Info

avatar Jestem chirality z Lublina. Mam przejechane 42279.29 km, w tym 945.90 km w terenie, z prędkością średnią 23.87 km/h.
Więcej o mnie.

button stats bikestats.pl

2020 button stats bikestats.pl

2019 button stats bikestats.pl

2018 button stats bikestats.pl

2017 button stats bikestats.pl

2016 button stats bikestats.pl

2015 button stats bikestats.pl

2014 button stats bikestats.pl

Wykresy roczne

Wykres roczny blog rowerowy chirality.bikestats.pl

Archiwum



Wpisy archiwalne w kategorii

za granicą

Dystans całkowity:2505.86 km (w terenie 194.00 km; 7.74%)
Czas w ruchu:138:21
Średnia prędkość:18.11 km/h
Maksymalna prędkość:41.20 km/h
Suma podjazdów:8876 m
Liczba aktywności:12
Średnio na aktywność:208.82 km i 11h 31m
Więcej statystyk
  • DST 218.86km
  • Czas 10:20
  • VAVG 21.18km/h
  • VMAX 41.20km/h
  • Temperatura 28.0°C
  • Podjazdy 699m
  • Sprzęt Szosant
  • Aktywność Jazda na rowerze

Adamczuki (Ukraina)

Wtorek, 15 sierpnia 2017 · dodano: 20.08.2017 | Komentarze 0

Od kilku lat udaję się w sierpniowy dzień do Zbereża na Europejskie Dni Dobrosąsiedztwa, podczas których polski i ukraiński brzeg Bugu spina tymczasowy most pontonowy. Przekraczam granicę i szlajam się po Wołyniu, albo i dalej. W tym roku przez długi czas nie było wiadomo, czy ta impreza w ogóle się odbędzie. Jej głównym celem jest wywarcie presji na władze centralne, aby w tym miejscu otworzyć stałe przejście graniczne. Efektów tych zabiegów jednak nie widać, są tylko obiecanki cacanki, i lokalna społeczność zaczyna kwestionować sens corocznego wydawania pieniędzy w ten sposób. No ale koniec końców dobrosąsiedztwo droższe pieniędzy i tegoroczna impreza dostała zielone światło. Postanowiłem się tam wybrać szosówką, co oznaczało, że na Ukrainie sobie za bardzo nie pojeżdżę, bo najbliższa w miarę przyzwoita droga znajduje się ok. 10 km od granicy. W ramach eksperymentu bidony zalałem roztworem maltodekstryny, aby sprawdzić, jak zareaguje na nią mój żołądek. W trasę ruszyłem tuż po dziewiątej przy przyjemnych 17 stopniach. Jednak temperatura nieubłaganie rosła i szybko zrobiła się konkretna lampa. Do tego czołowy wiatr towarzyszył mi aż do samego celu podróży. W Leopoldowie wbiłem się na remontowany odcinek DW829 i do Łęcznej zaliczałem na czerwonej fali po kolei wszystkie wahadła. Za miastem mijałem jezioro, a ponieważ jestem ich kolekcjonerem (ostatnio odwiedzonym było jezioro Krzczeń), więc zrobiłem nad nim krótki postój. Mały akwen z brzegiem zarośniętym trzciną, ale z prześwitem tuż przy jezdni, w którym powstała kameralna plaża. Dopiero po powrocie do domu odkryłem, że było to jezioro Sumin. Przed Urszulinem wjechałem na DK82, którą opuściłem za Wytycznem, odbijając w bardzo boczną drogę. Im bardziej na wschód, tym asfalty robiły się coraz bardziej kiepskie. Od czasu do czasu mijałem sakwiarzy, solo i w grupach, wracających zapewne z wojaży po Ukrainie. W Sobiborze ledwo uniknąłem kolizji z pojazdem, który bez zważania na moją obecność zaczął wykonywać lewoskręt na parking. Objechałem delikwenta lewym pasem, który był na szczęście pusty i rzuciłem kilka gorzkich żołnierskich słów. Asfaltowa tragifarsa osiągnęła apogeum za stacją kolejową w Sobiborze. Gdy zobaczyłem jej budynek, wiedziałem, co mnie czeka, bo już kiedyś miałem okazję jechać tamtędy szosówką. Oglądałem kiedyś program o odkopywaniu Pompejów spod grubej warstwy wulkanicznego popiołu i stan asfaltu na bocznej drodze prowadzącej z targu niewolników do womitorium był lepszy, niż to co zaserwował Sobibór. Ostatnie kilka kilometrów do Zbereża już jednak po dobrej jakości nawierzchni. Za znakiem informującym o odbywających się Dniach Dobrosąsiedztwa odbiłem na drogę gruntową i z konieczności ostatnie 1.5 km do Bugu pokonałem z buta. Zaskoczyła mnie obecność służb celnych, które