Info

avatar Jestem chirality z Lublina. Mam przejechane 42279.29 km, w tym 945.90 km w terenie, z prędkością średnią 23.87 km/h.
Więcej o mnie.

button stats bikestats.pl

2020 button stats bikestats.pl

2019 button stats bikestats.pl

2018 button stats bikestats.pl

2017 button stats bikestats.pl

2016 button stats bikestats.pl

2015 button stats bikestats.pl

2014 button stats bikestats.pl

Wykresy roczne

Wykres roczny blog rowerowy chirality.bikestats.pl

Archiwum



Wpisy archiwalne w kategorii

500-600

Dystans całkowity:557.82 km (w terenie 0.00 km; 0.00%)
Czas w ruchu:22:51
Średnia prędkość:24.41 km/h
Maksymalna prędkość:56.30 km/h
Suma podjazdów:2115 m
Liczba aktywności:1
Średnio na aktywność:557.82 km i 22h 51m
Więcej statystyk
  • DST 557.82km
  • Czas 22:51
  • VAVG 24.41km/h
  • VMAX 56.30km/h
  • Temperatura 14.0°C
  • Podjazdy 2115m
  • Sprzęt Szosant
  • Aktywność Jazda na rowerze
Uczestnicy

Lublin Orbit 500

Sobota, 21 maja 2016 · dodano: 26.05.2016 | Komentarze 0

Na dużą pętlę po Lubelszczyźnie wybieraliśmy się z Basikiem, jak sójki za morze. Gawędzenie na ten temat musiało się jednak kiedyś skończyć i wypadało w końcu wsiąść na rower. I to bez silenia się na oryginalność, bo trasa miała być wierną kopią tegorocznego Pięknego Wschodu. W przebłysku geniuszu odwróciliśmy jedynie jej kierunek na lewoskrętny. Celem tego zabiegu było, aby płaski odcinek po Polesiu Zachodnim zostawić sobie na deser. Dla mnie miało to być drugie podejście do tej trasy, bo kilka tygodni wcześniej poległem na niej z kretesem.
Lublin-Kazimierz Dolny, czyli miłe złego początki . Z domu wychodzę o 7:30 i jadę do Garbowa, gdzie o 8:30 jestem umówiony z Basikiem, która zdecydowanie bledszym świtem wbiła się na pętlę w Parczewie. Do celu docieram dosłownie kilka sekund przed czasem, ale okazuje się, że Basik czeka już tam od dawna. Hmm... Bez zbędnych formalności ruszamy we wspólną drogę i mam szczerą nadzieję, że następnego dnia zawitam do Garbowa ponownie. Kawałek do Kazimierza idzie nam sprawnie, pomimo zachodniego wiatru prosto w twarz. Mijamy Nałęczów i Wąwolnicę (przed którą objeżdżamy dogorywającego na jezdni przetrąconego kota), mierzymy się z pierwszym konkretnym podjazdem w Rogalowie (fałszywy szczyt, a potem poprawka) i meandrującymi wśród wzniesień drogami dobijamy do kazimierskiego rynku. Raczej pustki i pewnie dlatego spędzamy tutaj sporo czasu. Basik wykazuje się ogromnym zaufaniem do ludzi, porzucając swój rower i znikając w czeluściach sklepu. W takich sytuacjach moja wiara w bliźnich jest wprost proporcjonalna do grubości łańcucha, którym przytwierdzam rower do stałego elementu architektury. Przy braku łańcucha, nie daję nawet szansy, aby ludzie mnie pozytywnie zaskoczyli. Ot, taki mamy klimat.
