Info

avatar Jestem chirality z Lublina. Mam przejechane 42279.29 km, w tym 945.90 km w terenie, z prędkością średnią 23.87 km/h.
Więcej o mnie.

button stats bikestats.pl

2020 button stats bikestats.pl

2019 button stats bikestats.pl

2018 button stats bikestats.pl

2017 button stats bikestats.pl

2016 button stats bikestats.pl

2015 button stats bikestats.pl

2014 button stats bikestats.pl

Wykresy roczne

Wykres roczny blog rowerowy chirality.bikestats.pl

Archiwum



Wpisy archiwalne w kategorii

grupowo

Dystans całkowity:1443.85 km (w terenie 21.00 km; 1.45%)
Czas w ruchu:62:17
Średnia prędkość:23.18 km/h
Maksymalna prędkość:56.30 km/h
Suma podjazdów:5288 m
Liczba aktywności:12
Średnio na aktywność:120.32 km i 5h 11m
Więcej statystyk
  • DST 557.82km
  • Czas 22:51
  • VAVG 24.41km/h
  • VMAX 56.30km/h
  • Temperatura 14.0°C
  • Podjazdy 2115m
  • Sprzęt Szosant
  • Aktywność Jazda na rowerze
Uczestnicy

Lublin Orbit 500

Sobota, 21 maja 2016 · dodano: 26.05.2016 | Komentarze 0

Na dużą pętlę po Lubelszczyźnie wybieraliśmy się z Basikiem, jak sójki za morze. Gawędzenie na ten temat musiało się jednak kiedyś skończyć i wypadało w końcu wsiąść na rower. I to bez silenia się na oryginalność, bo trasa miała być wierną kopią tegorocznego Pięknego Wschodu. W przebłysku geniuszu odwróciliśmy jedynie jej kierunek na lewoskrętny. Celem tego zabiegu było, aby płaski odcinek po Polesiu Zachodnim zostawić sobie na deser. Dla mnie miało to być drugie podejście do tej trasy, bo kilka tygodni wcześniej poległem na niej z kretesem.
Lublin-Kazimierz Dolny, czyli miłe złego początki . Z domu wychodzę o 7:30 i jadę do Garbowa, gdzie o 8:30 jestem umówiony z Basikiem, która zdecydowanie bledszym świtem wbiła się na pętlę w Parczewie. Do celu docieram dosłownie kilka sekund przed czasem, ale okazuje się, że Basik czeka już tam od dawna. Hmm... Bez zbędnych formalności ruszamy we wspólną drogę i mam szczerą nadzieję, że następnego dnia zawitam do Garbowa ponownie. Kawałek do Kazimierza idzie nam sprawnie, pomimo zachodniego wiatru prosto w twarz. Mijamy Nałęczów i Wąwolnicę (przed którą objeżdżamy dogorywającego na jezdni przetrąconego kota), mierzymy się z pierwszym konkretnym podjazdem w Rogalowie (fałszywy szczyt, a potem poprawka) i meandrującymi wśród wzniesień drogami dobijamy do kazimierskiego rynku. Raczej pustki i pewnie dlatego spędzamy tutaj sporo czasu. Basik wykazuje się ogromnym zaufaniem do ludzi, porzucając swój rower i znikając w czeluściach sklepu. W takich sytuacjach moja wiara w bliźnich jest wprost proporcjonalna do grubości łańcucha, którym przytwierdzam rower do stałego elementu architektury. Przy braku łańcucha, nie daję nawet szansy, aby ludzie mnie pozytywnie zaskoczyli. Ot, taki mamy klimat.
Kazimierz Dolny-Kraśnik, czyli full lampa . Początek trasy to lekki podjazd ciągnący się aż do Uściąża. Jakość asfaltów różna, mówiąc oględnie, ale po wbiciu się na DW824 pod tym względem się poprawia. Za Karczmiskami stajemy w jakimś lasku, by przebrać się na krótko. Zapowiada się naprawdę upalny dzień, chyba najgorętszy w tym roku, bo już teraz w długim rękawie się zwyczajnie gotuję. Przelatujemy łagodnym zjazdem przez Opole Lubelskie i dalej Chodel. W Godowie robimy postój na uzupełnienie płynów. Optuję za syntetycznym kwasem chlebowym, bo lubię chemię, a paleta barwników i konserwantów zastosowanych w tym trunku mi podchodzi. Basikowy termometr wskazuje 27 kresek, ale wmawiam sobie, że to musi być błąd. Wjazd do Kraśnika zdobi zakaz jazdy rowerem, skierowujący na wyjątkowo podłej jakości DDR. Tym razem czynimy, jak mówią znaki i po chwili kulania się po tym czymś zatrzymujemy się pod sklepem. Rozsiadamy się nad jakimś prywatnym stawem. Zakaz opierania rowerów o ścianę sklepu, ogłoszenia o możliwych rewizjach toreb przed wejściem nad staw. Jak w Korei Północnej, ale są wiaty i drewniane ławy – nawet przyjemnie.
Kraśnik-Janów Lubelski, czyli wrota Roztocza . Ruszamy w dalszą drogę wiedząc, że wjeżdżamy na tereny usiane pagórkami. Początek na to nie wskazuje, bo za Kraśnikiem nadal płasko. Jest tak aż do Stróży, tam ostry zakręt w prawo i w miarę łagodny, ale dłużący się podjazd. Welcome to Mites! Powoli podjazdy i zjazdy stają się chlebem powszednim. Basik na zjazdach szaleje, gdy ja testuję hamulce – badania w tej materii mam zamiar prowadzić do samego końca. Szczególnie jestem zadowolony z wyników hamowania na zjazdach w okolicach Modliborzyc. Przed Janowem Lubelskim dochodzi nas lokalny szosowiec. Gawędząc, wjeżdżamy do miasta, gdzie robimy przerwę na urokliwym rynku.
Janów Lubelski-Biłgoraj, czyli wiatr w żagle . Po filiżance gorącej herbaty, jedziemy dalej. Trasa do Frampola bardzo przyjemna. W miarę płasko, a do tego jest to jedyny odcinek, na którym czuję, że wiatr wieje uczciwie w plecy. Wisienką na torcie jest gmina Dzwola - pierwsza nowa gmina, którą zaliczam w czasie tego wyjazdu. Nie będzie tych gmin wiele, ale tak to jest, jak człowiek szwenda się po swojej okolicy. We Frampolu krótka przerwa przy fontannie, w której zmywam z twarzy pot i sól. Dokonałbym tego aktu w Janowie, jak to dawniej bywało, ale akurat tamtejsza fontanna była nieczynna. Odcinek do Biłgoraja to również sama przyjemność, bo dobrych kilkanaście kilometrów łagodnego zjazdu w większości przez las. Przed miastem skręcamy na wschód, wbijając się na obwodnicę. Znaki wiodą na DDR, ale jakościowo jest ona przyzwoita. Wyjeżdżamy z betonowej dżungli, żegnamy kostkową DDR i przy pierwszej wiacie w lesie robimy postój. Zapisuję ślad pierwszej z trzech części naszej podróży i wrzucam dane kolejnego kawałka do nawigacji. Następną archiwizację planuję zrobić w Chełmie.
