed Natalinem skręcić na wschód. Ten odcinek dał mi zdrowo popalić ze względu na kombinację wiatru, długiego podjazdu i kiepskiego asfaltu. Szczególnie, że zaczynałem się czuć konkretnie ujechany. Kiepska nawierzchnia towarzyszyła mi do Granic (Graniców?), gdzie wbiłem się na DW833. Jednak cieszę się, że ten odcinek zaliczyłem, bo przejeżdżałem przez miejscowości, o których nigdy nawet nie słyszałem i to pomimo tego, że leżą tak blisko Lublina. Za Chodlem kolejna butelka mleka w przydrożnym sklepie i kierunek Bełżyce, których centrum ominąłem szerokim łukiem. Tutaj trafił się kilkukilometrowy odcinek DDR. Widać było, że nie jest ona jakoś specjalnie uczęszczana, bo chwasty rosły w najlepsze. Do tego jakaś brygada kosiła trawę na poboczu drogi wojewódzkiej, więc czułem się, jakbym buszował w zbożu, a właściwie w sianie. Jakoś doturlałem się do Konopnicy i po krótkim odcinku zakorkowaną krajówką do domu miałem już z górki. Wyjeżdżając planowałem zamknąć pętlę jeszcze za dnia i prawie mi się udało, bo na światłach przejechałem może z 10 km. Podsumowując, wyjazd konkretnie mnie upodlił ze względu na bezlitosny wiatr, ale cieszę się, że w tę podróż się wybrałem. Lato ewidentnie ma się ku końcowi i zapewne przez następne pół roku takie wycieczki będę odbywał wyłącznie palcem po mapie i z nosem przy szybie. Przy okazji wpadło siedem nowych gmin, których zdobywanie staje się coraz trudniejsze.


Wschód słońca w Lublinie
Wschód słońca w Lublinie © chirality

Nad Zalewem Zemborzyckim
Nad Zalewem Zemborzyckim © chirality

Wschód słońca nad Zalewem Zemborzyckim
Wschód słońca nad Zalewem Zemborzyckim © chirality

Wędkarz
Wędkarz © chirality

A most gdzie?
A most gdzie? © chirality

Green Velo koło Skowierzyna
Green Velo koło Skowierzyna © chirality

Zapora w Tarnobrzegu
Zapora w Tarnobrzegu © chirality

Fontanna na tarnobrzeskim rynku
Fontanna na tarnobrzeskim placu © chirality

Rynek w Tarnobrzegu
Rynek w Tarnobrzegu © chirality

Pomnik Bartka Głowackiego i jego czapki w Tarnobrzegu
Pomnik Bartka Głowackiego i jego czapki w Tarnobrzegu © chirality

Wioska, kopalnia, jezioro
Wioska, kopalnia, jezioro © chirality

Żaglówki na Jeziorze Tarnobrzeskim
Żaglówki na Jeziorze Tarnobrzeskim © chirality

Jezioro Tarnobrzeskie
Jezioro Tarnobrzeskie © chirality

Szuwary na Jeziorze Tarnobrzeskim
Szuwary na Jeziorze Tarnobrzeskim © chirality

Mosty na Wiśle
Mosty na Wiśle © chirality

Tanie smartfony w Sandomierzu
Tanie smartfony w Sandomierzu © chirality

Brama Opatowska w Sandomierzu
Brama Opatowska w Sandomierzu © chirality

Zjazd do Dwikozów
Zjazd do Dwikozów © chirality

Klęska urodzaju
Klęska urodzaju © chirality

Most na Wiśle w Annopolu
Most na Wiśle w Annopolu © chirality

Wisła w Annopolu
Wisła w Annopolu © chirality

Są pewne
Są pewne © chirality



  • DST 269.45km
  • Czas 12:46
  • VAVG 21.11km/h
  • VMAX 37.50km/h
  • Temperatura 30.0°C
  • Podjazdy 853m
  • Sprzęt Banana Rama
  • Aktywność Jazda na rowerze

Leżajsk

Sobota, 27 sierpnia 2016 · dodano: 15.10.2016 | Komentarze 0

Na południowym krańcu mojego województwa ostało się kilka gmin, których jeszcze nie odwiedziłem rowerem, więc był już najwyższy czas, aby to nadrobić. Nie chciałem jednak jechać jedynie po nie, więc padło na Leżajsk jako cel główny. Wyjechałem z domu o dziewiątej. Ponieważ zapowiadał się dzień z konkretną lampą, więc w sakwach wylądowały dwie butelki płynów na czarną godzinę, bo za wszelką cenę chciałem uniknąć desperackiego szukania sklepów na trasie o suchym pysku. Do Janowa Lubelskiego jechałem utartym szlakiem przez Bychawę i Batorz. Dosyć pagórkowato, ale przynajmniej coś się działo. Te okolice są lokalnym zagłębiem malinowym, a że akurat był szczyt ich wysypu, więc między krzewami uwijała się masa ludzi z łubiankami. Pomimo tego, tylko raz czułem wręcz odurzający zapach owoców. Za Janowem zrobiło się płasko i wpadłem na długi odcinek przez las. Świetny asfalt, który momentami wyglądał na bardzo świeży. Na skraju lasu dywany kwitnących wrzosów, co przypominało o nadchodzącej wielkimi krokami jesieni. W Ulanowie przekroczyłem San po raz pierwszy i aż do Leżajska jechałem wzdłuż niego. Po drodze zrobiłem krótki postój w stolicy polskiego wikliniarstwa, czyli Rudniku nad Sanem. Porobiłem zdjęcia kilku dzieł sztuki z wikliny i ruszyłem w dalszą drogę. Za miastem mijałem idącego niepewnym krokiem jegomościa. Zapytałem go, czy wszystko w porządku. -Wszyyyystko eleeeegancko – odpowiedział i po melodii w głosie wiedziałem, że to nie porażenie słoneczne. Na wjeździe do Leżajska powitały mnie śpiewy dochodzące z bazyliki. Okolica dosyć zatłoczona turystami, więc nawet się nie zatrzymałem. Zrobiłem to dopiero na rynku, gdzie dla kontrastu było pusto i sennie. W małym sklepie kupiłem obiad mistrzów, czyli pęto kiełbasy, serek topiony i bułkę. Po przerwie na konsumpcję ruszyłem w dalszą drogę. Wiatr, który do tej pory miałem w twarz zaczął powoli stawać się moi sprzymierzeńcem. Przekroczyłem ponownie San i znowu zrobiło się pagórkowato. Myślałem, że rzeka będzie naturalną granicą województw, ale nie – do macierzy wjechałem dopiero za Kulnem. Teraz moim celem stał się Józefów, ale nie jechałem do niego najprostszą z możliwych dróg, bo raczej meandrowałem jak pijany, by odhaczyć brakujące gminy południowej Lubelszczyzny. Drogi przeróżnej jakości, ale jakiejś specjalnej tragedii nigdy nie było. Dłuższą przerwę zrobiłem w Tarnogrodzie, który jest miastem z bardzo ciekawą historią. Centrum tonęło w kwiatach i widać, że ktoś tam dobrze gospodarzy. Zaczynało się robić coraz ciemniej i do Księżpola dotarłem już nocą. Za miastem wbiłem się na dosyć nieprzyjemny fragment DW835 – intensywny ruch, brak pobocza i ciemno. Z ulgą odbiłem więc na wschód i dotarłem do Aleksandrowa, którego wielkość (a może tylko długość) mnie zaskoczyła – miasteczko wydawało się ciągnąć w nieskończoność. Jako bonus dostałem kilkunastokilometrowy odcinek oświetlony latarniami. Myślałem, że będą poustawiane aż do Józefowa, ale niestety nic z tego. Do rogatek Józefowa dotarłem kilka minut przed dwudziestą drugą, tuż przed zamknięciem miejscowego sklepu. Zaopatrzyłem się w nim w mleko i jakieś ciastka. Odcinek do Zwierzyńca to fatalnej jakości asfalt. Jechał nim niedawno w przeciwnym kierunku, więc niby wiedziałem, czego się spodziewać. Jednak nocą fatalne drogi robią znacznie gorsze wrażenie, niż za dnia. Trudy trochę rekompensowała piękna noc z bezchmurnym, usypanym gwiazdami niebem. Księżyc pojawił się nad horyzontem bardzo późno, a i tak był jedynie chudym rogalikiem. Trochę żałowałem, że nie zabrałem statywu, bo na trasie wśród lasów było tak ciemno, że zdjęcia nieba mogłyby się nawet udać. Przy spadającej gwieździe życzyłem sobie poprawy jakości drogi, to telepawka przez las zaczynała mi wychodzić bokiem. Robiłem to jednak z przekory, bo wiedziałem, że dobry asfalt pojawi się dopiero w Zwierzyńcu. Początkowo planowałem cisnąć nocą aż do Lublina, ale za Zwierzyńcem zdałem sobie sprawę, że chce mi się bardziej spać, niż jechać. Na jakimś przystanku zapakowałem się więc w folie NRC za zamiarem przeczekania, aż do świtu. Niestety musiałem zmienić lokum, bo przed przystankiem zatrzymał się jakiś pojazd, z którego jednak nikt nie wysiadał. Wsiadłem więc na rower i poturlałem się bliżej Szczebrzeszyna, gdzie na kolejnym przystanku już na dobre zatrzymałem się na nocleg.


Wrzosy w Lasach Janowskich
Wrzosy w Lasach Janowskich © chirality

Czerwone czarne jeżyny w Lasach Janowskich
Czerwone czarne jeżyny w Lasach Janowskich © chirality

San w Ulanowie
San w Ulanowie © chirality

Wiklinowy smok w Rudniku nad Sanem
Wiklinowy smok w Rudniku nad Sanem © chirality

Albo bardzo jadalny, albo wręcz przeciwnie
Albo bardzo jadalny, albo bardzo wręcz przeciwnie © chirality

Muzeum miniaturowych rowerów w Leżajsku
Muzeum miniaturowych rowerów w Leżajsku © chirality

Popiersie Władysława Jagiełły w Leżajsku
Popiersie Władysława Jagiełły w Leżajsku © chirality

Centrum Leżajska
Centrum Leżajska © chirality

San w Starym Mieście
San w Starym Mieście © chirality

Centrum Tarnogrodu
Centrum Tarnogrodu © chirality

Sztuka w Tarnogrodzie
Sztuka w Tarnogrodzie © chirality

Zachód słońca w Łukowej
Zachód słońca w Łukowej © chirality




  • DST 219.02km
  • Czas 12:48
  • VAVG 17.11km/h
  • VMAX 38.30km/h
  • Temperatura 29.0°C
  • Podjazdy 1363m
  • Sprzęt Banana Rama
  • Aktywność Jazda na rowerze

Skok przez trzy granice: W Bieszczady!