Kazimierz Dolny-Kraśnik, czyli full lampa . Początek trasy to lekki podjazd ciągnący się aż do Uściąża. Jakość asfaltów różna, mówiąc oględnie, ale po wbiciu się na DW824 pod tym względem się poprawia. Za Karczmiskami stajemy w jakimś lasku, by przebrać się na krótko. Zapowiada się naprawdę upalny dzień, chyba najgorętszy w tym roku, bo już teraz w długim rękawie się zwyczajnie gotuję. Przelatujemy łagodnym zjazdem przez Opole Lubelskie i dalej Chodel. W Godowie robimy postój na uzupełnienie płynów. Optuję za syntetycznym kwasem chlebowym, bo lubię chemię, a paleta barwników i konserwantów zastosowanych w tym trunku mi podchodzi. Basikowy termometr wskazuje 27 kresek, ale wmawiam sobie, że to musi być błąd. Wjazd do Kraśnika zdobi zakaz jazdy rowerem, skierowujący na wyjątkowo podłej jakości DDR. Tym razem czynimy, jak mówią znaki i po chwili kulania się po tym czymś zatrzymujemy się pod sklepem. Rozsiadamy się nad jakimś prywatnym stawem. Zakaz opierania rowerów o ścianę sklepu, ogłoszenia o możliwych rewizjach toreb przed wejściem nad staw. Jak w Korei Północnej, ale są wiaty i drewniane ławy – nawet przyjemnie.
Kraśnik-Janów Lubelski, czyli wrota Roztocza . Ruszamy w dalszą drogę wiedząc, że wjeżdżamy na tereny usiane pagórkami. Początek na to nie wskazuje, bo za Kraśnikiem nadal płasko. Jest tak aż do Stróży, tam ostry zakręt w prawo i w miarę łagodny, ale dłużący się podjazd. Welcome to Mites! Powoli podjazdy i zjazdy stają się chlebem powszednim. Basik na zjazdach szaleje, gdy ja testuję hamulce – badania w tej materii mam zamiar prowadzić do samego końca. Szczególnie jestem zadowolony z wyników hamowania na zjazdach w okolicach Modliborzyc. Przed Janowem Lubelskim dochodzi nas lokalny szosowiec. Gawędząc, wjeżdżamy do miasta, gdzie robimy przerwę na urokliwym rynku.
Janów Lubelski-Biłgoraj, czyli wiatr w żagle . Po filiżance gorącej herbaty, jedziemy dalej. Trasa do Frampola bardzo przyjemna. W miarę płasko, a do tego jest to jedyny odcinek, na którym czuję, że wiatr wieje uczciwie w plecy. Wisienką na torcie jest gmina Dzwola - pierwsza nowa gmina, którą zaliczam w czasie tego wyjazdu. Nie będzie tych gmin wiele, ale tak to jest, jak człowiek szwenda się po swojej okolicy. We Frampolu krótka przerwa przy fontannie, w której zmywam z twarzy pot i sól. Dokonałbym tego aktu w Janowie, jak to dawniej bywało, ale akurat tamtejsza fontanna była nieczynna. Odcinek do Biłgoraja to również sama przyjemność, bo dobrych kilkanaście kilometrów łagodnego zjazdu w większości przez las. Przed miastem skręcamy na wschód, wbijając się na obwodnicę. Znaki wiodą na DDR, ale jakościowo jest ona przyzwoita. Wyjeżdżamy z betonowej dżungli, żegnamy kostkową DDR i przy pierwszej wiacie w lesie robimy postój. Zapisuję ślad pierwszej z trzech części naszej podróży i wrzucam dane kolejnego kawałka do nawigacji. Następną archiwizację planuję zrobić w Chełmie.
Biłgoraj-Zwierzyniec, czyli detektyw amator . Odcinek krótki i generalnie płaski, ale wrót Zwierzyńca broni stromy podjazd w Panasówce. Niezła mordownia, bo nawet jego pozornie płaskie podnóże wchodzi w nogi. Ci którzy twierdzą, że grawitacja to fikcja, powinni organizować doroczne zloty właśnie tym miejscu. Potem już z górki do samego miasteczka, gdzie stajemy pod Biedronką. Znikam między półkami, gdy Basik pilnuje dobytku. Potem się zmieniamy, a ja przejmuję rozmowę z dwoma góralami. Jeden niespodziewanie pyta, ile koleżanka wykręciła dzisiaj