Biłgoraj-Zwierzyniec, czyli detektyw amator . Odcinek krótki i generalnie płaski, ale wrót Zwierzyńca broni stromy podjazd w Panasówce. Niezła mordownia, bo nawet jego pozornie płaskie podnóże wchodzi w nogi. Ci którzy twierdzą, że grawitacja to fikcja, powinni organizować doroczne zloty właśnie tym miejscu. Potem już z górki do samego miasteczka, gdzie stajemy pod Biedronką. Znikam między półkami, gdy Basik pilnuje dobytku. Potem się zmieniamy, a ja przejmuję rozmowę z dwoma góralami. Jeden niespodziewanie pyta, ile koleżanka wykręciła dzisiaj kilometrów. Rozbawia mnie tym pytaniem do wewnętrznych łez, bo jestem pewien, że właśnie przed chwilą Basika o to pytał. -50? - podrzuca mi nawet gotową, sprowadzającą na manowce odpowiedź. -250 – odpalam. Widzę konsternację w oczach, bo nie plączemy się w zeznaniach, a facetom zwyczajnie w głowie się nie mieści, że dziewczyna na rowerze jest w stanie przejechać taki dystans i jeszcze normalnie funkcjonować. Potem przekonują, że ich 40 czy 60 km po wertepach było bardziej wymagające. Ani nie potwierdzam, ani nie zaprzeczam. I pewnie dlatego rozstajemy się w zgodzie.
Zwierzyniec-Krasnobród, czyli papu . Krótki odcinek, bez jakichkolwiek fajerwerków. Prawdę powiedziawszy, niewiele z niego pamiętam. Na zjeździe przed Zwierzyńcem minęliśmy jakąś knajpę, więc mamy plan, aby jak najszybciej znaleźć jej alternatywę. Udaje się to w Krasnobrodzie. Rozsądek nakazuje napełnić żołądek przed nocą, ale nie jestem w stanie wmusić w siebie ogromnego talerza pierogów. W normalnych warunkach nie miałbym z tym problemu, ale w podróży mnie zwyczajnie od nich odrzuca. Pozostały flaki (takie sobie, brak im pikantności) i kawa. Przed ruszeniem w drogę nakładamy trochę dodatkowych ubrań, bo temperatura zaczyna już odczuwalnie lecieć na twarz. Włączamy też tylne oświetlenie, jak znak kapitulacji przed nadchodzącą szarówką.
Krasnobród-Tomaszów Lubelski, czyli pełnia Księżyca . Po wyjeździe z Krasnobrodu obserwujemy, jak Słońce chowa się za horyzontem. Od tej pory każdy postój będzie wiązał się z wychłodzeniem i musi upłynąć kilka minut uczciwego kręcenia, nim komfort termiczny powróci. Jedno ciało niebieskie znika, ale Księżyc w pełni, na razie blady, już wisi wysoko. Będzie nam towarzyszył przez kilka godzin. Nasza pętla skręca jednak właśnie na północ. Księżyc wędrujący w przeciwnym kierunku będzie się czaił za naszymi plecami, by później zniknąć na dobre pod gęstą warstwą chmur. Teraz jednak rysuje go iglica masztu w Tarnawatce, która staje się naszym celem. Na drodze blokada schodzących z pastwiska krów. Niektóre wyraźnie deprymuje widok rowerów z rogami. Mnie deprymuje ich zdeprymowanie. Rogi mają jednak przycięte, za co właściciel ma wielkiego plusa. Za Niemirówkiem wbijamy się na DK17 i zatrzymujemy się, by włączyć już całe oświetlenie. Przed samym masztem dwa konkretne podjazdy i w nagrodę zjazd do Tomaszowa. Na rogatkach miasta zatrzymujemy się pod ledwo jeszcze otwartą Biedronką. Kupuję butelkę mleka i wciągam jej zawartość na miejscu. Mleko, którego z reguły nie tykam nawet kijem, w chwilach kryzysu daje mi zapewne atawistyczne poczucie komfortu. A kryzys nie jest urojeniem. Mój organizm domaga się snu jak kania dżdżu. Wiem też, że im dalej w las, będzie z tym gorzej, znacznie gorzej.
Tomaszów Lubelski-Tyszowce, czyli ostatnich gryzą psy . Ruszamy w dalszą drogę i jest to chyba najbardziej wymagający odcinek. Bardzo interwałowy, a do tego wspinamy się na najwyższe punkty całej trasy. Na podjazdach człowiek się rozgrzewa, a na zjazdach marznie i tak w koło Macieju. Dlatego na krótkim postoju wkładam na siebie wszystko, co mam, ale i tak niewiele to zmienia. Nawierzchnia też jest lekko podła, więc cały czas trzeba mieć się na baczności. Swoistego kolorytu dodają zmasowane ataki psów. Podczas każdego z nich nasze tempo wzrasta, bo raczej nikt nie chce być tym z tyłu. Wygląda to nawet zabawnie, gdyby nie to, że zostającego w tyle może czekać seria bolesnych zastrzyków. Linia czerwonych świateł podtyszowieckiej farmy wiatrowej widoczna jest z daleka, ale zdaje się nie przybliżać. Momentami nawet znika, gdy zanurzamy się w kolejnej dolinie. W końcu docieramy jednak do tyszowieckiego rynku, gdzie rozsiadamy się na ławce. Baterie siadają nam w licznikach, więc jest pretekst, by zabawić tutaj na dłużej.
Tyszowce-Hrubieszów, czyli kawa, której nie było . Zaczyna interesować się nami policja, więc to znak, że czas ruszać dalej. Przez kolejne kilka kilometrów radiowóz mija nas jeszcze kilka razy. W przydrożnych knajpach gwar weselnej muzyki, więc pewnie mundurowi interesują się bardziej otaczającymi tego typu imprezy patologiami, niż dwójką prawidłowo oświetlonych rowerzystów. Basik przypomina sobie o stacji benzynowej na rogatkach Hrubieszowa u wylotu na Chełm, więc konsumpcja gorących płynów tamże staje się naszym celem. Dojeżdżamy do pogrążonego we śnie miasta. Cisza i spokój, jak po wybuchu bomby neutronowej. W końcu docieramy do rzeczonej stacji benzynowej. I to jest dobra wiadomość. Zła jest taka, że stacja jest zamknięta na cztery spusty. A niech to! Siedzimy trochę na krawężniku, dając się nagrać kamerom monitoringu. Niech manager tego przybytku wie, że stracił dwójkę klientów gotowych wydać przynajmniej dychę.