Sobota, 20 sierpnia 2016 · dodano: 18.03.2017 | Komentarze 0

Noc upłynęła spokojnie. Co prawda około piątej podjechał na parking jakiś rodak z włączonym na całe gardło disco polo, ale nie zabawił tam długo. Ze względu na szaleństwa poprzedniej nocy, dzisiaj pospałem nieco dłużej. Przeniosłem się jedynie na drugą ławę wiaty, aby wschodzące słońce mieć prosto w twarz – te kilka promyków robiło ogromną różnicę. Koniec końców musiałem jednak wstać, bo samochody zaczęły zatrzymywać się na przełęczy coraz częściej. W dalszą drogę ruszyłem dopiero po dziewiątej. Przekroczyłem nareszcie granicę i przyjemnym zjazdem po serpentynach skierowałem się na Radoszyce. Czyste niebo zapowiadało kolejny upalny dzień i szybkie uzupełnienie płynów stało się priorytetem, bo po ukraińskich zapasach pozostało już tylko wspomnienie. Podszedłem do tego jednak zbyt nonszalancko, bo tuż po przekroczeniu granicy zignorowałem święte radoszyckie źródełko, gdyż żal mi było energii kinetycznej, której nabrałem na zjeździe. Idiotyzm. Za Radoszycami rozpościerał się przede mną widok na Bieszczady – połoniny, szczyty i nitka jezdni. Nic więcej. Przeleciało mi przez głowę, że Lidla w tych okolicach raczej nie będzie. A napić się jednak wypadało. Nie wyglądało to dobrze, ale za Osławicami pojawił się szyld lokalnego producenta serów, którego bacówki stały niedaleko od drogi. Pomyślałem, że taki ser trzeba czymś popijać, więc pewnie jakieś napoje tam będą. Były. Objadając się serem i popijając go przyjemnie mokrą oranżadą obserwowałem rzucającego mięsem, w sensie przenośnym, bacę. Gdzieś hen na łąkach dostrzegł łażące owce, których nie powinno tam być. Klnąc na czym świat stoi wsiadł na rower i odjechał. Minęło kilka minut nim ruszyłem jego śladem. Dogoniłem go bardzo szybko, bo wszystkie podjazdy brał z buta. Kilka kilometrów dalej zobaczyłem reklamę jakiejś knajpy w Nowym Łupkowie i postanowiłem zjeść tam normalne śniadanie. Zboczyłem z głównej drogi, ale zamiast wyszynku znalazłem w miasteczku otwarty sklep. Dobre i to. Nie bawiłem się w subtelności i zaserwowałem sobie śniadanie mistrzów – pół chleba, pęto kiełbasy i serek topiony. Po chwili nadjechał baca. Okazało się, że nie działa mu przednia przerzutka i z konieczności porusza się po górzystej okolicy na dużej tarczy. Zły pomysł. Po śniadaniu zapakowałem w sakwy duży zapas płynów i ruszyłem przed siebie. W Woli Michowej minąłem jakiegoś sakwiarza stojącego pod drewnianym kościołem. Gdy po kilku kilometrach obejrzałem się za siebie, zobaczyłem, że mocno się spina, aby mnie dojść. W swojej naiwności myślałem, że szuka towarzystwa, więc zwolniłem. Facet jednak przemknął obok mnie rzucając jakiś frazes o pięknej pogodzie i bez zmiany rytmu cisnął dalej. I wtedy mnie oświeciło, że są jednak rowerzyści, którzy się zawsze z każdym ścigają. Nawet z sakwami w Bieszczadach, gdy z nieba leje się żar. Za Maniowem dosyć konkretny podjazd po serpentynach na przełęcz Przysłup, ale potem przyjemny kilkukilometrowy zjazd do Cisnej. Nie zabawiłem tam długo, bo tłok niemiłosierny. Wbiłem się na Wielką Pętlę Bieszczadzką i ruszyłem w kierunku Baligrodu. Za Cisną kolejny długi podjazd na Przełęcz nad Habkowcami, ale później ponownie kilometrami z górki. W Jabłonkach zatrzymałem się przed pomnikiem tego, który się kulom nie kłaniał i któremu nie wyszło to na zdrowie. Właściwie to podczas przekraczania Bieszczadów stawałem praktycznie pod każdym pomnikiem upamiętniającym walkę z UPA. Była to w pewnym sensie kontynuacja przejażdżki sprzed kilku dni po Wołyniu. Kolejny dłuższy postój zrobiłem przy szemranym czołgu na rynku w Baligrodzie. Naszła mnie nawet ochota na odwiedzenie tamtejszego kirkutu, do którego miejscowi pokazali mi drogę. Podejście było jednak tak strome, że po kilkuset metrach pchania roweru odpuściłem. Ruszyłem w dalszą drogę doliną Jabłonki i Hoczewki, w której naprawdę można było zapomnieć, że w Bieszczadach są jakieś podjazdy. Przypomniałem sobie o nich w Hoczwi, gdzie skręciłem na wschód na Małą Obwodnicę Bieszczadzką i skierowałem się do Polańczyka. Wygrzebywanie się z doliny rzeki wiązało się z pokonaniem serii krótkich, ale stromych podjazdów. Gdy w połowie jednego z nich zrobiłem postój, miałem potem problem z ruszeniem - samochodów kręciło się tam tyle, że nie dawało się przejechać pierwszych kilku metrów pod mniejszy gradient w poprzek jezdni. W Myczkowie odbiłem na Solinę i po zawijasach zjechałem w pobliże zapory. Na każdym obscenicznie ujemnym gradiencie błogosławiłem w myślach ukraińskiego mechanika, który w Stryju poratował mnie klockami hamulcowymi. Nad Jeziorem Solińskim masa wszelkiej maści kramów, tłumy ludzi i hałas. Widoki z zapory jednak to w pewnym stopniu rekompensowały. Ale nie na tyle, aby zabawić tam dłużej. Ruszyłem na Lesko spodziewając się ciągłych zjazdów, ale rzeczywistość okazała się zupełnie inna. W końcu jednak tam dotarłem i na placu w centrum zrobiłem przerwę. Jak dotąd przejechałem jedynie 100 km, a dochodziła osiemnasta. Cóż, kilometry w górach są znacznie dłuższe, niż na nizinach. Poobserwowałem przez chwilę kota próbującego nieudolnie polować na gołębie i udałem się w kierunku Sanoka. Początkowo było trochę hopek, jednak nie umywały się one do tych bieszczadzkich. Do tego po przekroczeniu doliny Sanu zdecydowanie spuściły z tonu. W Sanoku zatrzymałem się przed Biedronką po baterie do nawigacji, która rzęziła ostatkiem sił. Bardzo nie lubię zostawiać roweru przed takimi sklepami, ale cóż było robić. Jak na złość wewnątrz istny PRL – tłumy klientów i tylko jedna czynna kasa. Myślałem, że takie klimaty są już tylko na pocztach. Roweru jednak nikt nie ukradł, więc mogłem sobie nim pojechać dalej. Za Jurowcem zrobiłem krótki postój, aby przygotować się do jazdy nocnej i ruszyłem na Rzeszów. Starałem się nie robić już długich przerw i jedynie w Domaradzu zatrzymałem się przed sklepem. Do Rzeszowa dotarłem już po północy. Ogromne, że tak powiem, wrażenie zrobił na mnie podświetlony most im. Mazowieckiego. I nie chodzi o jego modernistyczny wygląd i iluminację. Cały był w pajęczynach, a że nad Wisłokiem fruwało pełno robactwa, więc budowniczy tychże pajęczyn byli solidnych rozmiarów. Z pełnymi brzuszkami wylegiwali się w centrum swoich budowli, czekając na kolejny posiłek. Jeszcze nigdy nie widziałem tysięcy pająków w jednym miejscu. Fascynujące, a jednocześnie obrzydliwe. Za dnia tego przedstawienia nie widać, bo objawia się ono jedynie nocą w świetle reflektorów, i pewnie dlatego miasto nic z tym nie robi. A powinno. Za miastem nawigacja próbowała mnie wyprowadzić na ekspresówkę, ale pomimo późnej pory się nie skusiłem. Objechałem ten odcinek przez Jasionkę i w Stobiernej wbiłem się na, już zdegradowaną do stopnia krajówki, dziewiętnastkę. Początkowo miałem w planach jechać przez noc do Lublina, ale o drugiej w nocy dotarło do mnie, że nic z tego nie będzie i w Nienadówce zakończyłem jazdę. Zapakowałem się w śpiwór na jakimś przystanku i przez kilka godzin mogłem śnić o wielkich, tłustych pająkach.
Podsumowując, dzień bardzo intensywny. Moja pierwsza wizyta w Bieszczadach zdecydowanie udana, bo uroki tej krainy są niezaprzeczalne. Sporo podjazdów i to o gradientach, których na Ukrainie nie było mi dane doświadczyć. No ale wszystko jest dla ludzi. Upalnie, ale południowy wiatr generalnie sprzyjał. Do tego wpadło 18 nowych gmin, co przy dystansie lekko powyżej 200 km to prawie darmo.

Świt na Przełęczy Beskid nad Radoszycami
Świt na Przełęczy Beskid nad Radoszycami © chirality

Wiata na Przełeczy Beskid nad Radoszycami
Wiata na Przełeczy Beskid nad Radoszycami © chirality

Stary słup graniczny na Przełęczy Beskid nad Radoszycami
Stary słup graniczny na Przełęczy Beskid nad Radoszycami © chirality

Na Przełęczy Beskid nad Radoszycami
Na Przełęczy Beskid nad Radoszycami © chirality

Tablica informacyjna Szlaku Frontu Wschodniego I Wojny Światowej na Przełęczy Beskid nad Radoszycami
Tablica informacyjna Szlaku Frontu Wschodniego I Wojny Światowej na Przełęczy Beskid nad Radoszycami © chirality

Zjazd na Słowację z Przełeczy Beskid nad Radoszycami
Zjazd na Słowację z Przełeczy Beskid nad Radoszycami © chirality

Tuż przed startem
Tuż przed startem © chirality

Zjazd do Radoszyc
Zjazd do Radoszyc © chirality

Między Osławicą a Nowym Łupkowem
Między Osławicą a Nowym Łupkowem © chirality

Okolice Nowego Łupkowa
Okolice Nowego Łupkowa © chirality

Bieszczadzkie wertepy
Bieszczadzkie wertepy © chirality

Osława w okolicach Woli Michowej
Osława w okolicach Woli Michowej © chirality

Lider Pierwszego Bieszczadzkiego Wyścigu Sakwiarskiego
Lider Pierwszego Bieszczadzkiego Wyścigu Sakwiarskiego © chirality

Bieszczadzka kolejka z szambowozem w tle
Bieszczadzka kolejka z szambowozem w tle © chirality