kilometrów. Rozbawia mnie tym pytaniem do wewnętrznych łez, bo jestem pewien, że właśnie przed chwilą Basika o to pytał. -50? - podrzuca mi nawet gotową, sprowadzającą na manowce odpowiedź. -250 – odpalam. Widzę konsternację w oczach, bo nie plączemy się w zeznaniach, a facetom zwyczajnie w głowie się nie mieści, że dziewczyna na rowerze jest w stanie przejechać taki dystans i jeszcze normalnie funkcjonować. Potem przekonują, że ich 40 czy 60 km po wertepach było bardziej wymagające. Ani nie potwierdzam, ani nie zaprzeczam. I pewnie dlatego rozstajemy się w zgodzie.
Zwierzyniec-Krasnobród, czyli papu . Krótki odcinek, bez jakichkolwiek fajerwerków. Prawdę powiedziawszy, niewiele z niego pamiętam. Na zjeździe przed Zwierzyńcem minęliśmy jakąś knajpę, więc mamy plan, aby jak najszybciej znaleźć jej alternatywę. Udaje się to w Krasnobrodzie. Rozsądek nakazuje napełnić żołądek przed nocą, ale nie jestem w stanie wmusić w siebie ogromnego talerza pierogów. W normalnych warunkach nie miałbym z tym problemu, ale w podróży mnie zwyczajnie od nich odrzuca. Pozostały flaki (takie sobie, brak im pikantności) i kawa. Przed ruszeniem w drogę nakładamy trochę dodatkowych ubrań, bo temperatura zaczyna już odczuwalnie lecieć na twarz. Włączamy też tylne oświetlenie, jak znak kapitulacji przed nadchodzącą szarówką.
Krasnobród-Tomaszów Lubelski, czyli pełnia Księżyca . Po wyjeździe z Krasnobrodu obserwujemy, jak Słońce chowa się za horyzontem. Od tej pory każdy postój będzie wiązał się z wychłodzeniem i musi upłynąć kilka minut uczciwego kręcenia, nim komfort termiczny powróci. Jedno ciało niebieskie znika, ale Księżyc w pełni, na razie blady, już wisi wysoko. Będzie nam towarzyszył przez kilka godzin. Nasza pętla skręca jednak właśnie na północ. Księżyc wędrujący w przeciwnym kierunku będzie się czaił za naszymi plecami, by później zniknąć na dobre pod gęstą warstwą chmur. Teraz jednak rysuje go iglica masztu w Tarnawatce, która staje się naszym celem. Na drodze blokada schodzących z pastwiska krów. Niektóre wyraźnie deprymuje widok rowerów z rogami. Mnie deprymuje ich zdeprymowanie. Rogi mają jednak przycięte, za co właściciel ma wielkiego plusa. Za Niemirówkiem wbijamy się na DK17 i zatrzymujemy się, by włączyć już całe oświetlenie. Przed samym masztem dwa konkretne podjazdy i w nagrodę zjazd do Tomaszowa. Na rogatkach miasta zatrzymujemy się pod ledwo jeszcze otwartą Biedronką. Kupuję butelkę mleka i wciągam jej zawartość na miejscu. Mleko, którego z reguły nie tykam nawet kijem, w chwilach kryzysu daje mi zapewne atawistyczne poczucie komfortu. A kryzys nie jest urojeniem. Mój organizm domaga się snu jak kania dżdżu. Wiem też, że im dalej w las, będzie z tym gorzej, znacznie gorzej.