Hrubieszów-Chełm czyli przegląd Pagórów Chełmskich . Po wyrwaniu się z hrubieszowskiej dziury (w sensie wysokości też) robi się w miarę płasko. W Odletajce odlatujemy na Krasnystaw ( kiedyś zdobiący tam pobocze drogowskaz „Krasnystaw 46” nieźle podkopał moje morale) i po łagodnym ale długawym podjeździe w Uchaniu docieramy do Wojsławic. Na postoju u szczytu podjazdu prowadzę krótki dialog z jakąś kobietą demonstrującą zawartość szkatułki z biżuterią. Wśród świecidełek dostrzegam znane mi Bóg wie skąd sztabki. -To 15-karatowe złoto - informuję ją tonem eksperta. Słyszę własny głos i dociera do mnie absurd tej sytuacji. Kobieta z błyskotkami rozpływa się w nicość. Teraz na północ, gdzie rozpościera się ok. 20-kilometrowy przegląd Pagórów Chełmskich. Mój zapał do nadgryzania tego pofałdowanego kawałka wynosi zero, najlepiej poszedłbym spać gdzieś na przystanku, ale Basik wykazuje determinacje godną lepszej sprawy. „Jedziemy, jedziemy, jedziemy”. Nie mogę tego dłużej słuchać, więc jedziemy. Na początek podjazd, który wydaje się nie mieć końca. Przez chwilę obawiam się, że jest to szatańska realizacja iluzji Eschera, którą pokonujemy w złym kierunku. Ale nie, ten podjazd ma jednak swój szczyt. Potem już jest z górki. I pod górkę, i z górki, i pod górkę, itd. itp. Na jednym ze zjazdów ledwo omijam padłego kota. W nocy wszystkie koty są czarne, ale ten rzeczywiście jest i dlatego dostrzegam go w ostatniej chwili. Co gorsza, jest on nadal w 3D, samochody nie zdążyły go wprasować w asfalt, więc najechanie na niego skończyłoby się nieuchronną glebą. Uff! Teraz tylko wyglądam czerwonych świateł podchełmskich wiatraków, jak zbłąkany żeglarz latarni morskiej. W końcu są. Odcinek do Chełma udaje nam się pokonać bez przerwy, co mnie wręcz zdumiewa. Przedmieścia Chełma serwują fatalny asfalt, a dalej pojawiają się co chwila zakazy ruchu rowerowego. Tonem nie znającym sprzeciwu „zachęcają” do skorzystania z DDR, która jest bez wątpienia dumą miasta PKWN. Zakazy ignorujemy równo. W okolicach dworca kolejowego Chełm Miasto poruszająca się karnie po DDR para rowerzystów brzdęka z dezaprobatą dzwonkami. Chcę im dla jaj oddzwonić, ale dzwonka nie mam w myśl zasady, że jak już łamać przepisy, to wszystkie. Dobijamy do stacji benzynowej na drugim końcu miasta, gdzie rozsiadamy się na zasłużoną przerwę. Gorąca kawa i hot-dogi, które ledwo jestem w stanie w siebie wmusić. Zapisuję ślad z etapu, który rozpoczął się w Biłgoraju i zapuszczam w nawigacji ostatnią część tej trylogii. Teraz ma być płasko aż pod Lublin, teraz ma być płasko aż pod Lublin. Trzymam się tej mantry jak topielec brzytwy.
Chełm-Urszulin czyli spotkanie z Misiem Uszatkiem . Ruszamy w dalszą drogę. Jest coraz jaśniej i z utęsknieniem czekam, aż temperatura podskoczy i będę mógł w końcu zrzucić większość ubrań. Po początkowych agonalnych podrygach Pagórów Chełmskich zrobiło się rzeczywiście płasko, co mnie nie martwi, a wręcz nawet raduje. W mijanych wioskach cisza i spokój od het het po het het. Ruch samochodowy praktycznie żaden. Jedziemy obok siebie i rozmawiamy o błahostkach. Pod Cycowem sielankę przerywa przejeżdżający mi koło kasku furgon. Pędzi zdecydowanie szybciej, niż 90 km/h, bo zdaję sobie sprawę z jego obecności dopiero, gdy nas wyprzedza. Kierowca najprawdopodobniej postanowił wyrazić swoją dezaprobatę dla jazdy rowerzystów obok siebie poprzez wyprzedzenie ich z ogromną prędkością na gazetę. To ich, psia mać, powinno nauczyć, panie. Furgon ma dziwacznie duże lusterko, które wygląda jak nieklapnięte ucho Misia Uszatka. Gdybym tym uchem dostał w kask, to nawet bym nie wiedział, co posłało mnie do Krainy Wiecznych Łowów. Skończyło się na strachu, ale spodnie i tak do prania. Niestety byłem zbyt zaskoczony, aby zapamiętać numery blach tego idioty. Był to chyba jedyny niebezpieczny moment podczas tego wyjazdu. Ktoś tam wyskakiwał nam co prawda w okolicach Opola Lubelskiego na czołówkę, ale to raczej chleb powszedni na polskich drogach. Pod Urszulinem rozważamy przez chwilę skrócenie trasy, ale na szczęście pomysł ten szybko upada i postanawiamy trzymać się pierwotnego planu do gorzkiego końca.
Urszulin-Parczew, czyli 500 to prawie pół tysiąca . W Urszulinie nasze drogi się rozchodzą. Basik ma zdecydowanie więcej sił, więc może kręcić znacznie szybciej. Do tego musi zdążyć na niedzielną mszę, od której ja uzyskałem przezornie dyspensę. Za Jeziorem Wytyckim (w kolekcji już jest) skręcam na północny-zachód i przed Starym Brusem robię postój, by rozebrać się na krótko. Jest już komfortowo ciepło i wygląd na to, że przed południem zacznie się konkretna lampa, która przebije tę wczorajszą. Kciukiem wmuszam w siebie resztki hot-doga, które wiozę z Chełma, ale brakuje mi już płynów, by te delicje popić. Zatrzymuję się więc pod jakimś sklepem, który okazuje się zawarty na skobel. Przechodzień, który wita się ze mną jak z kuzynem, oznajmia, że właściciel udał się był na majówkę do kościoła. Rzeczywiście ich sezon w pełni. Na trasie kilka razy mijaliśmy kapliczki oblegane przez śpiewających wiernych. Nawet zdarzył się stół przykryty śnieżnobiałym obrusem głęboko w lesie. Jadę dalej i mijam spory tłum mężczyzn przed dzwonnicą jakiegoś kościoła (może jest wśród nich właściciel sklepu?), w okolicach którego przetaczają się tłumy wiernych w odświętnych ubraniach. I ja w koszulce rowerowej mającej świeżość dawno za sobą. Otwarty sklep trafia się dopiero w Sosnowicy. Ochładzam się lodami, zalewam bidony i udaję się w dalszą drogę. W lasach parczewskich mijam żwawo pomykającą parę szosowców. Przed Parczewem na liczniku wybija 500 km, ale ten podniosły moment przegapiam. Zresztą i tak nie miałbym siły, aby się z tego cieszyć.