losowo sprawdzały samochody ciągnące ku głównej drodze z parkingów nad rzeką. Wiadomo, że taka impreza to raj dla mrówek, które wykorzystują okazję na handel detaliczny towarami bez polskich znaków akcyzowych. Wygląda jednak na to, że z kontrabandą na większą skalę służby próbują walczyć. Na granicy masa ludzi chcących przedostać się na drugi brzeg. Nie dziwiło mnie to, bo Ukraińcy od niedawna mogą się cieszyć ruchem bezwizowym w UE. Konsekwencje tego boleśnie odczułem stojąc w kolejce do odprawy paszportowej wśród morza ludzi, w lejącym się z nieba żarze i o pustych bidonach. Cała zabawa trwała dobrą godzinę i całe szczęście, że na ukraińskim brzegu nie musiałem stać w podobnej kolejce. W końcu dotarłem do polany, na której odbywał się dobrosąsiedzki jarmark. Czym prędzej zakupiłem wielką butlę kwasu, którym delektowałem się na umór. Drugą butlę tego specyfiku zapakowałem do plecaka z zamiarem zabrania jej do domu i zmrożenia w lodówce, ale przy panującej pogodzie nie dowiozłem do Lublina nawet kropelki. W sumie poszwendałem się wśród straganów z godzinę i udałem się z powrotem ku macierzy. Moje morale poleciało na pysk, gdy po raz kolejny zobaczyłem ogromne tłumy na Bugu. Już myślałem, że czeka mnie kolejna gehenna, ale okazało się, że obywatele UE mieli na wejście do Polski oddzielną kolejkę, w której nie stał nikt. I tym sposobem na granicy spędziłem góra 5 minut. Potem ponownie z buta do głównej drogi i w końcu mogłem wsiąść na rower. Napęd złapał sporo piachu i kurzu, więc jazgot łańcucha stał się nieodłączną muzyką w tle. Za Uhruskiem podjazd o niespotykanych w tych okolicach rozmiarach, który zapewne wyznacza granicę między płaskim Polesiem, a Pagórami Chełmskimi. W jakiejś wiosce zrobiłem postój, by usunąć z jezdni pięknego ptaka z przetrąconym skrzydłem. Akurat w pobliskim obejściu kręciła się kobieta, która przejęła ranne zwierzę. A ja z czystym sumieniem mogłem jechać dalej. Momentami asfalty były nadal podle – szczególnie pod tym względem utkwił mi w pamięci odcinek tuż za Sawinem. Epickie telepanie. W planach miałem powrót do Lublina opłotkami, ale pomimo tego, że jechałem po śladzie, to w miejscowości Bezek przeoczyłem skręt i wylądowałem na DK12. Chcąc nie chcąc, trzymałem się już tej drogi aż do końca. Zachód słońca złapał mnie w Piaskach, gdzie zrobiłem krótką przerwę na rynku. Przed dalszą drogą odpaliłem lampki i serwisówką ekspresówki dotarłem bez przygód do Lublina. Wyjazd pomimo sporego zmęczenia bardzo udany. Piękne krajobrazy, którymi mogłem cieszyć oczy, ale i masa fatalnych asfaltów, które w myślach przeklinałem. Spaliłem się też niezdrowo słońcem, ale ponieważ w godzinach jego najmocniejszego operowania jechałem ciągle na wschód, prawa strona ciała dostała znacznie większą dawkę promieni UV, niż lewa. Mój żołądek dobrze znosił maltodekstrynę, więc pewnie na dłuższych wyjazdach zacznę się tym regularnie karmić.

Okolice lotniska w Świdniku
Okolice lotniska w Świdniku © chirality

Wahadło pod Łęczną
Wahadło pod Łęczną © chirality

Hałda w Bogdance
Hałda w Bogdance © chirality

Kładka nad jeziorem Sumin
Kładka nad jeziorem Sumin © chirality

Jezioro Sumin
Jezioro Sumin © chirality

Plaża nad jeziorem Sumin
Plaża nad jeziorem Sumin © chirality

Jezioro Sumin
Jezioro Sumin © chirality

Jezioro Sumin
Jezioro Sumin © chirality

Rower na wodzie
Rower na wodzie © chirality

Lasy pod Sobiborem
Lasy pod Sobiborem © chirality

Stacja kolejowa w Sobiborze
Stacja kolejowa w Sobiborze © chirality

Zbereże
Zbereże © chirality

Kramy w Adamczukach
Kramy w Adamczukach © chirality

Życie jest piękne
Życie jest piękne © chirality

Odpoczynek
Odpoczynek © chirality

Ukradli drogę
Ukradli drogę © chirality

Trotuar po ukraińskiej stronie nad Bug
Trotuar po ukraińskiej stronie prowadzący nad Bug © chirality