Bieszczadzkie anioły w Cisnej
Bieszczadzkie anioły w Cisnej © chirality

Takie podjazdy to lubię
Takie podjazdy to lubię © chirality

Pomnik upamiętniający żołnierzy poległych w zasadzce UPA (1.4.1947 r.) pod Łubnem k/Jabłonek
Pomnik upamiętniający żołnierzy poległych w zasadzce UPA (1.4.1947 r.) pod Łubnem k/Jabłonek © chirality

Tablica informacyjna przy pomniku w Łubnem k/Jabłonek
Tablica informacyjna przy pomniku w Łubnem k/Jabłonek © chirality

Wjazd do Jabłonek
Wjazd do Jabłonek © chirality

Bieszczadzka serpentyna
Bieszczadzka serpentyna © chirality

Pomnik Karola Świerczewskiego Waltera w Jabłonkach
Pomnik Karola Świerczewskiego Waltera w Jabłonkach © chirality

Świerczewski z profilu
Świerczewski z profilu © chirality

Pomnik upamiętniający ofiary UPA w Baligrodzie
Pomnik upamiętniający ofiary UPA w Baligrodzie © chirality

Tablica informacyjna w Baligrodzie
Tablica informacyjna w Baligrodzie z bardzo ugrzecznionym tłumaczeniem ukraińskim © chirality

Szemrany czołg w Baligrodzie
Szemrany czołg w Baligrodzie © chirality

Detal czołgu w Baligrodzie
Detal czołgu w Baligrodzie © chirality

Cmentarz wojskowy w Baligrodzie
Cmentarz wojskowy w Baligrodzie © chirality

Cmentarz wojskowy w Baligrodzie
Cmentarz wojskowy w Baligrodzie © chirality

Cmentarz wojskowy w Baligrodzie
Cmentarz wojskowy w Baligrodzie © chirality

Hoczewka w Hoczwi
Hoczewka w Hoczwi © chirality

Jezioro Solińskie
Jezioro Solińskie © chirality

Fauna w Jeziorze Solińskim
Fauna w Jeziorze Solińskim © chirality

Jezioro Solińskie
Jezioro Solińskie © chirality

Pan Samochodzik na Jeziorze Solińskim
Pan Samochodzik na Jeziorze Solińskim © chirality

San poniżej zapory w Solinie
San poniżej zapory w Solinie © chirality

Zapora w Solinie
Zapora w Solinie © chirality

Rowery na tory!
Rowery na tory! © chirality

Bieszczadzkie drezyny rowerowe w Uhercach
Bieszczadzkie drezyny rowerowe w Uhercach © chirality

Pomnik w Lesku
Pomnik w Lesku © chirality

Zachód słońca w okolicach Jurowca
Zachód słońca w okolicach Jurowca © chirality

Zmierzch
Zmierzch © chirality

Zmierzch w okolicach Jurowca
Zmierzch w okolicach Jurowca © chirality

Oświetlony most im. Mazowieckiego w Rzeszowie
Oświetlony most im. Mazowieckiego w Rzeszowie © chirality

Rzeszowski pająk
Rzeszowski pająk © chirality

Czekając na kolację
Czekając na kolację © chirality

Pająki na moście im. Mazowieckiego w Rzeszowie
Pająki na moście im. Mazowieckiego w Rzeszowie © chirality



  • DST 230.30km
  • Czas 13:14
  • VAVG 17.40km/h
  • VMAX 33.90km/h
  • Temperatura 27.0°C
  • Podjazdy 1176m
  • Sprzęt Banana Rama
  • Aktywność Jazda na rowerze

Skok przez trzy granice: Przez Słowację do Polski! Prawie...

Piątek, 19 sierpnia 2016 · dodano: 02.03.2017 | Komentarze 0

Pobudkę zrobiłem dosyć późno, ale po wczorajszym bardzo intensywnym dniu wyszło mi to zdecydowanie na zdrowie. Trochę się ogarnąłem i zszedłem na śniadanie. Sala jadalna w stylu lat 20. minionego stulecia i pasująca do niej ubiorem obsługa. Jajecznica, kawa, pieczywo i niewiarygodnie cienkie plasterki wędliny, które na poranne promienie słońca działały jak pryzmat. Wyszedłem na miasto, by uzupełnić zapasy płynów na dalszą podróż, bo kolejny dzień zapowiadał się upalny. Centrum Mukaczewa bardzo ładne, kameralne i czyste. Wyruszyłem po dziesiątej i drogą M-06 skierowałem się do oddalonego o 50 km Użhorodu. Na ciągnącym się niemiłosiernie wyjeździe z miasta tłoczno, więc z braku pobocza korzystałem momentami z czegoś, co tylko udawało drogę dla rowerów. Dało się odczuć, że klimat w tych rejonach jest zupełnie inny, niż po północnej stronie Karpat. Miałem wrażenie, jakbym był gdzieś zdecydowanie dalej na południu Europy. Za miastem zatrzymałem się i okleiłem plastrem nos, który wczorajszego dnia oparzyłem najbardziej. Zresztą wyglądałem jak szop pracz, bo całą twarz miałem czerwono-brązową z wyjątkiem obszarów chronionych okularami. Pocieszającym było jednak to, że przez cały dzień miałem dostawać słońce generalnie z tyłu. Tuż po opuszczeniu Mukaczewa trafiło się kilka hopek, ale potem do samego Użhorodu płasko. Na prawej flance mijałem jednak konkretne szczyty pasma Makowicy i dobrze, że nikomu nie przyszło przez głowę, aby tamtędy puścić drogę. Przed samym Użhorodem, co stało się już ukraińską tradycją, wyprzedził mnie szosowiec, a jakby tego było mało trochę dalej minąłem ich całą trójkę. Do miasta wjechałem przez jakieś targowisko. Totalny syf, ale nie pozwoliłem, aby pierwsze wrażenie zepsuło moją opinię o tym mieście, bo takie zapyziałe miejsca są wszędzie. Drugie i trzecie wrażenie również zignorowałem, bo asfalty zrobiły się podłe, a do tego ledwo co uniknąłem czołówki z jakimś piratem w ładzie, czy żigulim. Dotarłem do w miarę ładnego centrum (nie tak urokliwego, jak mukaczewskie), kupiłem pocztówki i rozsiadłszy się w jakiejś knajpie, zająłem się pisaniem. Potem podjechałem na główną pocztę i te kartki wysłałem, a przynajmniej tak mi się wydawało. Dziewczę w okienku wzięło ode mnie ich plik i przyjęło zapłatę. Co prawda natychmiast zapaliła mi się czerwona lampka, gdy nie nalepiła na te kartki żadnych znaczków, ale zbeształem siebie za paranoidalną podejrzliwość. Z perspektywy czasu mogę powiedzieć, że miałem nosa, bo żadna z kartek nie dotarła do adresatów. Panienka zwyczajnie oskubała mnie na parę groszy, szargając przy tym opinię Poczcie Ukraińskiej. No ale wtedy tego nie wiedziałem, więc w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku udałem się w dalszą drogę. Trochę przyzwyczaiłem się już do dobrych nawierzchni, ale za miastem wbiłem się na trasę H-13 i przez ostatnie 40 km na Ukrainie mogłem się od nich odzwyczaić. Tragedii jednak nadal nie było. W przygranicznym Małym Bereznym zatrzymałem się pod sklepem, w którym pozbyłem się ukraińskich drobniaków co do ostatniej kopiejki. Zaopatrzyłem się w sporo płynów, które musiały mi wystarczyć na całą Słowację i skierowałem się na przejście graniczne. Ukraiński pogranicznik rzucił jedynie okiem na okładkę mojego paszportu i podniósł szlaban. Po słowackiej stronie spora i statyczna kolejka pojazdów, ale okazało się, że rowerem mogę wciskać się przed nimi. Zewnętrzna granica Unii, więc spodziewałem się, że tak gładko nie pójdzie. I rzeczywiście, bo ostra słowacka pograniczka nasłała na mnie celnika. W przeciwieństwie do damy w mundurze, facet okazał się jednak zupełnie normalny. Co prawda wypytywał o szmuglowane papierosy i alkohol, ale do żadnego grzebania po sakwach nie doszło. A że mówił płynnie po polsku, więc skończyło się na kilkuminutowej pogawędce o urokach jazdy rowerem po Ukrainie. W końcu szlaban jednak powędrował w górę i wjechałem do Ubl'i. Ponieważ chciałem przejechać wzdłuż brzegów Zemplínskiej Šíravy, więc w miasteczku odbiłem na południowy-zachód na Sobrance. Na tym odcinku liznąłem wschodni kraniec pasma Wyhorlatu. Apogeum tego lizania nastąpiło za Dúbravą, gdzie zaczął się konkretny podjazd. Jego zwieńczeniem był 12% fragment i pierwsza podczas tego wyjazdu serpentyna. Cieszyłem się z niej jak dziecko. Jeszcze wtedy nie wiedziałem, że następnego dnia serpentyny będą mi wychodzić bokiem. Na podjeździe minąłem się z dwójką górali – w przeciwieństwie do ukraińskich rowerzystów, odpowiedzieli z entuzjazmem na pozdrowienia. W Podhorodzie zacząłem zjazd i za Tibavą moim oczom ukazała się płaska jak stół, otwarta przestrzeń Niziny Wschodniosłowackiej. W Sobrancach miałem skręcić na południe, aby przejechać Zemplínską Šíravę wzdłuż północnego brzegu, bo na mapie droga zdawała się przebiegać tam bardzo blisko niego. Zagapiłem się jednak, bo rozbawił mnie jakiś słowacki szyld. Gdy w końcu zorientowałem się, że coś jest nie tak, ujechałem już tak daleko, że nie chciało mi się zawracać. Chcąc nie chcąc pojechałem więc na Michalovce. Ten nawigacyjny błąd wyszedł mi jednak na dobre, bo okazało się, że akwen otoczony jest wysokim wałem. Na północnym brzegu i tak najprawdopodobniej nie byłoby wiele z jezdni widać. Przed miejscowością Lúčky odbiłem z głównej drogi i asfaltowym traktem dotarłem pod stromy wał. Rower zostawiłem u jego podnóża i wspiąłem się nań bez balastu. Okazało się, że zaletą objeżdżania Zemplínskiej Šíravy wzdłuż południowego brzegu jest panorama piętrzących się na północy najwyższych szczytów Wyhorlatu. Słońce chyliło się już ku zachodowi, więc chcąc nie chcąc ruszyłem w dalszą drogę. Za Michalovcami, na granicy Pogórza Wschodniosłowackiego, zrobiłem przerwę na przygotowania do nocnej jazdy. W sumie końcowe 70 km tego dnia okazało się pełne wrażeń. Pożegnałem płaskie, skierowałem się na północ i w resztkach światła mogłem podziwiać majaczący w oddali Beskid Niski. Niski – ten przymiotnik bardzo mi się podobał. Przez cały czas wypatrywałem na horyzoncie najniższej z możliwych przełęczy w nadziei, że właśnie na nią będę się wspinał. Po zachodzie słońca zrobiło się zdecydowanie zimniej i bardzo wilgotno. Sakwy i rower aż błyszczały od kondensującej na nich wilgoci. Rozgwieżdżone niebo i prawie pełna tarcza Księżyca rozjaśniały ciemności i w ich świetle mogłem dostrzec zarysy stad dzikich zwierząt przemykających skrajem lasów. Przejeżdżałem przez uśpione wioski, w których witało mnie psie darcie pysków. W myślach zacząłem już wychwalać słowacki porządek, bo czworonogi zdawały się nie szwendać luzem po okolicy. Nie to co w Polsce. Pochwały okazały się jednak przedwczesne, bo na rogatkach jakiejś wsi dwa psy ruszyły za mną w pościg. O pokonaniu ich prędkością nie było mowy, więc jechałem swoje, oślepiając je jedynie mocnym światłem lampki. Pomogło. Do Medzilaborców piąłem się konsekwentnie w górę, ale podjazd był niepokojąco łagodny. Niepokojąco, bo znajdowałem się coraz bliżej biegnącej przez Przełęcz Beskid nad Radoszycami granicy, ale byłem tak nisko, że perspektywa ostrej końcówki stawała się bardzo realna. I rzeczywiście, za Palotą nachylenie zaczęło odczuwalnie rosnąć. Byłem cholernie senny i nie chcąc tego wszystkiego przeciągać postanowiłem dotrzeć do szczytu za jednym zamachem. W świetle Księżyca zdawało mi się, że siodło przełęczy jest tuż, tuż. Pomimo niskiej temperatury zrobiło się wyjątkowo gorąco, a puls zacząłem odczuwać całym ciałem. Koniec końców ostra końcówka podjazdu mnie złamała i musiałem przystanąć. Cała sytuacja zaczynała wydawać się surrealistyczna. Po pierwszej w nocy siedziałem przy rowerze na jakimś górskim odludziu w pobliżu granicy państwowej. Żałuję, że nie miałem wtedy na sobie pulsometru, bo w momencie, w którym podjazd mnie wypluwał jechałem zapewne na maksymalnym tętnie. Po odpoczynku doturlałem się do szczytu jadąc wężykiem od ściany do ściany. Ponieważ balansowałem na granicy jawy i snu, chciałem jedynie zjechać do Polski i gdzieś w okolicach Radoszyc zatrzymać się na nocleg. Na szczycie przełęczy zamajaczyły jednak zarysy wiaty. Decyzję podjąłem błyskawicznie i pięć minut później zasypiałem zapakowany pod jej dachem w śpiwór.
Podsumowując, dzień bardzo intensywny. Pogoda dopisała i jazda za dnia była czystą przyjemnością. Nocą zrobiło się trochę bardziej hardkorowo, ale z perspektywy czasu muszę przyznać, że to też miało swój urok. Koniec końców nie udało mi się przeskoczyć Słowacji (wiata, w której spędziłem noc znajdowała się kilkanaście metrów od linii granicznej). Dobrze się jednak stało, bo nocny zjazd do Radoszyc z pewnością by mnie mocno wychłodził. No i pierwszy nocleg na granicy państwowej to też nie byle co.