Tomaszów Lubelski-Tyszowce, czyli ostatnich gryzą psy . Ruszamy w dalszą drogę i jest to chyba najbardziej wymagający odcinek. Bardzo interwałowy, a do tego wspinamy się na najwyższe punkty całej trasy. Na podjazdach człowiek się rozgrzewa, a na zjazdach marznie i tak w koło Macieju. Dlatego na krótkim postoju wkładam na siebie wszystko, co mam, ale i tak niewiele to zmienia. Nawierzchnia też jest lekko podła, więc cały czas trzeba mieć się na baczności. Swoistego kolorytu dodają zmasowane ataki psów. Podczas każdego z nich nasze tempo wzrasta, bo raczej nikt nie chce być tym z tyłu. Wygląda to nawet zabawnie, gdyby nie to, że zostającego w tyle może czekać seria bolesnych zastrzyków. Linia czerwonych świateł podtyszowieckiej farmy wiatrowej widoczna jest z daleka, ale zdaje się nie przybliżać. Momentami nawet znika, gdy zanurzamy się w kolejnej dolinie. W końcu docieramy jednak do tyszowieckiego rynku, gdzie rozsiadamy się na ławce. Baterie siadają nam w licznikach, więc jest pretekst, by zabawić tutaj na dłużej.
Tyszowce-Hrubieszów, czyli kawa, której nie było . Zaczyna interesować się nami policja, więc to znak, że czas ruszać dalej. Przez kolejne kilka kilometrów radiowóz mija nas jeszcze kilka razy. W przydrożnych knajpach gwar weselnej muzyki, więc pewnie mundurowi interesują się bardziej otaczającymi tego typu imprezy patologiami, niż dwójką prawidłowo oświetlonych rowerzystów. Basik przypomina sobie o stacji benzynowej na rogatkach Hrubieszowa u wylotu na Chełm, więc konsumpcja gorących płynów tamże staje się naszym celem. Dojeżdżamy do pogrążonego we śnie miasta. Cisza i spokój, jak po wybuchu bomby neutronowej. W końcu docieramy do rzeczonej stacji benzynowej. I to jest dobra wiadomość. Zła jest taka, że stacja jest zamknięta na cztery spusty. A niech to! Siedzimy trochę na krawężniku, dając się nagrać kamerom monitoringu. Niech manager tego przybytku wie, że stracił dwójkę klientów gotowych wydać przynajmniej dychę.
Hrubieszów-Chełm czyli przegląd Pagórów Chełmskich . Po wyrwaniu się z hrubieszowskiej dziury (w sensie wysokości też) robi się w miarę płasko. W Odletajce odlatujemy na Krasnystaw ( kiedyś zdobiący tam pobocze drogowskaz „Krasnystaw 46” nieźle podkopał moje morale) i po łagodnym ale długawym podjeździe w Uchaniu docieramy do Wojsławic. Na postoju u szczytu podjazdu prowadzę krótki dialog z jakąś kobietą demonstrującą zawartość szkatułki z biżuterią. Wśród świecidełek dostrzegam znane mi Bóg wie skąd sztabki. -To 15-karatowe złoto - informuję ją tonem eksperta. Słyszę własny głos i dociera do mnie absurd tej sytuacji. Kobieta z błyskotkami rozpływa się w nicość. Teraz na północ, gdzie rozpościera się ok. 20-kilometrowy przegląd Pagórów Chełmskich. Mój zapał do nadgryzania tego pofałdowanego kawałka wynosi zero, najlepiej poszedłbym spać gdzieś na przystanku, ale Basik wykazuje determinacje godną lepszej sprawy. „Jedziemy, jedziemy, jedziemy”. Nie mogę tego dłużej słuchać, więc jedziemy. Na początek podjazd, który wydaje się nie mieć końca. Przez chwilę obawiam się, że jest to szatańska realizacja iluzji Eschera, którą pokonujemy w złym kierunku. Ale nie, ten podjazd ma jednak swój szczyt. Potem już jest z górki. I pod górkę, i z górki, i pod górkę, itd. itp. Na jednym ze zjazdów ledwo omijam padłego kota. W nocy wszystkie koty są czarne, ale ten rzeczywiście jest i dlatego dostrzegam go w ostatniej chwili. Co gorsza, jest on nadal w 3D, samochody nie zdążyły go wprasować w asfalt, więc najechanie