Pola w Adamczukach
Pola w Adamczukach © chirality

Zaliczslupek.pl
Zaliczslupek.pl © chirality

Hopka na rogatkach Uhruska
Hopka na rogatkach Uhruska © chirality

Po żniwach
Po żniwach © chirality

Zachód słońca w Piaskach
Zachód słońca w Piaskach © chirality



  • DST 219.02km
  • Czas 12:48
  • VAVG 17.11km/h
  • VMAX 38.30km/h
  • Temperatura 29.0°C
  • Podjazdy 1363m
  • Sprzęt Banana Rama
  • Aktywność Jazda na rowerze

Skok przez trzy granice: W Bieszczady!

Sobota, 20 sierpnia 2016 · dodano: 18.03.2017 | Komentarze 0

Noc upłynęła spokojnie. Co prawda około piątej podjechał na parking jakiś rodak z włączonym na całe gardło disco polo, ale nie zabawił tam długo. Ze względu na szaleństwa poprzedniej nocy, dzisiaj pospałem nieco dłużej. Przeniosłem się jedynie na drugą ławę wiaty, aby wschodzące słońce mieć prosto w twarz – te kilka promyków robiło ogromną różnicę. Koniec końców musiałem jednak wstać, bo samochody zaczęły zatrzymywać się na przełęczy coraz częściej. W dalszą drogę ruszyłem dopiero po dziewiątej. Przekroczyłem nareszcie granicę i przyjemnym zjazdem po serpentynach skierowałem się na Radoszyce. Czyste niebo zapowiadało kolejny upalny dzień i szybkie uzupełnienie płynów stało się priorytetem, bo po ukraińskich zapasach pozostało już tylko wspomnienie. Podszedłem do tego jednak zbyt nonszalancko, bo tuż po przekroczeniu granicy zignorowałem święte radoszyckie źródełko, gdyż żal mi było energii kinetycznej, której nabrałem na zjeździe. Idiotyzm. Za Radoszycami rozpościerał się przede mną widok na Bieszczady – połoniny, szczyty i nitka jezdni. Nic więcej. Przeleciało mi przez głowę, że Lidla w tych okolicach raczej nie będzie. A napić się jednak wypadało. Nie wyglądało to dobrze, ale za Osławicami pojawił się szyld lokalnego producenta serów, którego bacówki stały niedaleko od drogi. Pomyślałem, że taki ser trzeba czymś popijać, więc pewnie jakieś napoje tam będą. Były. Objadając się serem i popijając go przyjemnie mokrą oranżadą obserwowałem rzucającego mięsem, w sensie przenośnym, bacę. Gdzieś hen na łąkach dostrzegł łażące owce, których nie powinno tam być. Klnąc na czym świat stoi wsiadł na rower i odjechał. Minęło kilka minut nim ruszyłem jego śladem. Dogoniłem go bardzo szybko, bo wszystkie podjazdy brał z buta. Kilka kilometrów dalej zobaczyłem reklamę jakiejś knajpy w Nowym Łupkowie i postanowiłem zjeść tam normalne śniadanie. Zboczyłem z głównej drogi, ale zamiast wyszynku znalazłem w miasteczku otwarty sklep. Dobre i to. Nie bawiłem się w subtelności i zaserwowałem sobie śniadanie mistrzów – pół chleba, pęto kiełbasy i serek topiony. Po chwili nadjechał baca. Okazało się, że nie działa mu przednia przerzutka i z konieczności porusza się po górzystej okolicy na dużej tarczy. Zły pomysł. Po śniadaniu zapakowałem w sakwy duży zapas płynów i ruszyłem przed siebie. W Woli Michowej minąłem jakiegoś sakwiarza stojącego pod drewnianym kościołem. Gdy po kilku kilometrach obejrzałem się za siebie, zobaczyłem, że mocno się spina, aby mnie dojść. W swojej naiwności myślałem, że szuka towarzystwa, więc zwolniłem. Facet jednak przemknął obok mnie rzucając jakiś frazes o pięknej pogodzie i bez zmiany rytmu cisnął dalej. I wtedy mnie oświeciło, że są jednak rowerzyści, którzy się zawsze z każdym ścigają. Nawet z sakwami w Bieszczadach, gdy z nieba leje się żar. Za Maniowem dosyć konkretny podjazd po serpentynach na przełęcz Przysłup, ale potem przyjemny kilkukilometrowy zjazd do Cisnej. Nie zabawiłem tam długo, bo tłok niemiłosierny. Wbiłem się na Wielką Pętlę Bieszczadzką i ruszyłem w kierunku Baligrodu. Za Cisną kolejny długi podjazd na Przełęcz nad Habkowcami, ale później ponownie kilometrami z górki. W Jabłonkach zatrzymałem się przed pomnikiem tego, który się kulom nie kłaniał i któremu nie wyszło to na zdrowie. Właściwie to podczas przekraczania Bieszczadów stawałem praktycznie pod każdym pomnikiem upamiętniającym walkę z UPA. Była