Okolice Kajdanowa z widokiem na Antałowiecką Polianę (968 m) i Makowicę (978 m)
Okolice Kajdanowa z widokiem na Antałowiecką Polianę (968 m) i Makowicę (978 m) © chirality

Okolice Dubriwki z Antałowiecką Polianą i Tokarnią w tle
Okolice Dubriwki z Antałowiecką Polianą i Tokarnią w tle © chirality

Serednie na tle Antałowieckiej Poliany
Serednie na tle Antałowieckiej Poliany © chirality

Pagórki przed Niżnym Sołotwinem
Pagórki przed Niżnym Sołotwinem © chirality

Przedmieście Użhorodu z majaczącym w oddali pasmem Wyhorlatu
Przedmieście Użhorodu z majaczącym w oddali pasmem Wyhorlatu © chirality

Raczej z młynka
Raczej z młynka © chirality

Użhorod
Użhorod © chirality

Jakaś urczystość pod cerkwią w Użhorodzie
Jakaś urczystość pod cerkwią w Użhorodzie © chirality

Kamieniołomy w Kamianicy
Kamieniołomy w Kamianicy © chirality

Kosmatec (582 m) na granicy ukraińsko-słowackiej
Kosmatec (582 m) na granicy ukraińsko-słowackiej © chirality

Spojrzenie wstecz na pasmo Wyhorlatu
Spojrzenie wstecz na pasmo Wyhorlatu © chirality

Otwarta przestrzeń Niziny Wschodniosłowackiej
Otwarta przestrzeń Niziny Wschodniosłowackiej © chirality

Wyhorlat (1076 m)
Wyhorlat (1076 m) © chirality

Lúčky
Lúčky © chirality

Boczna droga nad Zemplínską Šíravę z wzgórzami Wyhorlatu w tle
Boczna droga nad Zemplínską Šíravę ze wzgórzami Wyhorlatu w tle © chirality

Wysoki wał Zemplínskiej Šíravy
Wysoki wał Zemplínskiej Šíravy © chirality

Mój rower nad Zemplínską Šíravą
Mój rower nad Zemplínską Šíravą © chirality

Zemplínska Šírava
Zemplínska Šírava © chirality

Zemplínska Šírava na tle Gór Skańskich
Zemplínska Šírava na tle Gór Skańskich © chirality

Zemplínska Šírava na tle pasma Wyhorlatu
Zemplínska Šírava na tle pasma Wyhorlatu © chirality

Zmierzch za Michalovcami z Gorami Skańskimi w tle
Zmierzch za Michalovcami z Gorami Skańskimi w tle © chirality

Góry Humieńskie
Góry Humieńskie © chirality

Noc w Górach Humieńskich
Noc w Górach Humieńskich © chirality




  • DST 236.89km
  • Czas 12:46
  • VAVG 18.56km/h
  • VMAX 39.30km/h
  • Temperatura 25.0°C
  • Podjazdy 1352m
  • Sprzęt Banana Rama
  • Aktywność Jazda na rowerze

Skok przez trzy granice: Na Zakarpacie!