Parczew-Kozłówka, czyli co tam, Panie, w polityce . W Parczewie się nie zatrzymuję. Robię to dopiero w Niedźwiadzie. Siedzę na przystanku i uderza mnie prędkość z jaką po tych długich i płaskich prostych poruszają się samochody. Jadąc rowerem tego się nie czuje, bo być może większość kierowców ma na tyle oleju w głowie, aby przed rowerzystami zwalniać. Pod Lubartowem wypada mi z tylnej kieszeni wiatrówka i jakieś szmaty. Jadący z tyłu samochód czujnie hamuje, a kierowca gestem ręki zachęca mnie do zebrania fantów z asfaltu. Gentleman. Wjeżdżam w końcu do Lubartowa. Miasto przyjazne rowerom – DDR, pasy rowerowe aż po rogatki miasta. Nawet okoliczne wioski dorobiły się infrastruktury rowerowej dzięki promieniującemu przykładowi Lubartowa z jego dorocznym Świętem Roweru. Miasto przejeżdżam i robię przystanek w okolicach pałacu w Kozłówce. Pod sklepem spędzam zdecydowanie zbyt dużo czasu na rozmowach z tubylcami o polityce. Typujemy, kto pierwszy wyląduje przed Trybunałem Stanu, sypiąc kandydatami, jak z rękawa. Trochę mam do siebie o to pretensje, bo z takich rozmów nic nigdy nie wynika.
Kozłówka-Lublin, czyli koniec wieńczy dzieło . Ostatni etap jedzie mi się nadspodziewanie dobrze. Może to odpoczynek, może bliskość domu, może trasa znana do bólu. Nie wiem. W końcu znad horyzontu wyłaniają się pokryte patyną wieże kościoła w Garbowie. Pojawiają się też fałdy, ale raczej symboliczne. Potem jeszcze tylko kładka nad S12 i z ogromną ulgą zamykam pętlę, pod którą podpiąłem się poprzedniego dnia. Zejście z orbity do bazy, pomimo sporej liczby pagórków też idzie dosyć sprawnie. Ponieważ mapa nie jest mi już do niczego potrzebna, przełączam nawigację na wyświetlanie odległości do celu. Z radością obserwuję, jak jej wartość konsekwentnie spada do zera. W końcu dom. Miała być kąpiel natychmiast po przekroczeniu progu, bo marzyłem o niej przez ostatnie 200 km, ale po położeniu się „na chwilę” odjeżdżam w sen.
Epilog, czyli krajobraz po bitwie . Wyjazd ten miał swoje wzloty i upadki. Za dnia jechało się bardzo przyjemnie, pomimo pierwszych solidnych upałów w tym roku, do których organizm jeszcze nie przywykł. Jednak za brak dobrej jakości snu w poprzedzającą wyjazd noc, przyszło mi zapłacić fizycznym dołem w okolicach północy. Gdyby niczym nie zachwiana determinacja Basika do jazdy, pewnie odpuściłbym szarpanie się z tą trasą gdzieś na głębokim dzikim wschodzie. Mam nadzieję, że kiedyś tak długie wyjazdy mi spowszednieją na tyle, że noc przed będę spał jak niemowlę. Duża różnica temperatur między dniem i nocą uczyniła dobór odpowiedniego stroju dosyć trudnym. Wkraczanie w zimną noc w przepoconych dziennym upałem szmatach to nie jest nic przyjemnego. Zmiana ubrań na świeże z pewnością uczyniłaby nockę bardziej znośną, ale w pełni świadomie wybrałem się w podróż na lekko. Coś za coś. Podziękowania należą się Basikowi za towarzystwo, upór, żelazną konsekwencję i wytrzymałość. Chapeau bas!
Matematyka i statystyka, czyli bez matury nie podchodź . Mimo, że był to bez wątpienia mój najdłuższy wyjazd, to jednak nie uznaję go za życiówkę. Co do zasady wszelkie rekordy odnoszę do pełnej doby. Dlatego moją dobową życiówką pozostaje objazd północno-wschodniej Lubelszczyzny (426.63 km). Podczas tego wyjazdu koniec doby zastał mnie w Urszulinie po przejechaniu 419.86 km. Pod względem trudności między tymi wyjazdami nie ma jednak właściwie porównania. Szczególnie biorąc pod uwagę przewyższenia, których podczas tego wyjazdu było trzy razy więcej. Dodatkowo wpadło też 6 nowych gmin. Wychodzi prawie 100 km na gminę – lekko żałosna efektywność.
Rysying czyli, ile jest cukru w cukrze, a podjazdu w podjeździe
. Przed wyjazdem miałem nadzieję, że jego przewyższenia pozwoliłyby mi podjechać Rysy od poziomu morza. I jak? I tak, i nie. Zależy, kogo się pyta:
2115 m (Garmin Connect z wyłączoną korekcją)
2524 m (Strava)
2567 m (Garmin Connect z włączoną korekcją)
3012 m (Ride with GPS)
3909 m (Gpsies)
Jak widać, rozbieżności są ogromne. Co do zasady, przewyższenia z Garmin Connect przy wyłączonej korekcji traktuję jako te, które odzwierciedlają rzeczywistość. Metoda ta jest jednak najmniej wspaniałomyślna, jeżeli chodzi o rozdawanie metrów w pionie. Ponieważ jednak do weryfikacji everestingu stosuje się Stravę, więc wg jej miary nasze Rysy jednak podjechałem. I tego się trzymam. Nie wiem, jak działa algorytm Gpsies. Wiem jednak, z jakiej części ciała pobiera końcowe wyniki swoich obliczeń. Lekcja jest taka, że trzeba być bardzo ostrożnym w szacowaniu trudności przejazdu w oparciu o dane, bez znajomości ich źródła. Rozsądnym jest konsekwentne trzymanie się określonego algorytmu do tego celu, bo można się pewnego pięknego dnia nieźle przejechać (w sensie figuratywnym, bo literalnie będzie to przeciwieństwo przejechania się). Jakby nie patrzeć, 2 km w pionie to jednak trochę mniej niż 4 km.