to w pewnym sensie kontynuacja przejażdżki sprzed kilku dni po Wołyniu. Kolejny dłuższy postój zrobiłem przy szemranym czołgu na rynku w Baligrodzie. Naszła mnie nawet ochota na odwiedzenie tamtejszego kirkutu, do którego miejscowi pokazali mi drogę. Podejście było jednak tak strome, że po kilkuset metrach pchania roweru odpuściłem. Ruszyłem w dalszą drogę doliną Jabłonki i Hoczewki, w której naprawdę można było zapomnieć, że w Bieszczadach są jakieś podjazdy. Przypomniałem sobie o nich w Hoczwi, gdzie skręciłem na wschód na Małą Obwodnicę Bieszczadzką i skierowałem się do Polańczyka. Wygrzebywanie się z doliny rzeki wiązało się z pokonaniem serii krótkich, ale stromych podjazdów. Gdy w połowie jednego z nich zrobiłem postój, miałem potem problem z ruszeniem - samochodów kręciło się tam tyle, że nie dawało się przejechać pierwszych kilku metrów pod mniejszy gradient w poprzek jezdni. W Myczkowie odbiłem na Solinę i po zawijasach zjechałem w pobliże zapory. Na każdym obscenicznie ujemnym gradiencie błogosławiłem w myślach ukraińskiego mechanika, który w Stryju poratował mnie klockami hamulcowymi. Nad Jeziorem Solińskim masa wszelkiej maści kramów, tłumy ludzi i hałas. Widoki z zapory jednak to w pewnym stopniu rekompensowały. Ale nie na tyle, aby zabawić tam dłużej. Ruszyłem na Lesko spodziewając się ciągłych zjazdów, ale rzeczywistość okazała się zupełnie inna. W końcu jednak tam dotarłem i na placu w centrum zrobiłem przerwę. Jak dotąd przejechałem jedynie 100 km, a dochodziła osiemnasta. Cóż, kilometry w górach są znacznie dłuższe, niż na nizinach. Poobserwowałem przez chwilę kota próbującego nieudolnie polować na gołębie i udałem się w kierunku Sanoka. Początkowo było trochę hopek, jednak nie umywały się one do tych bieszczadzkich. Do tego po przekroczeniu doliny Sanu zdecydowanie spuściły z tonu. W Sanoku zatrzymałem się przed Biedronką po baterie do nawigacji, która rzęziła ostatkiem sił. Bardzo nie lubię zostawiać roweru przed takimi sklepami, ale cóż było robić. Jak na złość wewnątrz istny PRL – tłumy klientów i tylko jedna czynna kasa. Myślałem, że takie klimaty są już tylko na pocztach. Roweru jednak nikt nie ukradł, więc mogłem sobie nim pojechać dalej. Za Jurowcem zrobiłem krótki postój, aby przygotować się do jazdy nocnej i ruszyłem na Rzeszów. Starałem się nie robić już długich przerw i jedynie w Domaradzu zatrzymałem się przed sklepem. Do Rzeszowa dotarłem już po północy. Ogromne, że tak powiem, wrażenie zrobił na mnie podświetlony most im. Mazowieckiego. I nie chodzi o jego modernistyczny wygląd i iluminację. Cały był w pajęczynach, a że nad Wisłokiem fruwało pełno robactwa, więc budowniczy tychże pajęczyn byli solidnych rozmiarów. Z pełnymi brzuszkami wylegiwali się w centrum swoich budowli, czekając na kolejny posiłek. Jeszcze nigdy nie widziałem tysięcy pająków w jednym miejscu. Fascynujące, a jednocześnie obrzydliwe. Za dnia tego przedstawienia nie widać, bo objawia się ono jedynie nocą w świetle reflektorów, i pewnie dlatego miasto nic z tym nie robi. A powinno. Za miastem nawigacja próbowała mnie wyprowadzić na ekspresówkę, ale pomimo późnej pory się nie skusiłem. Objechałem ten odcinek przez Jasionkę i w Stobiernej wbiłem się na, już zdegradowaną do stopnia krajówki, dziewiętnastkę. Początkowo miałem w planach jechać przez noc do Lublina, ale o drugiej w nocy dotarło do mnie, że nic z tego nie będzie i w Nienadówce zakończyłem jazdę. Zapakowałem się w śpiwór na jakimś przystanku i przez kilka godzin mogłem śnić o wielkich, tłustych pająkach.
Podsumowując, dzień bardzo intensywny. Moja pierwsza wizyta w Bieszczadach zdecydowanie udana, bo uroki tej krainy są niezaprzeczalne. Sporo podjazdów i to o gradientach, których na Ukrainie nie było mi dane doświadczyć. No ale wszystko jest dla ludzi. Upalnie, ale południowy wiatr generalnie sprzyjał. Do tego wpadło 18 nowych gmin, co przy dystansie lekko powyżej 200 km to prawie darmo.