Czwartek, 18 sierpnia 2016 · dodano: 26.02.2017 | Komentarze 0

Pobudkę po ciężkim dniu zrobiłem przed szóstą, szybko się ogarnąłem i opuściłem hotel tuż po siódmej. Zimno i lekka mgła, więc jak na połowę sierpnia warunki marne. No ale mogło być zdecydowanie gorzej. Drogi dosyć puste, więc z miasta wydostałem się w miarę sprawnie i dobrej jakości drogą magistralną M-06 skierowałem się do Stryju. Na otwartym terenie zrobiło się odczuwalnie chłodniej i temperatura spadła do mizernych 7 stopni. Jakby tego było mało, mgła zaczęła szybko gęstnieć. Doszło do tego, że gdy tuż za Lwowem trafiłem na serię niewielkich ostrych wzniesień, to będąc na szczycie nie widziałem ich dna. Włączyłem pełne oświetlenie i próbowałem w tych warunkach jechać, ale za Lipnikami rozsądek zwyciężył i zrobiłem na poboczu dwudziestominutowy postój. Aby nie marnować czasu, przeczyściłem i nasmarowałem napęd, który po błotach dnia poprzedniego był w opłakanym stanie. Dobrze, że przynajmniej smar do łańcucha z domu zabrałem. Koniec końców wschodzące słońce zaczęło z wolna rozganiać mgłę, więc ruszyłem w dalszą drogę. Wyprzedził mnie tutaj już kolejny na ukraińskiej ziemi szosowiec, który pomimo złych warunków jechał bez jakichkolwiek świateł. Spotkałem go ponownie, gdy kilkanaście kilometrów dalej zrobił nawrót. W okolicach Drochowyża minąłem też dwóch sakwiarzy. Chyba Polaków, bo sakwy mieli bardzo podobne do moich. Jadący z tyłu wydawał się być zdrowo ujechany, co mnie trochę zmartwiło, bo zapewne zmierzałem tam, gdzie to ujechanie nastąpiło. Za Rozwadowem przekroczyłem Dniestr i już wtedy zaczęły majaczyć na horyzoncie zarysy Karpat. Moje pierwsze góry, przez które będę próbował przejechać! Na wjeździe do Stryju nie powitał mnie nawet pies z kulawą nogą. Nie powitał, bo wystrzelił zza jakiegoś ogrodzenia i udał się za mną w pościg. Pomimo że tylną nogę miał dziwacznie złamaną i łapę zawiniętą do tyłu, dosyć długo nie odpuszczał. Szacunek za upór, ale nagana za atakowanie bezbronnego. W mieście chciałem poszukać klocków hamulcowych, ale obawiałem się, że bariera językowa będzie nie do przeskoczenia. Na szczęście dostrzegłem budynek z biało-czerwonym szyldem, na którym widniał napis Centrum Kultury Polskiej. Pracujący tam ludzie, z którymi mogłem się normalnie dogadać, rozrysowali mi drogę do serwisu rowerowego. Znalazłem go szybko, bo znajdował się tuż obok polskiego kościoła. Bardzo staroświecki warsztat, w którym było na składzie to, czego szukałem. W walce z inflacją ceny na etykietach były podane w dolarach, które mechanik przeliczał na hrywnie po aktualnym kursie. -Kitajskie gówno, ale lepsze, niż to, co masz - powiedział z zadziwiającą szczerością szef tego przybytku wręczając mi klocki. Zaczął obmacywać mój rower i gderać, że powinienem przesmarować linki hamulców i przerzutek, itp., więc czym prędzej się stamtąd zmyłem. Małe klocki w sakwie, a duży ciężar z serca. Z entuzjazmem ruszyłem w dalszą drogę, tym bardziej, że pogoda wypiękniała. Jadąc doliną rzeki Stryj zaczęły otaczać mnie na flankach, na razie niepozorne, pagórki Beskidów Brzeżnych. Gdy przejęła mnie rzeka Opór, znalazłem się w Beskidach Skolskich i mijane górki były już zdecydowanie wyższe. Ciułając mozolnie metry w pionie dotarłem do pomnika trębaczy na przełęczy Wrota Tucholskie (441 m). Byłem więc wyżej, niż poprzedniego dnia na Czartowskiej Skale. Na pomniku brakowało posągu żołnierza, ale powiewała na nim ukraińska niebiesko-żółta obok upowskiej czarno-czerwonej. Pozostało mi mieć nadzieję, że w górach nie operuje jakakolwiek aktywna partyzantka. Rozsądek nakazywał coś zjeść, więc w Skolem zatrzymałem się w restauracji na tradycyjny ukraiński obiad. Coś w mowie rąk poszło nie tak i na moim talerzu wylądowały z jakiegoś powodu dwa kotlety. Jeden z nich miał tyle szczęścia, że pokonał w tylnej kieszonce koszulki całe Karpaty. O ile wcześniej podjazdy były bardzo łagodne, to za Skolem zrobiły się już znacznie dłuższe i bardziej strome. No ale ponieważ ta trasa jest przeznaczona dla ciężkiego ruchu towarowego, o obscenicznych gradientach nie mogło być mowy. Ukraińskie znaki ostrzegające przed stromymi podjazdami i spadającymi kamieniami są bardzo podobne i z daleka ciężko je odróżnić. -Lepiej żeby to była lawina - zaklinałem w myślach rzeczywistość, gdy w oddali pojawiał się któryś z nich. Jak zwykle przydrożny handel kwitł i na skraju lasów mijałem wielu sprzedawców grzybów. Po przepełnionych koszach i rozmiarach owocników widać było, że jest ich wysyp. Nie mogłem się powstrzymać i zatrzymałem się przed jedną z handlujących grupek. Dzięki temu dowiedziałem się, że kozak to kozarik, borowik to biłyj grib, a kurka to lisiczka. Nie wierzę, że grzybiarze chodzą po tamtejszych lasach poziomicami, więc trzeba mieć niezłą kondycję na takie hobby. Pomiędzy Tucholką i Nagórnym, na granicy Beskidu Skolskiego i Grzbietu Wododziałowego, znalazłem się w najwyższym punkcie dzisiejszej trasy (797 m, czym już zdecydowanie poprawiłem rekord z wczoraj). Ponieważ kilometr dalej w Dolnówce trafiłem w lesie na urokliwe miejsce postojowe z pięknym widokiem na góry, więc zrobiłem tam przerwę na odpoczynek i wymianę klocków. Spodziewałem się, że wkrótce będę hamulców bardzo potrzebował i tak też było. Generalnie do końca dnia miałem potem z górki, chociaż zdarzyło się też kilka konkretnych podjazdów. Jeden z nich, za Iwaszkowcami, wiódł na Przełęcz Latorycką stanowiącą granicę obwodów lwowskiego i zakarpackiego. Potem czekał mnie zjazd w dolinę Latoricy, której wartki strumień towarzyszył mi przez resztę dnia. Rzeka przeplatała się z jezdnią, więc co chwila pokonywałem most. Doszło do tego, że zbliżając się do kolejnego zakładałem się sam ze sobą, że pod nim będzie płynęła Latorica. Zakłady zawsze wygrywałem. A na ruchliwym skrzyżowaniu dróg za Nyżnymi Worotami najechałem na policyjną (a może jeszcze milicyjną) blokadę. Sprawdzali na niej każdy pojazd, ale mnie przepuścili bez zawracania gitary. Akcja policji mogła mieć coś wspólnego z broniącym dostępu do Połoniny Równej podjazdem, który znajdował się tuż za rozstajem dróg. Jak na standardy tej trasy był on wyjątkowo stromy, więc niektóre objuczone ciężarówki mogły mieć z nim problemy. O ile na północnym stoku Karpat zalesienie było niewielkie, o tyle na południowym drzewa rządziły. Zalesione pagórki zbliżyły się do siebie i droga stała się zielonym tunelem. Czułem się w nim lekko stłamszony i po kilkunastu kilometrach zacząłem tęsknić za otwartymi przestrzeniami. W prześwitach wiele polan było porośniętych barszczem sosnowskiego – podczas poprzednich wojaży po Ukrainie widziałem tę roślinę, ale były to raczej pojedyncze egzemplarze. Gdyby w Polsce barszcz występował na taką skalę, ogłoszono by jakiś stan alarmowy albo zebranie kolektywu. Na szczęście z lasów wyjechałem jeszcze za dnia, ale ostatnie 35 km do Mukaczewa pokonywałem już w nocy. Odcinek dosyć stresujący, bo ruch ciężarowy niewiele stracił z popołudniowej intensywności. Poza tym dopiero teraz zaczynałem odczuwać, że mocne górskie słońce solidnie mnie tego dnia spaliło. Do miasta dotarłem po dwudziestej drugiej, wbiłem się do hotelu w centrum (podobnie jak we Lwowie dobry standard, a do tego taniej), rower zostawiłem w zamykanym magazynie i przed północą spałem już snem sprawiedliwego.
Podsumowując, dzień pełen kontrastów. Pod Lwowem przenikliwie zimno i mgliście, a w górach słonecznie i upalnie. Przejazd przez Karpaty sprawił mi masę frajdy. Bardzo dobre asfalty z poboczami, urzekające krajobrazy, niezbyt upadlające podjazdy i przyjemne zjazdy. Ciężki ruch samochodowy co prawda intensywny, ale kierowcy na wskroś profesjonalni. Jedynie raz, gdy byłem na zjeździe, wyskoczył mi z naprzeciwka na czołówkę jakiś delikwent w osobówce. Widziałem po średnicy karku, że nie odpuści, więc skończyło się ucieczką na pobocze i pozdrowieniami środkowym palcem. Ponieważ o górach mam niewielkie pojęcie, więc w opisie karpackiego fragmentu trasy korzystałem ze świetnie zrobionej mapy regionalizacji Karpat Ukraińskich autorstwa Adama Rugały. Jego bloga zdecydowanie warto odwiedzić, bo o Karpatach Wschodnich wie chyba wszystko.
Z innej beczki, gdy przeglądałem zrobione zdjęcia ciekawiło mnie, jakie szczyty na nich uwieczniłem. Niby można konsultować mapy i na tej podstawie dokonywać identyfikacji, ale ze zdjęć ciężko jest oszacować odległość od majaczących się gdzieś na horyzoncie obiektów. Zastanawiałem się, czy jest jakaś strona w sieci, która potrafi symulować pole widzenia i identyfikować obiekty widziane na horyzoncie z dowolnego miejsca na ziemi. Trochę pogrzebałem i znalazłem heywhatsthat. Strona jest nieoceniona dla ludzi parających się tworzeniem panoram z wysokich gór, z których widać szczyty odległe dosłownie o setki kilometrów, ale okazuje się, że rowerzyści też mogą z niej co nieco wycisnąć.

Świt we Lwowie
Świt we Lwowie © chirality

Palenie szkodzi
Palenie szkodzi © chirality

Mgła pod Lwowem
Mgła pod Lwowem © chirality

Podnoszące się mgły w okolicach Krasowa
Podnoszące się mgły w okolicach Krasowa © chirality

Roboty drogowe za Rozwadowem
Roboty drogowe za Rozwadowem © chirality

Kornel Makuszyński przy Centrum Kultury Polskiej w Stryju
Kornel Makuszyński przy Centrum Kultury Polskiej w Stryju © chirality

Polski kościół w Stryju
Polski kościół w Stryju © chirality

Pomnik Bandery w Stryju
Pomnik Bandery w Stryju © chirality

Karpackie grzyby
Karpackie grzyby © chirality

Trzy mosty na Stryju
Trzy mosty na Stryju © chirality

Rzeka Stryj z wzgórzami Beskidów Brzeżnych w tle
Rzeka Stryj z wzgórzami Beskidów Brzeżnych w tle © chirality

Beskidy Brzeżne coraz bliżej
Beskidy Brzeżne coraz bliżej © chirality

Rzeka Stryj i transkarpacka linia kolejowa Stryj-Mukaczewo w okolicy Synowódzka Niżnego
Rzeka Stryj i transkarpacka linia kolejowa Stryj-Mukaczewo w okolicy Synowódzka Niżnego © chirality

Synowódzko Niżne
Synowódzko Niżne © chirality

Rzeka Stryj w okolicy Międzybrodów
Rzeka Stryj w okolicy Międzybrodów © chirality

Rogatki Międzybrodów z majaczącymi na horyzoncie Beskidami Skolskimi
Rogatki Międzybrodów z majaczącymi na horyzoncie Beskidami Skolskimi © chirality

Przełęcz Wrota Tucholskie
Przełęcz Wrota Tucholskie © chirality

Skole
Skole © chirality

Lost in translation: miała być jedna świnina, a nie dwie świniny
Lost in translation: miała być jedna świnina, a nie dwie świniny © chirality

Między Skolem a Korostowem
Między Skolem a Korostowem © chirality

Korostów z pasmem tysięczników w tle - z prawej Sekul (1057 m)
Korostów z pasmem tysięczników w tle - z prawej Sekul (1057 m) © chirality

Sekul (1057 m)
Sekul (1057 m) © chirality

Karpacka elektryfikacja
Karpacka elektryfikacja © chirality

Między Koziową a Orawą
Między Koziową a Orawą © chirality

Pławie
Pławie © chirality

Podjazd przed Tucholką
Podjazd przed Tucholką © chirality

Tuż przed szczytem w Nagórnym
Tuż przed szczytem w Nagórnym © chirality

Nagórne - spojrzenie za siebie
Nagórne - spojrzenie za siebie © chirality

Kapliczka w Nagórnym
Kapliczka w Nagórnym © chirality

Panorama z Dolnówki
Panorama z Dolnówki © chirality

Dolnówka
Dolnówka © chirality

Wymiana zmasakrowanych klocków w Dolnówce
Wymiana zmasakrowanych klocków w Dolnówce © chirality

Cztery tysięczniki przed Smorzem
Cztery tysięczniki przed Smorzem © chirality

Taras widokowy na Przełęczy Latoryckiej
Taras widokowy na Przełęczy Latoryckiej © chirality

Najwyższy szczyt Bieszczadów, Pikuj (1408 m), widziany z Przełęczy Latoryckiej
Najwyższy szczyt Bieszczadów, Pikuj (1408 m), widziany z Przełęczy Latoryckiej © chirality

Widok z Przełęczy Latoryckiej
Widok z Przełęczy Latoryckiej © chirality

Widok z Przełęczy Latoryckiej
Widok z Przełęczy Latoryckiej © chirality

Zjazd z Przełęczy Latoryckiej
Zjazd z Przełęczy Latoryckiej © chirality

Pierwsze metry w obwodzie zakarpackim - zjazd w dolinę Latoricy
Pierwsze metry w obwodzie zakarpackim - zjazd w dolinę Latoricy © chirality

Pierwsza miejscowość w obwodzie zakarpackim
Pierwsza miejscowość w obwodzie zakarpackim © chirality

Panorama Połoniny Borżawskiej z Tysziwa
Panorama Połoniny Borżawskiej z Tysziwa © chirality

Zjazd w okolicach Abranki
Zjazd w okolicach Abranki © chirality

Zjazd do klaustrofobii Połoniny Równej
Zjazd do klaustrofobii Połoniny Równej © chirality

Zalesione wzgórza Połoniny Równej
Zalesione wzgórza Połoniny Równej © chirality

Poletko barszczu Sosnowskiego w dolinie Latoricy
Poletko barszczu Sosnowskiego w dolinie Latoricy © chirality



  • DST 213.95km
  • Teren 20.00km
  • Czas 13:03
  • VAVG 16.39km/h
  • VMAX 35.40km/h
  • Temperatura 21.0°C
  • Podjazdy 862m
  • Sprzęt Banana Rama
  • Aktywność Jazda na rowerze

Skok przez trzy granice: Na Lwów!