Szczyt podjazdu w Rogalowie
Szczyt podjazdu w Rogalowie © chirality

Kazimierz Dolny
Senny Kazimierz Dolny © chirality

Bociany na gnieździe
Bociany na gnieździe © chirality

Po roztoczańskich wertepach mój rower do generalnego remontu
Po roztoczańskich wertepach mój rower do generalnego remontu © chirality




  • DST 32.65km
  • Czas 02:14
  • VAVG 14.62km/h
  • VMAX 30.80km/h
  • Temperatura 26.0°C
  • Podjazdy 163m
  • Sprzęt Banana Rama
  • Aktywność Jazda na rowerze

Lubelsko-Świdnicka Masa Krytyczna

Piątek, 25 lipca 2014 · dodano: 26.07.2014 | Komentarze 0

Podczas ostatniej jazdy trochę nadwyrężyłem kolano, więc dałem mu kilka dni odpocząć. Zresztą w tym czasie pogoda była fatalna, dlatego i tak ciężko by się było na rower wyrwać. Dzisiaj się w końcu rozpogodziło, więc wypadało rozpoznać stan kolana w warunkach bojowych, ale niezbyt wymagających. Masa Krytyczna wydawała się wręcz idealną imprezą na tego typu eksperymenty. Na wyjazd zamontowałem do górala nakładki platformowe, żeby umożliwić nodze przyjmowanie najwygodniejszej pozycji. Suma sumarum, kolano zdało egzamin na mocną czwórkę. Ponieważ w Lublinie trwa festiwal Carnaval Sztuk-Mistrzów, więc zarówno tradycyjne miejsce startowe, jak i meta Masy zostały zmienione z powodu ich okupacji przez nieprzebrane tłumy gawiedzi. Z Lublina wyruszyliśmy w eskorcie policji w kierunku Świdnika, aby po drodze połączyć się z Masą tego miasta i już wspólnie uderzyć z powrotem na Lublin. Podobno w imprezie wzięło udział ok. 180 rowerzystów, co na warunki lubelskie jest ogromnym tłumem. Oprócz ludzi na tradycyjnych rowerach widziałem na trasie rolkarza, tandemiarzy, wózkarza elektrycznego i monocyklistę. Ten ostatni wydawał mi się znajomy - okazało się, że prowadził paradę podczas Święta Roweru w Lubartowie . Facet był zaopatrzony w trąbkę, w którą regularnie dął. Rozchodzące się dźwięki przypominały odgłosy umierającego słonia, że aż mi się strzelba w kieszeni otwierała. Na trasie była krótka przerwa, której towarzyszyły przemowy na temat konieczności budowy połączenia rowerowego między Lublinem a Świdnikiem. Przejazd zakończył się pod Bramą Krakowską losowaniem nagrody i wyciskaniem rowerów ku niebu. Po Masie planowałem rundkę dookoła Zalewu Zemborzyckiego, ale trwała ona tak długo, że nie chciałem się już nigdzie szlajać po ciemku.


Lubelsko-Świdnicka Masa Krytyczna - przed startem grupy lubelskiej
Lubelsko-Świdnicka Masa Krytyczna - przed startem grupy lubelskiej © chirality

Lubelsko-Świdnicka Masa Krytyczna - na spotkanie grupy świdnickiej
Lubelsko-Świdnicka Masa Krytyczna - na spotkanie grupy świdnickiej © chirality

Lubelsko-Świdnicka Masa Krytyczna - spotkanie z grupą świdnicką
Lubelsko-Świdnicka Masa Krytyczna - spotkanie z grupą świdnicką © chirality

Lubelsko-Świdnicka Masa Krytyczna - rowerzysta z trąbką na mono
Lubelsko-Świdnicka Masa Krytyczna - rowerzysta z trąbką na monocyklu © chirality

Lubelsko-Świdnicka Masa Krytyczna - para na tendemie
Lubelsko-Świdnicka Masa Krytyczna - para na tendemie © chirality

Lubelsko-Świdnicka Masa Krytyczna - klimaty kolejowe
Lubelsko-Świdnicka Masa Krytyczna - klimaty kolejowe © chirality

Lubelsko-Świdnicka Masa Krytyczna - klimaty industrialne
Lubelsko-Świdnicka Masa Krytyczna - klimaty industrialne © chirality

Lubelsko-Świdnicka Masa Krytyczna - klimaty lotnicze
Lubelsko-Świdnicka Masa Krytyczna - klimaty lotnicze © chirality

Lubelsko-Świdnicka Masa Krytyczna - manifestacja między miastami
Lubelsko-Świdnicka Masa Krytyczna - manifestacja między miastami © chirality

Lubelsko-Świdnicka Masa Krytyczna - tradycyjna stacja końcowa zablokowana tłumami
Lubelsko-Świdnicka Masa Krytyczna - tradycyjna stacja końcowa zablokowana tłumami © chirality

Lubelsko-Świdnicka Masa Krytyczna - zakończenie przed Bramą Krakowską
Lubelsko-Świdnicka Masa Krytyczna - zakończenie pod Bramą Krakowską © chirality

Lubelsko-Świdnicka Masa Krytyczna - ostatni akord pod Bramą Krakowską
Lubelsko-Świdnicka Masa Krytyczna - ostatni akord pod Bramą Krakowską © chirality

Lubelsko-Świdnicka Masa Krytyczna - katapulta Patriot gotowa do strzału
Lubelsko-Świdnicka Masa Krytyczna - katapulta Patriot gotowa do strzału © chirality




  • DST 137.95km
  • Teren 10.00km
  • Czas 05:23
  • VAVG 25.63km/h
  • VMAX 45.50km/h
  • Temperatura 25.0°C
  • Podjazdy 480m
  • Sprzęt Banana Rama
  • Aktywność Jazda na rowerze