Świt na Przełęczy Beskid nad Radoszycami
Świt na Przełęczy Beskid nad Radoszycami © chirality

Wiata na Przełeczy Beskid nad Radoszycami
Wiata na Przełeczy Beskid nad Radoszycami © chirality

Stary słup graniczny na Przełęczy Beskid nad Radoszycami
Stary słup graniczny na Przełęczy Beskid nad Radoszycami © chirality

Na Przełęczy Beskid nad Radoszycami
Na Przełęczy Beskid nad Radoszycami © chirality

Tablica informacyjna Szlaku Frontu Wschodniego I Wojny Światowej na Przełęczy Beskid nad Radoszycami
Tablica informacyjna Szlaku Frontu Wschodniego I Wojny Światowej na Przełęczy Beskid nad Radoszycami © chirality

Zjazd na Słowację z Przełeczy Beskid nad Radoszycami
Zjazd na Słowację z Przełeczy Beskid nad Radoszycami © chirality

Tuż przed startem
Tuż przed startem © chirality

Zjazd do Radoszyc
Zjazd do Radoszyc © chirality

Między Osławicą a Nowym Łupkowem
Między Osławicą a Nowym Łupkowem © chirality

Okolice Nowego Łupkowa
Okolice Nowego Łupkowa © chirality

Bieszczadzkie wertepy
Bieszczadzkie wertepy © chirality

Osława w okolicach Woli Michowej
Osława w okolicach Woli Michowej © chirality

Lider Pierwszego Bieszczadzkiego Wyścigu Sakwiarskiego
Lider Pierwszego Bieszczadzkiego Wyścigu Sakwiarskiego © chirality

Bieszczadzka kolejka z szambowozem w tle
Bieszczadzka kolejka z szambowozem w tle © chirality

Bieszczadzkie anioły w Cisnej
Bieszczadzkie anioły w Cisnej © chirality

Takie podjazdy to lubię
Takie podjazdy to lubię © chirality

Pomnik upamiętniający żołnierzy poległych w zasadzce UPA (1.4.1947 r.) pod Łubnem k/Jabłonek
Pomnik upamiętniający żołnierzy poległych w zasadzce UPA (1.4.1947 r.) pod Łubnem k/Jabłonek © chirality

Tablica informacyjna przy pomniku w Łubnem k/Jabłonek
Tablica informacyjna przy pomniku w Łubnem k/Jabłonek © chirality

Wjazd do Jabłonek
Wjazd do Jabłonek © chirality

Bieszczadzka serpentyna
Bieszczadzka serpentyna © chirality

Pomnik Karola Świerczewskiego Waltera w Jabłonkach
Pomnik Karola Świerczewskiego Waltera w Jabłonkach © chirality

Świerczewski z profilu
Świerczewski z profilu © chirality

Pomnik upamiętniający ofiary UPA w Baligrodzie
Pomnik upamiętniający ofiary UPA w Baligrodzie © chirality

Tablica informacyjna w Baligrodzie
Tablica informacyjna w Baligrodzie z bardzo ugrzecznionym tłumaczeniem ukraińskim © chirality