Wtorek, 16 sierpnia 2016 · dodano: 09.02.2017 | Komentarze 0

Noc spokojna, ale jak na połowę sierpnia dosyć chłodna. Obudziłem się jeszcze w ciemnościach i z braku lepszego zajęcia polowałem z aparatem na wschód słońca. Uchwyciłem jego pierwsze promienie, ogarnąłem majdan, wyjadłem resztki prowiantu, który wiozłem z domu i po szóstej czasu lokalnego ruszyłem w dalszą drogę. Wjechałem do Makowiczów, gdzie pomimo wczesnej pory przy obejściach kręciło się już wielu mieszkańców. Gdy widziałem, że moja obecność o takiej porze zakłócała komuś poranne rytuały, machałem ręką wołając „dobryj deń!” (bladym świtem powinno być jednak „dobryj ranok!” - człowiek uczy się całe życie). Wiadomo, że ktoś kto ma złe zamiary się raczej nie wita. Za miasteczkiem wjechałem na gruntówkę do Twerdyń. Jest tam kilka hopek i postanowiłem przejechać je jednym ciągiem, aby na Stravie postawić takiego KOM'a, którego przez długi czas nikt nie byłby w stanie mi odebrać. Plan niestety spalił na panewce, gdy zobaczyłem nadciągającą od strony wioski sforę psów. Ponieważ wolałem nie sprawdzać na własnej skórze, czy są przyjazne, więc odbiłem w bok i z bezpiecznej odległości je obserwowałem. Gdy przebiegły, wróciłem na trasę, ale co raz odwracałem się za siebie, bo a nuż pieskom zachciałoby się wracać. W Twerdyniach mieszkańcy wyprowadzali już zwierzęta na pastwiska i po manewrze z „dobryj deń!” strofowali towarzyszące im psiaki, gdy te reagowały na obcego kłapaniem pysków. Przed Kisielinem zboczyłem z głównej drogi i podjechałem pod zbiorową mogiłę 500 miejscowych Żydów. W zeszłym roku przejeżdżałem obok tego miejsca, ale było wtedy przed żniwami i pomnik skrywał się gdzieś w żółtych łanach zboża. Dodatkowo niewiarygodny skwar skutecznie wybijał mi z głowy wszelką ciekawość świata. Tym razem był inaczej, bo poranek rześki, a miejsce doskonale widoczne wśród krótko skoszonych pól. Prosty monument, ale taki właśnie w tym miejscu pasował. Żydowskich mieszkańców tych okolic wymordowano hurtem poza osadami ludzkimi podczas likwidacji kisielińskiego getta w sierpniu 1942 roku. Rok później, Polaków i innych (np. w Kupyczowie, przez który przejeżdżałem wczoraj, mieszkało przed wojną wielu Czechów) na raty i zwykle wśród domostw. W samym Kisielinie zrobiłem krótki postój przed ruinami kościoła, pod którym doszło w 1943 roku do rzezi i na tym definitywnie skończyłem z martyrologią, bo ile można. Był to o tyle ważny moment mojej podróży, że odtąd poruszałem się po zupełnie dla mnie nowych terenach. Za kościołem przejechałem mostek na rzece Stochód i wbiłem się w gęste lasy. Zrobiło się lekko klaustrofobicznie, na flankach pojawiły się mokradła, a do tego dopadła mnie krótkotrwała mżawka. Droga była miejscami dosyć piaszczysta, co zmuszało mnie do brania niektórych odcinków z buta. Po wyjechaniu z lasu pobujałem się trochę po gruntówkach, aż trafiłem na bardzo popularną w tych rewirach nawierzchnię, czyli gruby i byle jak ubity tłuczeń. Mijałem anonimowe sioła i coraz bardziej jazda po tych wertepach przestawała mi się podobać. Na mapie widziałem, że jadę praktycznie równolegle do drogi H-22 Włodzimierz Wołyński-Łuck i jeżeli będę trzymał się śladu, to wbiję się w nią dopiero przed Torczynem. Zdecydowałem się jednak zakończyć przygodę z tłuczniem jak najszybciej i skręcając na Sirniczki dotarłem po paru kilometrach do asfaltu. Jego jakość była oględnie mówiąc taka sobie, ale i tak reprezentował on wyższy poziom cywilizacji, niż kamienie. W Torczynie podjechałem do centrum, aby uzupełnić zapasy płynów. Szaro-buro, więc nie zabawiłem tam długo. Przed południem dotarłem do Łucka, który przywitał mnie chaosem na drogach. Ze względu na to, jak i na typ zabudowy i obecność trolejbusów, miasto przypominało mi Lublin, więc pewnie dlatego chciałem je czym prędzej opuścić. Na rogatkach czekało mnie podjęcie ważnej decyzji. Początkowo planowałem jechać na Lwów opłotkami, ale po wcześniejszych doświadczeniach z tłuczniem, zdecydowałem się trzymać głównej magistrali H-17. Z perspektywy czasu mogę powiedzieć, że była to bardzo dobra decyzja, bo nawierzchnia jak i natężenie ruchu sprawiały, że jechało się przez większość trasy komfortowo. O ile do Łucka zachodni wiatr pomagał, o tyle na odcinku do Lwowa nasza relacja zyskała na subtelności. Na długich prostych biegnących na południowy-zachód dawał mi popalić, a na tych biegnących minimalnie bardziej na południe już nie. Na rogatkach podłuckiego Horodyszcza zrobiłem przerwę w przydrożnym barze na kawę i ukraińską wersję hamburgera. Pierwsze 100 km za Łuckiem okazało się dosyć interwałowe. Ciągle góra-dół, więc nie było czasu się nudzić. Tuż za Horodyszczem, gdy wspinałem się na jakiś długawy podjazd, wyprzedził mnie szosowiec. Ogromnie mnie to zaskoczyło, bo był to pierwszy raz, kiedy spotkałem na Ukrainie kogokolwiek na tak delikatnym rowerze. Ponieważ droga była prosta po horyzont, więc widziałem go przed sobą jeszcze przez wiele kilometrów. Pojawiał się na szczytach podjazdów, by po chwili zanurkować w kolejnej dolince. Później dostrzegłem przed sobą rowerzystkę, która strasznie twardo brała wszystkie podjazdy. Gdy ją wyprzedzałem okazało się, że ma tylko jedno przełożenie – jednak przerzutki to dobra rzecz. Ponieważ zatrzymywałem się na robienie zdjęć, więc tasowałem się z niewiastą na rowerze jeszcze dosyć długo. O ile wczoraj mijałem wiele osób handlujących tym, co urodziły lasy, o tyle teraz były to tradycyjne płody rolne. Przed obejściami na stołkach poustawiane były misy, a w nich jabłka, gruszki, mirabelki, pomidory i Bóg wie, co jeszcze. Nikt tego nie pilnował, więc gdybym wykazał się odrobiną przedsiębiorczości... Za Żurawnikami opuściłem rejon wołyński i wjechałem do rejonu lwowskiego. Żeby nie było za kolorowo, w Radziechowie wpadł kilkukilometrowy odcinek, na którym droga H-17 była w fatalnym stanie. Pojazdy wyszukiwały sensownej trajektorii między licznymi wyrwami, więc kończyło się na tym, że niektóre jechały prawą stroną „jezdni”, niektóre lewą, a inne środkiem. Istne ruchy Browna. Już nieco bliżej Lwowa trafiłem też na serię kilkukilometrowych odcinków, na których musiałem przystawać, aby wyczyścić opony ubrudzone lepikiem i przyklejonym do niego drobnym żwirem. Z moich dziecięcych wojaży po Ukrainie pamiętałem, że zalewanie dziur w asfalcie lepką mazią i posypywanie tego kamykami, to równie popularna, co bezsensowna metoda remontu dróg. Z ogromną ulgą wyprzedziłem brygadę parającą się tym procederem, bo wiedziałem, że przed nią droga będzie czysta. Po 100 km interwałów, kolejne 30 km było przyjemnie płaskie. Złapał mnie tam co prawda deszcz, ale był tak krótkotrwały, że nawet nie zdążyłem się zatrzymać, aby wrzucić na siebie kurtkę. Jakieś 30 km od Lwowa wyskoczyło kilka 10% podjazdów, jakość nawierzchni wyraźnie się pogorszyła, ale i tak nie była specjalnie tragiczna. Tutaj też zaczęło się ściemniać, więc tym bardziej miałem motywację do jazdy. Na wiele kilometrów przed Lwowem ruch samochodowy zrobił się bardzo intensywny. Do tego drogowskazy zdawały się pokazywać odległość dzielącą mnie od centrum, która nijak nie miała się do rzeczywistości. Było to lekko irytujące, gdy czytałem „Lwów 7”, by po kilku kilometrach przeczytać „Lwów 13”. Koniec końców dobiłem jednak pod gmach Opery Lwowskiej. Z dzieciństwa pamiętałem, że w tych okolicach był hotel „Intourist” i pomimo tego, że funkcjonował teraz pod innym szyldem (hotel Lviv), dosyć szybko go odnalazłem. Przed godziną 22 uwinąłem się z rezerwacją pokoju (standard naprawdę przyzwoity) i po krótkim wypadzie na miasto po zakupy, o godzinie 23 poszedłem spać. Rower z ciężkim sercem zostawiłem w korytarzu na niskim parterze, nawet go nie zapinając linką.
Podsumowując, dzień dosyć udany pomimo tego, że na taki się nie zapowiadał. Rankiem dopadł mnie na wołyńskich wertepach spory kryzys i w kniejach pod Kisielinem zastanawiałem się, czy będę w stanie doturlać się chociaż do Łucka. Ale gdy już tam byłem, zapewne za sprawą pięknej pogody, wstąpiły we mnie nowe siły. Entuzjazm do dalszego kręcenia powrócił, gdy zobaczyłem, jak dobre asfalty czekały na mnie w drodze na Lwów.