Kombinacja lubelska

Czwartek, 3 lipca 2014 · dodano: 04.07.2014 | Komentarze 0

Dzisiaj chciałem połączyć objazd standardowej pętli dookoła Zalewu Zemborzyckiego z ustawką Rowerowego Lublina (RL). Dwukrotny objazd Zalewu wszedł mi solidnie w nogi ze względu na dosyć silny wiatr. Gdzieś na trasie wzdłuż wody wyprzedziła mnie para szosowców, a ponieważ nie cisnęli jakoś specjalnie ostro, więc siadłem im na koło. Jadąc obok siebie zaserwowali mi solidne krycie i przez kilka kilometrów jechałem jak król. Z tego etapu jazdy wróciłem trochę upodlony i do tego spóźniony, tak że nawet nie miałem czasu, aby uzupełnić płyny. W rezultacie, przez cały wyjazd z RL, na który zdążyłem na styk, myślałem o czymś zimnym i mokrym z lodówki. Na tej ustawce, której celem były południowo-wschodnie okolice Lublina, pojawiło się bodajże 11 rowerzystów. Tempo było generalnie bardzo spokojne, chociaż momentami peleton ożywał w konwulsjach ściganek. Było również kilka terenowych odcinków, które uświadomiły mi, jak mało jeżdżę w tym roku po czymś innym niż asfalt. Monotonię jazdy przerywały zmasowane ataki miejscowych psów, które w tym dniu chyba też miały wychodne. Skąd tyle frustracji w psiej nacji, nie wiem. Jakieś 10 km od domu, już na DDR wzdłuż Zalewu, wyprzedził naszą grupę samotny rowerzysta. Siadłem mu na kole i powiozłem się praktycznie do mety. Żeby nie wyglądało to jakoś źle, dałem krótką zmianę, ale nie robiłem tego z jakimś wielkim sercem. Gdy ktoś mi siada na kole, mam odruchową i irracjonalną tendencję do mocniejszego niż zwykle deptania na korbę. Aby tego uniknąć, powtarzam sobie w myślach "zwolnij" jak mantrę. Zawodnik, za którym jechałem też cisnął zbyt mocno (znacznie mocniej, niż gdy nas wyprzedzał) i oczekiwałem, że lada moment się zatrze. Chociaż miał zdecydowanie dosyć, to jednak dotrwał do momentu naszego rozstania, co mu się chwali.
W domu czekała mnie niemiła niespodzianka w postaci jedynie częściowo zapisanego śladu z wyjazdu z RL. Po raz kolejny popełniłem sztubacki błąd i nie zmieniłem częstotliwości rejestrowania punktów do śladu. Moj Garmin zbierał je co sekundę, a że limit punktów na ślad wynosi 10 tysiecy, więc po niecałych 3 godzinach, zaczął najstarsze punkty zastępować najnowszymi. Już miałem zamiar postawić siebie w kącie, ale tym razem zauważyłem, że folder Garmina "Archive" uległ niedawnej modyfikacji. Okazuje się, że Garmin co prawda zastępuje najstarsze punkty najnowszymi, gdy limit punktów się wyczerpuje, ale najstarszych fragmentów śladu nie wysyła do piekła, tylko zapisuje je w dedykownym folderze. Dobre i to. Mimo, że pliki gpx. można w prosty sposób scalać, nie zrobiłem tego tym razem, bo może tak być, że pliki te mają jakieś fragmenty audytorskie, które pomagają wykryć manipulację. Nie, kogo ja oszukuję. Po prostu nie chciało mi się w tym babrać, dlatego ślad z wyjazdu z RL wkleiłem w dwóch kawałkach.





  • DST 217.95km
  • Teren 2.00km
  • Czas 09:12
  • VAVG 23.69km/h
  • VMAX 38.90km/h
  • Temperatura 18.0°C
  • Podjazdy 434m
  • Sprzęt Banana Rama
  • Aktywność Jazda na rowerze

Włóczęga Północy II

Sobota, 31 maja 2014 · dodano: 12.02.2015 | Komentarze 0

Pod tym kryptonimem kryła się ustawka pod auspicjami Rowerowego Lublina, której celem było nie tylko przełamanie bariery 200-kilometrowego dystansu w dzień, ale również przymiarka do planowanej na drugą połowę czerwca jazdy dobowej na dystansie 400 km. Na miejscu startu pod Muzeum Wsi Lubelskiej spotkało się niewierzących w przesądy 13 rowerzystów, z których równy tuzin planował pokonanie trasy w całości - UWAGA!!! Spoiler - każdemu z nas udało się osiągnąć ten cel. Pierwsza ćwiartka podróży wiodła, co oczywiste, na północ utartym szlakiem przez Pryszczową Górę, Samoklęski i Kamionkę nad jezioro Firlej. Natychmiast stało się jasne, że pierwsza połówka wyprawy będzie pod wiatr. Po krótkiej przerwie nad jeziorem, rozpoczął się etap jazdy przez nieznane dla mnie tereny. Drogi co prawda takie sobie, ale było oczywistym, że przyroda tam rządzi i ręka ludzka rzadko stawia w tych rewirach swoją stopę. O ile bocian na gnieździe w niektórych rejonach Polski może się wydawać sensacją, o tyle na trasie naszej podróży były one wszędzie - każda szanująca się wioska musiała mieć przynajmniej jedną parkę. W czasie pierwszej setki robiliśmy jeszcze krótkie postoje w Czemiernikach i Wohyniu. Na rynku w tej drugiej miejscowości odpoczywała para sakwiarzy i po ilości bagażu można było wnosić, że albo przybywają z bardzo daleka, albo równie daleko jadą. Na tym etapie przytrafił się rownież dwukilometrowy odcinek piaszczystego terenu, którego celem było upodlenie pary naszych szosowców - plan spalił na panewce. W Kwasówce wypadało północne ekstremum naszej trasy i po ostrej zmianie kierunku jazdy wiatr, jak za dotknięciem magicznej różdżki, stał się naszym sprzymierzeńcem. Po wypasie w knajpie w Parczewie (gdzie zgodnie z planem ubyła nam jedna rowerzystka, tzn. ubyła w Parczewie, nie w knajpie) i postoju w Ostrowie Lubelskim w oczekiwaniu na wyjeżdżającego nam na spotkanie rowerzystę, rozpoczął się końcowy szturm na Lublin. Od Zawieprzyc tereny znowu były znajome i, jako że zmrok już był zapadł, z utęsknieniem wypatrywałem świateł wielkiego miasta. Ten odcinek praktycznie bez postojów, bo dywizjony wygłodniałych komarów tylko na to czekały. Wjazd do miasta ulicą Turystyczną, niestety bez komitetu powitalnego.
Podsumowując, po raz pierwszy przejechałem, podobnie jak wielu moich współtowarzyszy, ponad 200 km w jeden dzień. Oczywiście jazda w grupie to jak wchodzenie na himalajskie szczyty z szerpami. Bez ich pomocy byłoby to znacznie trudniejsze. Na trasie średnie tempo było takie, aby każdego dowieźć do domu w pozycji pionowej i to się udało. Kilka razy dochodziło jednak na trasie do ostrego deptania na korbę. I o ile na takim dystansie można sobie było na to pozwolić, o tyle na dłuższych wycieczkach dyscyplina w grupie wydaje się rzeczą kluczową, bo za szarpanie tempa się zawsze płaci. Z kronikarskiego obowiązku odnotuję czwarty upadek w kategorii SPD. Najbardziej bolesny w całej kolekcji, bo o ile wczoraj bezpośrednio po glebie jechało się w miarę komfortowo, z wyjątkiem pierwszych kilku minut po postojach, o tyle dzisiaj zginanie nogi to wyczyn. Pewnie obiłem trochę rzepkę, więc wkrótce powinno się to rozejść po kościach. Jak kompletny analfabeta, źle ustawiłem przed startem mojego Garmina. Wiedziałem, że ma limit 10000 punktów na ślad, więc nastawiłem go tak, aby zbierał dane co 4 sekundy. Wycieczka trwała jednak dłużej niż 40000 sekund i w konsekwencji mój Garmin po osiągnięciu limitu, zaczął zapisywać świeże punkty w miejsce najstarszych. W rezultacie, początek śladu został zjedzony, więc wszelkie dane z konieczności spisane z licznika, a jedynie suma podjazdów oszacowana półempiryczną metodą na krzywy ryj.