na niego skończyłoby się nieuchronną glebą. Uff! Teraz tylko wyglądam czerwonych świateł podchełmskich wiatraków, jak zbłąkany żeglarz latarni morskiej. W końcu są. Odcinek do Chełma udaje nam się pokonać bez przerwy, co mnie wręcz zdumiewa. Przedmieścia Chełma serwują fatalny asfalt, a dalej pojawiają się co chwila zakazy ruchu rowerowego. Tonem nie znającym sprzeciwu „zachęcają” do skorzystania z DDR, która jest bez wątpienia dumą miasta PKWN. Zakazy ignorujemy równo. W okolicach dworca kolejowego Chełm Miasto poruszająca się karnie po DDR para rowerzystów brzdęka z dezaprobatą dzwonkami. Chcę im dla jaj oddzwonić, ale dzwonka nie mam w myśl zasady, że jak już łamać przepisy, to wszystkie. Dobijamy do stacji benzynowej na drugim końcu miasta, gdzie rozsiadamy się na zasłużoną przerwę. Gorąca kawa i hot-dogi, które ledwo jestem w stanie w siebie wmusić. Zapisuję ślad z etapu, który rozpoczął się w Biłgoraju i zapuszczam w nawigacji ostatnią część tej trylogii. Teraz ma być płasko aż pod Lublin, teraz ma być płasko aż pod Lublin. Trzymam się tej mantry jak topielec brzytwy.
Chełm-Urszulin czyli spotkanie z Misiem Uszatkiem . Ruszamy w dalszą drogę. Jest coraz jaśniej i z utęsknieniem czekam, aż temperatura podskoczy i będę mógł w końcu zrzucić większość ubrań. Po początkowych agonalnych podrygach Pagórów Chełmskich zrobiło się rzeczywiście płasko, co mnie nie martwi, a wręcz nawet raduje. W mijanych wioskach cisza i spokój od het het po het het. Ruch samochodowy praktycznie żaden. Jedziemy obok siebie i rozmawiamy o błahostkach. Pod Cycowem sielankę przerywa przejeżdżający mi koło kasku furgon. Pędzi zdecydowanie szybciej, niż 90 km/h, bo zdaję sobie sprawę z jego obecności dopiero, gdy nas wyprzedza. Kierowca najprawdopodobniej postanowił wyrazić swoją dezaprobatę dla jazdy rowerzystów obok siebie poprzez wyprzedzenie ich z ogromną prędkością na gazetę. To ich, psia mać, powinno nauczyć, panie. Furgon ma dziwacznie duże lusterko, które wygląda jak nieklapnięte ucho Misia Uszatka. Gdybym tym uchem dostał w kask, to nawet bym nie wiedział, co posłało mnie do Krainy Wiecznych Łowów. Skończyło się na strachu, ale spodnie i tak do prania. Niestety byłem zbyt zaskoczony, aby zapamiętać numery blach tego idioty. Był to chyba jedyny niebezpieczny moment podczas tego wyjazdu. Ktoś tam wyskakiwał nam co prawda w okolicach Opola Lubelskiego na czołówkę, ale to raczej chleb powszedni na polskich drogach. Pod Urszulinem rozważamy przez chwilę skrócenie trasy, ale na szczęście pomysł ten szybko upada i postanawiamy trzymać się pierwotnego planu do gorzkiego końca.
Urszulin-Parczew, czyli 500 to prawie pół tysiąca . W Urszulinie nasze drogi się rozchodzą. Basik ma zdecydowanie więcej sił, więc może kręcić znacznie szybciej. Do tego musi zdążyć na niedzielną mszę, od której ja uzyskałem przezornie dyspensę. Za Jeziorem Wytyckim (w kolekcji już jest) skręcam na północny-zachód i przed Starym Brusem robię postój, by rozebrać się na krótko. Jest już komfortowo ciepło i wygląd na to, że przed południem zacznie się konkretna lampa, która przebije tę