Wołyński świt
Wołyński świt © chirality

Pierwszy promyk słońca
Pierwszy promyk słońca © chirality

Wołyński wschód słońca
Wołyński wschód słońca © chirality

Żniwa, żniwa i po żniwach
Żniwa, żniwa i po żniwach © chirality

Okolice Kisielina
Okolice Kisielina © chirality

Zbiorowa mogiła pod Kisielinem
Zbiorowa mogiła pod Kisielinem © chirality

Zbiorowa mogiła pomordowanych Żydów pod Kisielinem
Zbiorowa mogiła pomordowanych Żydów pod Kisielinem © chirality

Memoriał masakry Żydów w Kisielinie
Memoriał masakry Żydów w Kisielinie © chirality

Trochę o historii Kisielina i okolic
Trochę o żydowskiej historii Kisielina i okolic © chirality

Mapa pomnika pod Kisielinem
Mapa pomnika pod Kisielinem © chirality

Tablica pamiątkowa w miejscu masakry Żydów w Kisielinie
Tablica pamiątkowa w miejscu masakry Żydów w Kisielinie © chirality

Słowo o kościele katolickim w Kisielinie
Słowo o kościele katolickim w Kisielinie © chirality

Ruiny kościoła w Kisielinie
Ruiny kościoła w Kisielinie © chirality

Plebania kościoła w Kisielinie
Plebania kościoła w Kisielinie © chirality

Miejsce pochówku ofiar masakry w Kisielinie
Miejsce pochówku ofiar masakry w Kisielinie © chirality

Kościół w Kisielinie
Kościół w Kisielinie © chirality

Kisielińskie lasy
Kisielińskie lasy © chirality

174 jaskółki
174 jaskółki © chirality

Cerkiew w Zubilnie
Cerkiew w Zubilnie © chirality

Okolice Uhrynowa
Okolice Uhrynowa © chirality

Okolice Szklina
Okolice Szklina © chirality

Żurawniki
Żurawniki © chirality

Wołyński krajobraz
Wołyński krajobraz © chirality

Bociany w okolicach Żurawników
Bociany w okolicach Żurawników © chirality

Pogranicze między rejonem wołyńskim i lwowskim
Pogranicze między rejonem wołyńskim i lwowskim © chirality

Monument w Stojanowie
Monument w Stojanowie © chirality

Pod Radziechowem
Pod Radziechowem © chirality

Pomnik w Radziechowie
Pomnik w Radziechowie © chirality

Brygada lepikowo-żwirowa w okolicach Grzędy
Brygada lepikowo-żwirowa w okolicach Grzędy © chirality

Hopki w okolicach Wisłoboków
Hopki w okolicach Wisłoboków © chirality

Spontaniczna formacja pasa rowerowego w okolicach Kłodzienka
Spontaniczna formacja pasa rowerowego w okolicach Kłodzienka © chirality

Gmach Opery Lwowskiej
Gmach Opery Lwowskiej © chirality



  • DST 282.10km
  • Teren 10.00km
  • Czas 13:58
  • VAVG 20.20km/h
  • VMAX 39.20km/h
  • Temperatura 21.0°C
  • Podjazdy 569m
  • Sprzęt Banana Rama
  • Aktywność Jazda na rowerze

Skok przez trzy granice: Na Wołyń!

Poniedziałek, 15 sierpnia 2016 · dodano: 07.02.2017 | Komentarze 0

Tak jak w poprzednich latach (2014 i 2015), tak i w tym roku planowałem skorzystać z Europejskich Dni Dobrosąsiedztwa i przedostać się na Ukrainę tymczasowym mostem w Zbereżu. O ile podczas poprzednich wyjazdów skupiałem się praktycznie na Wołyniu, o tyle teraz chciałem dotrzeć nieco dalej na południe i do Polski wrócić przez Słowację. Przygotowania do wyjazdu potraktowałem zupełnie na luzie, wszak Ukraina to nie koniec świata. To podejście odbiło mi się potem lekką czkawką, ale gdybym chciał dopiąć każdy detal, to byłbym gotowy pewnie dopiero na jesieni.
W trasę ruszyłem po czwartej rano, kilka minut po wschodzie słońca. Dzięki temu szybko zrobiło się jasno, a na serwisówce S17 mogłem już podziwiać pełną tarczę naszej gwiazdy na krwawym niebie. Wiatr wiał z północnego-zachodu i przez znakomitą większość dnia bardziej pomagał, niż przeszkadzał. Odcinek do Piask upłynął na oswajaniu się z objuczonym rowerem i szukaniu optymalnego przełożenia, z którym mógłbym się zaprzyjaźnić na dłużej. Za miastem wskoczyłem na DK12 i bez przygód dotarłem utartym szlakiem do Chełma. Atmosfera dosyć senna, jedynie pod kościołem na wzniesieniu w centrum trochę wiernych celebrujących święto Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny. Z Chełma do Uhruska nie pojechałem najkrótszą drogą, a zakolami, bo na wschód od miasta zostały mi do odhaczenia dwie gminy mojego województwa. Na tym odcinku trafiło się sporo gruntówek i leśnych duktów (uroki planowania trasy w Gpsies), ale nigdzie nie było jakoś specjalnie tragicznie. Tam też w leśnej gęstwinie moja trasa skrzyżowała się z parą łosi. Początkowo myślałem, że to biegające konie, bo ich kasztanowa sierść aż lśniła, ale w końcu doszedłem do wniosku, że mało prawdopodobne, aby konie miały poroża. W Rudzie Opalin przejechałem obok przystani rowerowej. Idealny trawnik, kilka zaparkowanych rowerów i rozbitych namiotów – dobre miejsce na nocleg podczas wyprawy na wschodnie rubieże naszego kraju. Przed Uhruskiem wbiłem się na Green Velo i dobrymi asfaltami dotarłem do Zbereża. Na przejściu granicznym niewiarygodny tłok, co w sumie nie powinno było mnie dziwić. W Polsce dzień wolny od pracy ze względu na nawet podwójne święto, a do tego ostatni dzień funkcjonowania mostu pontonowego na Bugu, więc wielu chciało wykorzystać uciekającą okazję. Na szczęście po kilkunastu minutach sterczenia wśród morza ludzi zostałem skierowany przez ukraińskiego pogranicznika do odprawy paszportowej bokiem. W przygranicznych Adamczukach zrobiłem godzinną przerwę na tradycyjnym jarmarku rozstawionym na dużej polanie. Wymieniłem pieniądze, zapakowałem zapas kwasu chlebowego i ruszyłem na pierwsze spotkanie z ukraińskimi wertepami. W Grabowie dołączył do mnie rowerzysta spod Chełma, z którym wspólnie pokręciliśmy do Świtazi. Wcześniej jednak musieliśmy pokonać męczące kocie łby prowadzące do Zalesia. Niby jedynie 10 kilometrów, ale jazda po takiej nawierzchni trochę się dłużyła. Mijaliśmy tam wielu sakwiarzy wracających z ukraińskich wojaży do Polski. Wśród nich ofiarę kocich łbów, która zgubiła na nich telefon. Prosiła, abyśmy rozglądali się za nim po okolicy, ale nasze rozglądania okazały się bezowocne. A szkoda, bo telefon by się zawsze przydał. W Zalesiu ostry zakręt, za którym już normalny asfalt. Co za ulga. Mój kompan używał do nawigacji map wojskowych, na których były zaznaczone nawet leśne ścieżynki prowadzące do Adamczuków. Nie wiadomo jednak, czy próba objechania w ten sposób przygranicznych wertepów nie zakończyłaby się wpadnięciem z deszczu pod rynnę. Nad Świtazią rozstałem się z moim kompanem, który odbił na objazd okolicznych jeziorek, i już samotnie ruszyłem na Luboml. Na skraju mijanych lasów wielu sprzedawców runa leśnego. Głównie dzieci i osób starszych. W tych okolicach towarem były czarne jagody, kozaki i kurki, ale ponieważ tego typu handel jest na Ukrainie bardzo popularny, więc podczas mojej dalszej podróży widziałem, co akurat wysypało w okolicznych lasach i co wyrosło w przydomowych ogrodach. Od samego rana towarzyszyło mi zachmurzone niebo, co kontrastowało z moimi poprzednimi wypadami na Wołyń, które odbywały się w warunkach wręcz tropikalnych. I tuż przed Lubomlem złapał mnie pierwszy deszcz. Schroniłem się przed nim na przystanku, ale na szczęście opady były słabe i krótkotrwałe. Za miastem wjechałem na drogę magistralną M-07. Pomimo tego, że ruch na niej jest dosyć żwawy, to nawet ją lubię, bo jakościowo nie odbiega od naszej DK12, której technicznie jest przedłużeniem. Droga prosta jak drut i płaska, z ciągnącymi się kilometrami delikatnymi podjazdami i takimiż zjazdami. Miałem dobry ogląd okolicy i było widać, że to tu, to tam popaduje deszcz. A że jechałem ze słońcem w plecy, więc co raz nad horyzontem wyskakiwały tęcze. Na szczęście deszcz mnie do końca dnia już oszczędził. W Kowlu nawet się nie zatrzymałem, bo zwiedzałem to miasto w minionych latach. Po 10 kilometrach krajówką M-19 skręciłem na Lubitów. Ruch spadł praktycznie do zera, podobnie jak jakość asfaltów. W miasteczku zrobiłem krótki postój pod sklepem na uzupełnienie płynów. Zaczepił mnie tam jakiś autochton, który pamiętał mnie z wojaży w tej okolicy w zeszłym roku. Ukraiński jest jednak dosyć trudnym językiem, szczególnie gdy się go nie zna, więc raczej sobie nie pogadaliśmy. Ustaliliśmy jedynie, że o tej porze rok wcześniej było żarko. Słońce już nurkowało za horyzontem, ale postanowiłem wydusić z tego dnia, ile się tylko da. Na polach rolnicy uwijali się ze żniwami, a krowy wracały leniwym krokiem do zagród. Minąłem cmentarz AK w Rokitnicy, rodzinną Gruszówkę, stosunkowo duży Kupyczów i za Czerniejowem postanowiłem zakończyć jazdę w tym dniu. Nocleg wypadł w połowie drogi między wioskami moich dziadków i pradziadków, Gruszówką i Twerdyniami, więc miejscem jakby da mnie na swój sposób wyjątkowym. Miałem jedynie nadzieję, że w przeciwieństwie do moich przodków, nikt mnie w nocy nie odwiedzi...
Ogólnie z tego dnia byłem bardzo zadowolony. Wyjechałem z domu dosyć wcześnie, pogoda do jazdy była wręcz idealna i dzięki temu udało mi się dotrzeć dalej, niż w poprzednich latach.