Muzeum Wsi Lubelskiej - miejsce startu
Muzeum Wsi Lubelskiej - miejsce startu © chirality

Pierwszy postój nad jeziorem Firlej
Pierwszy postój nad jeziorem Firlej © chirality

Rynek w Czemiernikach
Rynek w Czemiernikach © chirality

Pomnik w Wohyniu
Pomnik w Wohyniu © chirality

Lubelskie bociany z folią
Lubelskie bociany z folią © chirality

Swojskie klimaty
Swojskie klimaty © chirality

Nadjeżdża peleton
Nadjeżdża peleton © chirality

Zachód Słońca w Zawieprzycach
Zachód Słońca w Zawieprzycach - czas do domu © chirality



  • DST 56.97km
  • Czas 02:05
  • VAVG 27.35km/h
  • VMAX 47.00km/h
  • Temperatura 20.0°C
  • Podjazdy 323m
  • Sprzęt Banana Rama
  • Aktywność Jazda na rowerze

Pętelka z Rowerowym Lublinem

Poniedziałek, 19 maja 2014 · dodano: 19.05.2014 | Komentarze 0

Po powrocie z rundki dookoła Zalewu Zemborzyckiego, zmieniłem rower na górski i wybyłem na ustawkę Rowerowego Lublina. Na MTB nie kręciłem prawie miesiąc, więc rowerek wydawał mi się początkowo lekko obcy. Pierwsze przejechane metry uświadomiły mi, że koniecznie muszę przesmarować i wyregulować stery, bo kierownica prowadzi się wielce nieprzyzwoicie. Na starcie stawiło się pięciu rowerzystów na góralach i rowerach crossowych/trekkingowych (żeby było jasne, każdy miał tylko jeden rower - nikt nie odważył się jechać na MTB i crossie jednocześnie). Po drodze przyłączyło się jeszcze dwóch bikerów na rowerach szosowych - konsekwencją tego miszmaszu było lekko szarpane tempo. No ale dzięki temu wyjazd wszedł trochę w nogi. Jako bonus jazdy w grupie można się było bez większych wyrzutów tzw. sumienia powozić na kole. Teraz wiem, że muszę zdecydowanie częściej jeździć na góralu, bo jazda na szosówce cholernie rozleniwia. Jechałem z kamerą i jakieś tam filmiki strzeliłem - zdjęcia poniżej to stopklatki z owych.


DDR w lesie Dąbrowa - ciasno
DDR w lesie Dąbrowa -trochę ciasno © chirality

Takie monstra się łykało - wjazd do Osmolic
Takie monstra się łykało - wjazd do Osmolic © chirality

Kolorowy peleton koło Lublina
Kolorowy peleton gdzieś koło Lublina © chirality

Podwójna co?
Podwójna co? Grupa przecina DK19 © chirality

Logo Rowerowego Lublina
Logo Rowerowego Lublina na karku Jurka © chirality

Piotr wiezie na kole kamerzystę
Piotr wiezie na kole kamerzystę - dzięki! © chirality

Nie ma dziury, której nie można załatać
Nie ma dziury, której nie można załatać © chirality

Nie ma dziury, której nie można załatać
Nie ma dziury, której nie można załatać © chirality



  • DST 110.81km
  • Czas 04:27
  • VAVG 24.90km/h
  • VMAX 44.60km/h
  • Temperatura 16.0°C
  • Podjazdy 444m
  • Sprzęt Banana Rama
  • Aktywność Jazda na rowerze

Globus

Poniedziałek, 7 kwietnia 2014 · dodano: 07.04.2014 | Komentarze 0

Dzisiaj bardzo chciałem połączyć parę standardowych pętelek dookoła Zalewu Zemborzyckiego z tradycyjną poniedziałkową przejażdżką Rowerowego Lublina (RL). Pogoda była wręcz idealna, ale łeb mi tak pękał, że miałem opory przed wyjściem na rower. Pomyślałem jednak, że może uda się ten ból jakoś rozjechać. Początki na to nie wskazywały i na pierwszej pętelce kilka razy miałem ochotę walnąć się gdzieś w krzakach i poleżeć brzuchem do góry. Z czasem jednak ból rzeczywiście minął i druga pętelka to była już czysta przyjemność. Na DDR kładły się jakieś dzieciaki. Nie wiem, o co chodziło, ale tym razem wyhamowałem. Po powrocie do domu miałem kwadrans, aby przebić się przez miasto (całe dwie ulice) na ustawkę RL. Na miejscu stawiło się ośmiu rowerzystów - szosy, trekkingi, MTB, słowem cała oranżeria. Przejechaliśmy spokojnym tempem krótką trasę po podlubelskich siołach. Tereny bardzo fajne - nie płasko jak stół, ale i bez ostrych górek. Wręcz idealna trasa na rozjazd.



  • DST 43.08km
  • Czas 02:14
  • VAVG 19.29km/h
  • VMAX 35.70km/h
  • Temperatura 14.0°C
  • Podjazdy 144m
  • Sprzęt Banana Rama
  • Aktywność Jazda na rowerze

Poniedziałkowa jazda z Rowerowym Lublinem

Poniedziałek, 31 marca 2014 · dodano: 31.03.2014 | Komentarze 0

Po powrocie z pętli dookoła Zalewu Zemborzyckiego miałem kilka minut na dojazd na tradycyjną poniedziałkową ustawkę Rowerowego Lublina. Na starcie pojawiło się czterech rowerzystów, ale grupa rozrosła się na trasie do 6 osób. Szwendanie po dobrej jakości lokalnych drogach (są takie) w luźnym tempie. Generalnie gęba pracowała bardziej niż nogi, co od czasu do czasu jest dla równowagi potrzebne. No i dwie godziny z hakiem zleciały błyskawicznie. Wbrew powszechnej opinii, po zmianie czasu na letni Słońce jednak nadal zachodzi. Ponieważ lampkę przednią zostawiłem z głupoty w domu, więc ostatnie kilka kilometrów trasy trochę niezgodnie z przepisami. Nigdy więcej, bo to ani zabawne, ani bezpieczne.