wczorajszą. Kciukiem wmuszam w siebie resztki hot-doga, które wiozę z Chełma, ale brakuje mi już płynów, by te delicje popić. Zatrzymuję się więc pod jakimś sklepem, który okazuje się zawarty na skobel. Przechodzień, który wita się ze mną jak z kuzynem, oznajmia, że właściciel udał się był na majówkę do kościoła. Rzeczywiście ich sezon w pełni. Na trasie kilka razy mijaliśmy kapliczki oblegane przez śpiewających wiernych. Nawet zdarzył się stół przykryty śnieżnobiałym obrusem głęboko w lesie. Jadę dalej i mijam spory tłum mężczyzn przed dzwonnicą jakiegoś kościoła (może jest wśród nich właściciel sklepu?), w okolicach którego przetaczają się tłumy wiernych w odświętnych ubraniach. I ja w koszulce rowerowej mającej świeżość dawno za sobą. Otwarty sklep trafia się dopiero w Sosnowicy. Ochładzam się lodami, zalewam bidony i udaję się w dalszą drogę. W lasach parczewskich mijam żwawo pomykającą parę szosowców. Przed Parczewem na liczniku wybija 500 km, ale ten podniosły moment przegapiam. Zresztą i tak nie miałbym siły, aby się z tego cieszyć.
Parczew-Kozłówka, czyli co tam, Panie, w polityce . W Parczewie się nie zatrzymuję. Robię to dopiero w Niedźwiadzie. Siedzę na przystanku i uderza mnie prędkość z jaką po tych długich i płaskich prostych poruszają się samochody. Jadąc rowerem tego się nie czuje, bo być może większość kierowców ma na tyle oleju w głowie, aby przed rowerzystami zwalniać. Pod Lubartowem wypada mi z tylnej kieszeni wiatrówka i jakieś szmaty. Jadący z tyłu samochód czujnie hamuje, a kierowca gestem ręki zachęca mnie do zebrania fantów z asfaltu. Gentleman. Wjeżdżam w końcu do Lubartowa. Miasto przyjazne rowerom – DDR, pasy rowerowe aż po rogatki miasta. Nawet okoliczne wioski dorobiły się infrastruktury rowerowej dzięki promieniującemu przykładowi Lubartowa z jego dorocznym Świętem Roweru. Miasto przejeżdżam i robię przystanek w okolicach pałacu w Kozłówce. Pod sklepem spędzam zdecydowanie zbyt dużo czasu na rozmowach z tubylcami o polityce. Typujemy, kto pierwszy wyląduje przed Trybunałem Stanu, sypiąc kandydatami, jak z rękawa. Trochę mam do siebie o to pretensje, bo z takich rozmów nic nigdy nie wynika.
Kozłówka-Lublin, czyli koniec wieńczy dzieło . Ostatni etap jedzie mi się nadspodziewanie dobrze. Może to odpoczynek, może bliskość domu, może trasa znana do bólu. Nie wiem. W końcu znad horyzontu wyłaniają się pokryte patyną wieże kościoła w Garbowie. Pojawiają się też fałdy, ale raczej symboliczne. Potem jeszcze tylko kładka nad S12 i z ogromną ulgą zamykam pętlę, pod którą podpiąłem się poprzedniego dnia. Zejście z orbity do bazy, pomimo sporej liczby pagórków też idzie dosyć sprawnie. Ponieważ mapa nie jest mi już do niczego potrzebna, przełączam nawigację na wyświetlanie odległości do celu. Z radością obserwuję, jak jej wartość konsekwentnie spada do zera. W końcu dom. Miała być kąpiel natychmiast po przekroczeniu progu, bo marzyłem o niej przez ostatnie 200 km, ale po położeniu się „na chwilę” odjeżdżam w sen.