Szemrany czołg w Baligrodzie
Szemrany czołg w Baligrodzie © chirality

Detal czołgu w Baligrodzie
Detal czołgu w Baligrodzie © chirality

Cmentarz wojskowy w Baligrodzie
Cmentarz wojskowy w Baligrodzie © chirality

Cmentarz wojskowy w Baligrodzie
Cmentarz wojskowy w Baligrodzie © chirality

Cmentarz wojskowy w Baligrodzie
Cmentarz wojskowy w Baligrodzie © chirality

Hoczewka w Hoczwi
Hoczewka w Hoczwi © chirality

Jezioro Solińskie
Jezioro Solińskie © chirality

Fauna w Jeziorze Solińskim
Fauna w Jeziorze Solińskim © chirality

Jezioro Solińskie
Jezioro Solińskie © chirality

Pan Samochodzik na Jeziorze Solińskim
Pan Samochodzik na Jeziorze Solińskim © chirality

San poniżej zapory w Solinie
San poniżej zapory w Solinie © chirality

Zapora w Solinie
Zapora w Solinie © chirality

Rowery na tory!
Rowery na tory! © chirality

Bieszczadzkie drezyny rowerowe w Uhercach
Bieszczadzkie drezyny rowerowe w Uhercach © chirality

Pomnik w Lesku
Pomnik w Lesku © chirality

Zachód słońca w okolicach Jurowca
Zachód słońca w okolicach Jurowca © chirality

Zmierzch
Zmierzch © chirality

Zmierzch w okolicach Jurowca
Zmierzch w okolicach Jurowca © chirality

Oświetlony most im. Mazowieckiego w Rzeszowie
Oświetlony most im. Mazowieckiego w Rzeszowie © chirality

Rzeszowski pająk
Rzeszowski pająk © chirality

Czekając na kolację
Czekając na kolację © chirality

Pająki na moście im. Mazowieckiego w Rzeszowie
Pająki na moście im. Mazowieckiego w Rzeszowie © chirality



  • DST 230.30km
  • Czas 13:14
  • VAVG 17.40km/h
  • VMAX 33.90km/h
  • Temperatura 27.0°C
  • Podjazdy 1176m
  • Sprzęt Banana Rama
  • Aktywność Jazda na rowerze

Skok przez trzy granice: Przez Słowację do Polski! Prawie...