  • DST 16.05km
  • Czas 01:03
  • VAVG 15.29km/h
  • VMAX 45.10km/h
  • Temperatura 13.0°C
  • Podjazdy 111m
  • Sprzęt Banana Rama
  • Aktywność Jazda na rowerze

Marcowa Lubelska Masa Krytyczna

Piątek, 28 marca 2014 · dodano: 28.03.2014 | Komentarze 0

Po powrocie z objazdu Zalewu Zemborzyckiego, miałem chwilę, aby przebrać się w cywilne ciuchy i założyć nakładki platformowe na pedały zatrzaskowe. Masa Krytyczna to miejska dżungla, więc ciągłe zatrzymywanie się jest normą. Nie chciałem wypuszczać się tam przytwierdzony do pedałów, żeby potencjalnie nie wywoływać scen. Na platformach jechało mi się dziwnie i nawet czasami próbowałem je ciągnąć w górę. Bez powodzenia. Na dzisiejszej Masie, jak na standardy lubelskie, było wielu rowerzystów (~50). Trasa wiodła w pobliżu miejsc, w których w naszym mieście zginęli rowerzyści. Przypadek rowerzystki, która straciła życie w dniu ślubu wnuczki jadąc rowerem po chodniku bardzo mnie poruszył. O paskudnej stronie jazdy na rowerze często nie chcemy pamiętać, ale warto być tego w każdej chwili świadomym, bo zderzenie z rzeczywistością w postaci pedzącego wielotonowego pojazdu, może się przytrafić Tobie. Mnie w sumie również, dlatego postanowiłem uczynić kask integralną częścią mojego wyposażenia. Tylko muszę kupić coś wyglądającego normalnie, bo skorupa ze znanej niemieckiej sieciówki jest trochę toporna.
Żeby nie było tak do końca smętnie, to Masa zakończyła się zawodami w dźwiganiu rowerów. Nie wiem, kto wygrał, bo musiałem być w domu przed północą. Ale ten facet, który z przodu dał dwutarcz, z tyłu kasetę dziesiątkę, i ramę ChroMo wymienił na karbon był moim faworytem.

Memoriał dla zabitej rowerzystki w Lublinie
Memoriał dla zabitej rowerzystki w Lublinie © chirality

Masa Krytyczna w Lublinie. Zawody w dźwiganiu rowerów
Masa Krytyczna w Lublinie. Zawody w dźwiganiu rowerów © chirality

Lublin nocą
Lublin nocą © chirality

trafi



  • DST 76.28km
  • Czas 03:19
  • VAVG 23.00km/h
  • VMAX 39.90km/h
  • Temperatura 7.0°C
  • Podjazdy 267m
  • Sprzęt Banana Rama
  • Aktywność Jazda na rowerze

A miało być tak pięknie

Sobota, 8 marca 2014 · dodano: 08.03.2014 | Komentarze 0

W planach ustawki Rowerowego Lublina był dojazd do granicy Polski A z Polską B i podziwianie przez dziurę w płocie lepszego świata po drugiej stronie Wisły. Mój udział w wyprawie zakończył się nieoczekiwanie w miejscowości Godów k/Chodla. Kątem oka widziałem na poboczu majstrującą osobę przy skuterze, ot widok jakich wiele. Ku mojemu zaskoczeniu majsterkowicz wypuścił skuter samopas na pełnym gazie na jezdnię tuż przede mną. Instynktownie odbiłem w lewo i przez chwilę myślałem, że się z tego jakoś wywinę. Niestety, skuter przywalił mi w tylne koło. Efektem tego spotkania jest wygięty fragment ramy robiący za hak przerzutki tylnej, jak i wózek samej przerzutki. Na poprzedniej przerzutce przejeździłem 16 lat, na obecnej raptem dwa tygodnie. W sumie i tak skończyło się szczęśliwie, bo mogłem wracać do Lublina z nogą w plecaku, a jeszcze nie skończyłem jej używać. W skuterze przedni błotnik w kawałkach, a pani skuterzystka bardzo roztrzęsiona (pech, że w takim dniu). Obyło się bez policji - w poniedziałek oddam rower do lekarza, który oceni straty. Teraz już wiem, że w obliczu zagrożenia życie nie przelatuje człowiekowi przed oczami. To mit. Co przelatuje, to słownik wyrazów powszechnie uważanych za wulgarne. Nawet nie wiedziałem, że w tak niszowej dziedzinie jestem w stanie błysnąć elokwencją.
Sama ustawka w bardzo rwanym tempie. Nie tylko dlatego, że na drogach w okolicach Bełżyc wprowadzono na wielu odcinkach ruch wahadłowy. Kilku uczestników miało parcie na szybkie zatarcie, a że zabronić tego nie można, to grupa co chwila się rozrywała. Oczywiście wielkie podziękowania dla chłopaków za jako takie wyprostowanie haka metodą na chama. Powrót do Lublina samotnie na nowopowstałymfixie, przy dźwiękach dobiegających z obu przerzutek. Muszę się rowerowi dokładniej przyjrzeć, ale na chwilę obecną nie mam do tego serca. A mówili mi, żeby zostać przy szachach...

Prawie tak niebezpieczne, jak jazda rowerem
Prawie tak niebezpieczne, jak jazda rowerem © chirality




  • DST 20.03km
  • Czas 01:28
  • VAVG 13.66km/h
  • VMAX 33.10km/h
  • Temperatura 4.0°C
  • Podjazdy 124m
  • Sprzęt Banana Rama
  • Aktywność Jazda na rowerze

Lubelska Masa Krytyczna

Piątek, 28 lutego 2014 · dodano: 01.03.2014 | Komentarze 0

Przypominanie kierowcom o istnieniu rowerzystów. Jak na warunki lubelskie, 20+ uczestników w lutym to spora grupa. Dodatkowe szwendanie się po odremontowanym Ogrodzie Saskim, który najprawdopodobniej będzie dla rowerzystów wkrótce zamknięty. Moim zdaniem wystarczy tam wprowadzić ograniczenie prędkości do 10 km/h (a jest się gdzie rozpędzać...), aby spacerowicz i rowerzysta mogli w alejkach koegzystować.