Wieża w Stołpiu
Wieża w Stołpiu © chirality

Centrum Chełma
Centrum Chełma © chirality

Cementownia w Chełmie
Cementownia w Chełmie © chirality

Nieźle pojechał
Nieźle pojechał © chirality

Przystanek Green Velo w Zbereżu
Przystanek Green Velo w Zbereżu © chirality

Jezioro Świtaź, Wołyń
Jezioro Świtaź, Wołyń © chirality

Płaska droga na Kowel
Płaska droga na Kowel © chirality

Tymczasem na trasie Luboml-Kowel
Tymczasem na trasie Luboml-Kowel © chirality

Słoneczniki, dużo słoneczników
Słoneczniki, wiele słoneczników © chirality

Ciężkie chmury na drogą M-07 Luboml-Kowel
Ciężkie chmury nad drogą M-07 Luboml-Kowel © chirality

Bociany na granicy pól
Bociany na granicy pól © chirality

Ptaki, wiele ptaków
Ptaki, wiele ptaków © chirality

Tymczasem przed Kowlem
Tymczasem przed Kowlem © chirality

Cerkiew w Kowlu
Cerkiew w Kowlu © chirality

Wjazd do Lubitowa
Wjazd do Lubitowa © chirality

Żniwa na Wołyniu
Żniwa na Wołyniu © chirality

Wołyńskie krowy
Wołyńskie krowy © chirality



  • DST 260.09km
  • Teren 20.00km
  • Czas 12:19
  • VAVG 21.12km/h
  • VMAX 39.60km/h
  • Temperatura 26.0°C
  • Podjazdy 801m
  • Sprzęt Banana Rama
  • Aktywność Jazda na rowerze

Kozienice

Niedziela, 19 czerwca 2016 · dodano: 21.10.2016 | Komentarze 0

W tym roku chciałbym objechać wszystkie gmin województwa lubelskiego, w których mój rower jeszcze nie postawił swojej stopy. Gminy peryferyjne są na tyle daleko, że dotarcie do nich i powrót to wyprawa na cały dzień. Samo się jednak nie pojedzie, więc dzisiaj padło na zachodnie rubieże heimat'u. Trasę rozrysowałem w Gpsies pod górala. Przy takim założeniu ten serwis bierze pod uwagę wszelkiej maści drogi, nawet takie o wątpliwej proweniencji, aby wyznaczyć optymalną trasę. Istnieje wtedy pewne ryzyko, że wyprodukowany ślad wyprowadzi człowieka w przysłowiowe kartofle, ale generalnie rzecz biorąc różnorodność napotykanych nawierzchni i wielka niewiadoma, która może czyhać za zakrętem, też mają swój urok. Z domu wyjechałem bardzo późno, bo po dziesiątej. Zawsze planuję w długie trasy ruszać ze wschodem słońca, ale poranek nieubłaganie to weryfikuje. Bywam o to na siebie zły, bo wiem, że konsekwencją będzie szlajanie się na rowerze po nocach. No ale coś za coś. Kiedyś naprawdę wyjadę z kurami, żeby się przekonać, czy warto. Pogoda była rewelacyjna – ciepło, ale na niebie pierzaste obłoki trzymające w ryzach pełną lampę. Na wiatr nie narzekałem, bo jak to na pętli, raz pomagał, raz przeszkadzał. Wyjazd z Lublina trasą na Warszawę. Przejeżdżając obok faceta szabrującego czereśnie w sadzie, pokiwałem mu z dezaprobatą palcem. Zdezorientowany odmachał mi jakby na powitanie. Po zjechaniu z głównej drogi zaczęły się ładne krajobrazy. Bocianów siedzących na gniazdach i spacerujących po łąkach zatrzęsienie. Na jednym z pierwszych odcinków terenowych wyskoczyła mi z uchwytu tylna lampka i rozsypała się w drobny mak. Udało mi się ją złożyć, ale schowałem ją do sakwy nie chcąc ryzykować jej zniszczeniem, gdy zanosiło się na jazdę w nocy. Przez całą trasę aż do granicy województwa odurzały mnie fale aromatu truskawek – uprawy wcześniej czułem, niż widziałem. Te rejony to lubelskie zagłębie truskawkowe, więc wrażenia węchowe to dodatkowy bonus. Niedziela i pewnie dlatego tylko na jednym polu spotkałem dużą grupę ludzi przy zbiorach. Chciałem ich jakoś przywitać, ale mój ukraiński nie jest najlepszy. W Drążgowie przekroczyłem Wieprz. Na nawrocie już tej rzeki jednak nie spotkałem, bo topi się ona w Wiśle między Dęblinem a Puławami, które znajdowały się na mojej trasie. W Rykach krótki postój pod sklepem na uzupełnienie płynów. Po przekroczeniu Wisły w Dęblinie wylądowałem po raz pierwszy w tym roku w obcym województwie. I to od razu w mazowieckim! Drogowskazy na Kozienice swoje, a ja swoje, bo nawigacja wyprowadziła mnie na gruntówkę wzdłuż rzecznego wału. Widać było, że trasa nie jest zbyt uczęszczana, bo momentami przedzierałem się przez konkretne chaszcze. Spłoszyłem sarny i ledwo objechałem wygrzewającego się w poprzek drogi grubego, czarnego i nieprzyzwoicie długiego węża. Nim się jednak zatrzymałem, nim wyciągnąłem aparat, to uciekł w zarośla. A nie byłem na tyle głupi, żeby go tam szukać. Od tego momentu każda leżąca na drodze gałąź wydawała mi się podejrzana, bo lepiej dmuchać na zimne. Po powrocie do domu internet pouczył, że była to żmija zygzakowata odmiany melanistycznej, zwana żmiją piekielną. Klawo jak cholera. Gdzieś przed Kozienicami spotkałem jeszcze na asfalcie żmiję w normalnym ubarwieniu, która rozmiarowo nie dorastała tamtej czarnej do pięt (o ile węże mają pięty). W samych Kozienicach zrobiłem krótki postój przed Biedronką, a ponieważ miałem problemy ze zidentyfikowaniem jakiegoś centrum tego grodu, więc udałem się w dalszą drogę. Trasa do Pionek w większości terenowa przez Puszczę Kozienicką. Pięknie, ale odcinek ciężki, bo momentami grząski piach i sporo powalonych drzew po ostatnich wichurach. Aby uniknąć gleby jechałem wypięty z pedałów, ale i tak niektóre kawałki musiałem brać z buta. Tuż przed wyjazdem z lasu wyścig z jaszczurką. Ja w lewo, ona w lewo, ja w prawo, ona w prawo. W konsekwencji nawet nie wiem, czy ją rozjechałem. Tryumfalny wjazd do Pionek po trylince, która czasy świetności miała dawno za sobą. Już wolałem ten leśny piach, bo taka telepanina po zmasakrowanym betonie mocno wchodzi w dłonie. W mieście krótka przerwa na wymianę baterii i uzupełnienie kalorii, ale nie chciałem się rozsiadać, bo dzień nieubłaganie zbliżał się ku końcowi. Jako że w Pionkach zaczął się właściwy powrót do domu, skierowałem się na wschód ku Wiśle. Przejeżdżając przez Czarnolas bezwiednie zacząłem cytować słowa poety „Litwo! Ojczyzno moja!”. Wzruszenie, w przeciwieństwie do Słońca, sięgało zenitu. Do województwa lubelskiego i ostatniej nowej gminy zaplanowanej na ten wyjazd (Janowiec jest jedyną lubelską gminą leżącą całkowicie na lewym brzegu Wisły) wjechałem równo z zachodem słońca i pomimo tego, że było jeszcze w miarę jasno, dla spokoju zapaliłem tylne lampki. Z rogatek Janowca dostrzegłem na prawym brzegu Wisły intrygującą formację geologiczną. Okazała się nią Skarpa Dobrska, z którą miałem przyjemność ostatniego sylwestra, gdy głęboką nocą wyrosła przede mną za Dobrem czarna ściana, a poziomice na mapie zaczęły się niezdrowo zagęszczać. W samym Janowcu konkretny podjazd pod ruiny zamku. Oficjalnie kocie łby, ale nie miałem ochoty na martyrologię, więc wybrałem chodnik. Od Góry Puławskiej jechałem już na pełnym oświetleniu, bo i tak wycisnąłem z długiego dnia, ile się dało. Do Puław wjechałem starym mostem, który posiada dylatacje bardziej przyjazne dla rowerowych kół, niż jego następca. W centrum ostatnie uzupełnienie płynów, a na rogatkach pożegnalna mocna fala zapachu truskawek. W Kurowie zatrzymałem się na rynku, gdzie wyjadłem prowiant, który wiozłem jeszcze z domu. Za godzinę północ, ale noc była przyjemnie ciepła. Trochę obawiałem się tych ostatnich ~30 km, bo ta jazda po ciemku już zaczynała mnie z lekka nużyć. W Markuszowie zobaczyłem kątem oka w bocznej uliczce szosowca, który po chwili mnie doszedł i przejechaliśmy razem aż pod sam Lublin. Gawędziło się tak dobrze, że cała trasa upłynęła nadspodziewanie szybko. Od Garbowa, w którym niedawno zamykałem wielką pętlę, zaczęło ostro błyskać na południu. Grzmoty jednak nie były słyszalne, więc burza szalała jeszcze bezpiecznie daleko. Pomimo, że Gpsies wysyłało mnie w Garbowie na Tomaszowice i dotarcie do Lublina DW830, to jednak postanowiłem trzymać się DK12 do samego końca. W domu zameldowałem się kilkanaście minut po północy. Godzinę później rozpętała się burza. Podsumowując, wyjazd bardzo przyjemny, bo i pogoda dopisała, jak i było sporo odcinków po bezdrożach i bezludziach. Wpadło przy tym 11 nowych gmin, co daje ok. 20 km na gminę – pod tym względem przejażdżka okazała się bardzo efektywna.

Pocztówkowa Lubelszczyzna
Pocztówkowa Lubelszczyzna © chirality

Wierzby płaczące
Wierzby płaczące © chirality

Bocian na łące
Bocian na łące © chirality

Wiatraki
Wiatraki © chirality

Żółte pole
Żółte pole © chirality

Lubelska gruntówka
Lubelska gruntówka © chirality

Promienie słońca
Promienie słońca © chirality

Wisła w Dęblinie
Wisła w Dęblinie © chirality

Kabelki z Elektrowni Kozienice
Kabelki z Elektrowni Kozienice © chirality

Eektryczna symetria

Elektryczna symetria © chirality

Kozienice
Kozienice © chirality

Puszcza Kozienicka
Puszcza Kozienicka © chirality

Wjazd do Puszczy Kozienickiej
Wjazd do Puszczy Kozienickiej - mój rower jest z ALP © chirality

Rzeźba św. Franiciszka na skraju Puszczy Kozienickiej
Rzeźba św. Franiciszka na skraju Puszczy Kozienickiej © chirality

Pionki
Pionki © chirality

Kamień z Czarnolasu. Wiadomo, kto po nim stąpał
-Aha, największa rzecz bym zapomniał... kamyk, o który Pan prosił z... Czarnogóry przywiozłem
-Z góry?!
-Z Czarnolasu oczywiście! Pamiątka. Pan wie, kto po nim stąpał?!! Tu kładę, Panie Janie kochany. Wieczorem będzie czas pogadać sobie o starych Polakach, a na razie...
© chirality

Zachód słońca
Zachód słońca © chirality

Zachód słońca
Zachód słońca na granicy województw © chirality

Skarpa Dobrska z lewego brzegu Wisły
Skarpa Dobrska z lewego brzegu Wisły © chirality

Ruiny w Janowcu
Ruiny w Janowcu © chirality