Piątek, 19 sierpnia 2016 · dodano: 02.03.2017 | Komentarze 0

Pobudkę zrobiłem dosyć późno, ale po wczorajszym bardzo intensywnym dniu wyszło mi to zdecydowanie na zdrowie. Trochę się ogarnąłem i zszedłem na śniadanie. Sala jadalna w stylu lat 20. minionego stulecia i pasująca do niej ubiorem obsługa. Jajecznica, kawa, pieczywo i niewiarygodnie cienkie plasterki wędliny, które na poranne promienie słońca działały jak pryzmat. Wyszedłem na miasto, by uzupełnić zapasy płynów na dalszą podróż, bo kolejny dzień zapowiadał się upalny. Centrum Mukaczewa bardzo ładne, kameralne i czyste. Wyruszyłem po dziesiątej i drogą M-06 skierowałem się do oddalonego o 50 km Użhorodu. Na ciągnącym się niemiłosiernie wyjeździe z miasta tłoczno, więc z braku pobocza korzystałem momentami z czegoś, co tylko udawało drogę dla rowerów. Dało się odczuć, że klimat w tych rejonach jest zupełnie inny, niż po północnej stronie Karpat. Miałem wrażenie, jakbym był gdzieś zdecydowanie dalej na południu Europy. Za miastem zatrzymałem się i okleiłem plastrem nos, który wczorajszego dnia oparzyłem najbardziej. Zresztą wyglądałem jak szop pracz, bo całą twarz miałem czerwono-brązową z wyjątkiem obszarów chronionych okularami. Pocieszającym było jednak to, że przez cały dzień miałem dostawać słońce generalnie z tyłu. Tuż po opuszczeniu Mukaczewa trafiło się kilka hopek, ale potem do samego Użhorodu płasko. Na prawej flance mijałem jednak konkretne szczyty pasma Makowicy i dobrze, że nikomu nie przyszło przez głowę, aby tamtędy puścić drogę. Przed samym Użhorodem, co stało się już ukraińską tradycją, wyprzedził mnie szosowiec, a jakby tego było mało trochę dalej minąłem ich całą trójkę. Do miasta wjechałem przez jakieś targowisko. Totalny syf, ale nie pozwoliłem, aby pierwsze wrażenie zepsuło moją opinię o tym mieście, bo takie zapyziałe miejsca są wszędzie. Drugie i trzecie wrażenie również zignorowałem, bo asfalty zrobiły się podłe, a do tego ledwo co uniknąłem czołówki z jakimś piratem w ładzie, czy żigulim. Dotarłem do w miarę ładnego centrum (nie tak urokliwego, jak mukaczewskie), kupiłem pocztówki i rozsiadłszy się w jakiejś knajpie, zająłem się pisaniem. Potem podjechałem na główną pocztę i te kartki wysłałem, a przynajmniej tak mi się wydawało. Dziewczę w okienku wzięło ode mnie ich plik i przyjęło zapłatę. Co prawda natychmiast zapaliła mi się czerwona lampka, gdy nie nalepiła na te kartki żadnych znaczków, ale zbeształem siebie za paranoidalną podejrzliwość. Z perspektywy czasu mogę powiedzieć, że miałem nosa, bo żadna z kartek nie dotarła do adresatów. Panienka zwyczajnie oskubała mnie na parę groszy, szargając przy tym opinię Poczcie Ukraińskiej. No ale wtedy tego nie wiedziałem, więc w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku udałem się w dalszą drogę. Trochę przyzwyczaiłem się już do dobrych nawierzchni, ale za miastem wbiłem się na trasę H-13 i przez ostatnie 40 km na Ukrainie mogłem się od nich odzwyczaić. Tragedii jednak nadal nie było. W przygranicznym Małym Bereznym zatrzymałem się pod sklepem, w którym pozbyłem się ukraińskich drobniaków co do ostatniej kopiejki. Zaopatrzyłem się w sporo płynów, które musiały mi wystarczyć na całą Słowację i skierowałem się na przejście graniczne. Ukraiński pogranicznik rzucił jedynie okiem na okładkę mojego paszportu i podniósł szlaban. Po słowackiej stronie spora i statyczna kolejka pojazdów, ale okazało się, że rowerem mogę wciskać się przed nimi. Zewnętrzna granica Unii, więc spodziewałem się, że tak gładko nie pójdzie. I rzeczywiście, bo ostra słowacka pograniczka nasłała na mnie celnika. W przeciwieństwie do damy w mundurze, facet okazał się jednak zupełnie normalny. Co prawda wypytywał o szmuglowane papierosy i alkohol, ale do żadnego grzebania po sakwach nie doszło. A że mówił płynnie po polsku, więc skończyło się na kilkuminutowej pogawędce o urokach jazdy rowerem po Ukrainie. W końcu szlaban jednak powędrował w górę i wjechałem do Ubl'i. Ponieważ chciałem przejechać wzdłuż brzegów Zemplínskiej Šíravy, więc w miasteczku odbiłem na południowy-zachód na Sobrance. Na tym odcinku liznąłem wschodni kraniec pasma Wyhorlatu. Apogeum tego lizania nastąpiło za Dúbravą, gdzie zaczął się konkretny podjazd. Jego zwieńczeniem był 12% fragment i pierwsza podczas tego wyjazdu serpentyna. Cieszyłem się z niej jak dziecko. Jeszcze wtedy nie wiedziałem, że następnego dnia serpentyny będą mi wychodzić bokiem. Na podjeździe minąłem się z dwójką górali – w przeciwieństwie do ukraińskich rowerzystów, odpowiedzieli z entuzjazmem na