Epilog, czyli krajobraz po bitwie . Wyjazd ten miał swoje wzloty i upadki. Za dnia jechało się bardzo przyjemnie, pomimo pierwszych solidnych upałów w tym roku, do których organizm jeszcze nie przywykł. Jednak za brak dobrej jakości snu w poprzedzającą wyjazd noc, przyszło mi zapłacić fizycznym dołem w okolicach północy. Gdyby niczym nie zachwiana determinacja Basika do jazdy, pewnie odpuściłbym szarpanie się z tą trasą gdzieś na głębokim dzikim wschodzie. Mam nadzieję, że kiedyś tak długie wyjazdy mi spowszednieją na tyle, że noc przed będę spał jak niemowlę. Duża różnica temperatur między dniem i nocą uczyniła dobór odpowiedniego stroju dosyć trudnym. Wkraczanie w zimną noc w przepoconych dziennym upałem szmatach to nie jest nic przyjemnego. Zmiana ubrań na świeże z pewnością uczyniłaby nockę bardziej znośną, ale w pełni świadomie wybrałem się w podróż na lekko. Coś za coś. Podziękowania należą się Basikowi za towarzystwo, upór, żelazną konsekwencję i wytrzymałość. Chapeau bas!
Matematyka i statystyka, czyli bez matury nie podchodź . Mimo, że był to bez wątpienia mój najdłuższy wyjazd, to jednak nie uznaję go za życiówkę. Co do zasady wszelkie rekordy odnoszę do pełnej doby. Dlatego moją dobową życiówką pozostaje objazd północno-wschodniej Lubelszczyzny (426.63 km). Podczas tego wyjazdu koniec doby zastał mnie w Urszulinie po przejechaniu 419.86 km. Pod względem trudności między tymi wyjazdami nie ma jednak właściwie porównania. Szczególnie biorąc pod uwagę przewyższenia, których podczas tego wyjazdu było trzy razy więcej. Dodatkowo wpadło też 6 nowych gmin. Wychodzi prawie 100 km na gminę – lekko żałosna efektywność.
Rysying czyli, ile jest cukru w cukrze, a podjazdu w podjeździe
. Przed wyjazdem miałem nadzieję, że jego przewyższenia pozwoliłyby mi podjechać Rysy od poziomu morza. I jak? I tak, i nie. Zależy, kogo się pyta:
2115 m (Garmin Connect z wyłączoną korekcją)
2524 m (Strava)
2567 m (Garmin Connect z włączoną korekcją)
3012 m (Ride with GPS)
3909 m (Gpsies)
Jak widać, rozbieżności są ogromne. Co do zasady, przewyższenia z Garmin Connect przy wyłączonej korekcji traktuję jako te, które odzwierciedlają rzeczywistość. Metoda ta jest jednak najmniej wspaniałomyślna, jeżeli chodzi o rozdawanie metrów w pionie. Ponieważ jednak do weryfikacji everestingu stosuje się Stravę, więc wg jej miary nasze Rysy jednak podjechałem. I tego się trzymam. Nie wiem, jak działa algorytm Gpsies. Wiem jednak, z jakiej części ciała pobiera końcowe wyniki swoich obliczeń. Lekcja jest taka, że trzeba być bardzo ostrożnym w szacowaniu trudności przejazdu w oparciu o dane, bez znajomości ich źródła. Rozsądnym jest konsekwentne trzymanie się określonego algorytmu do tego celu, bo można się pewnego pięknego dnia nieźle przejechać (w sensie figuratywnym, bo literalnie będzie to przeciwieństwo przejechania się). Jakby nie patrzeć, 2 km w pionie to jednak trochę mniej niż 4 km.


Szczyt podjazdu w Rogalowie
Szczyt podjazdu w Rogalowie © chirality

Kazimierz Dolny
Senny Kazimierz Dolny © chirality

Bociany na gnieździe
Bociany na gnieździe © chirality

Po roztoczańskich wertepach mój rower do generalnego remontu
Po roztoczańskich wertepach mój rower do generalnego remontu © chirality