pozdrowienia. W Podhorodzie zacząłem zjazd i za Tibavą moim oczom ukazała się płaska jak stół, otwarta przestrzeń Niziny Wschodniosłowackiej. W Sobrancach miałem skręcić na południe, aby przejechać Zemplínską Šíravę wzdłuż północnego brzegu, bo na mapie droga zdawała się przebiegać tam bardzo blisko niego. Zagapiłem się jednak, bo rozbawił mnie jakiś słowacki szyld. Gdy w końcu zorientowałem się, że coś jest nie tak, ujechałem już tak daleko, że nie chciało mi się zawracać. Chcąc nie chcąc pojechałem więc na Michalovce. Ten nawigacyjny błąd wyszedł mi jednak na dobre, bo okazało się, że akwen otoczony jest wysokim wałem. Na północnym brzegu i tak najprawdopodobniej nie byłoby wiele z jezdni widać. Przed miejscowością Lúčky odbiłem z głównej drogi i asfaltowym traktem dotarłem pod stromy wał. Rower zostawiłem u jego podnóża i wspiąłem się nań bez balastu. Okazało się, że zaletą objeżdżania Zemplínskiej Šíravy wzdłuż południowego brzegu jest panorama piętrzących się na północy najwyższych szczytów Wyhorlatu. Słońce chyliło się już ku zachodowi, więc chcąc nie chcąc ruszyłem w dalszą drogę. Za Michalovcami, na granicy Pogórza Wschodniosłowackiego, zrobiłem przerwę na przygotowania do nocnej jazdy. W sumie końcowe 70 km tego dnia okazało się pełne wrażeń. Pożegnałem płaskie, skierowałem się na północ i w resztkach światła mogłem podziwiać majaczący w oddali Beskid Niski. Niski – ten przymiotnik bardzo mi się podobał. Przez cały czas wypatrywałem na horyzoncie najniższej z możliwych przełęczy w nadziei, że właśnie na nią będę się wspinał. Po zachodzie słońca zrobiło się zdecydowanie zimniej i bardzo wilgotno. Sakwy i rower aż błyszczały od kondensującej na nich wilgoci. Rozgwieżdżone niebo i prawie pełna tarcza Księżyca rozjaśniały ciemności i w ich świetle mogłem dostrzec zarysy stad dzikich zwierząt przemykających skrajem lasów. Przejeżdżałem przez uśpione wioski, w których witało mnie psie darcie pysków. W myślach zacząłem już wychwalać słowacki porządek, bo czworonogi zdawały się nie szwendać luzem po okolicy. Nie to co w Polsce. Pochwały okazały się jednak przedwczesne, bo na rogatkach jakiejś wsi dwa psy ruszyły za mną w pościg. O pokonaniu ich prędkością nie było mowy, więc jechałem swoje, oślepiając je jedynie mocnym światłem lampki. Pomogło. Do Medzilaborców piąłem się konsekwentnie w górę, ale podjazd był niepokojąco łagodny. Niepokojąco, bo znajdowałem się coraz bliżej biegnącej przez Przełęcz Beskid nad Radoszycami granicy, ale byłem tak nisko, że perspektywa ostrej końcówki stawała się bardzo realna. I rzeczywiście, za Palotą nachylenie zaczęło odczuwalnie rosnąć. Byłem cholernie senny i nie chcąc tego wszystkiego przeciągać postanowiłem dotrzeć do szczytu za jednym zamachem. W świetle Księżyca zdawało mi się, że siodło przełęczy jest tuż, tuż. Pomimo niskiej temperatury zrobiło się wyjątkowo gorąco, a puls zacząłem odczuwać całym ciałem. Koniec końców ostra końcówka podjazdu mnie złamała i musiałem przystanąć. Cała sytuacja zaczynała wydawać się surrealistyczna. Po pierwszej w nocy siedziałem przy rowerze na jakimś górskim odludziu w pobliżu granicy państwowej. Żałuję, że nie miałem wtedy na sobie pulsometru, bo w momencie, w którym podjazd mnie wypluwał jechałem zapewne na maksymalnym tętnie. Po odpoczynku doturlałem się do szczytu jadąc wężykiem od ściany do ściany. Ponieważ balansowałem na granicy jawy i snu, chciałem jedynie zjechać do Polski i gdzieś w okolicach Radoszyc zatrzymać się na nocleg. Na szczycie przełęczy zamajaczyły jednak zarysy wiaty. Decyzję podjąłem błyskawicznie i pięć minut później zasypiałem zapakowany pod jej dachem w śpiwór.
Podsumowując, dzień bardzo intensywny. Pogoda dopisała i jazda za dnia była czystą przyjemnością. Nocą zrobiło się trochę bardziej hardkorowo, ale z perspektywy czasu muszę przyznać, że to też miało swój urok. Koniec końców nie udało mi się przeskoczyć Słowacji (wiata, w której spędziłem noc znajdowała się kilkanaście metrów od linii granicznej). Dobrze się jednak stało, bo nocny zjazd do Radoszyc z pewnością by mnie mocno wychłodził. No i pierwszy nocleg na granicy państwowej to też nie byle co.


Okolice Kajdanowa z widokiem na Antałowiecką Polianę (968 m) i Makowicę (978 m)
Okolice Kajdanowa z widokiem na Antałowiecką Polianę (968 m) i Makowicę (978 m) © chirality

Okolice Dubriwki z Antałowiecką Polianą i Tokarnią w tle
Okolice Dubriwki z Antałowiecką Polianą i Tokarnią w tle © chirality

Serednie na tle Antałowieckiej Poliany
Serednie na tle Antałowieckiej Poliany © chirality

Pagórki przed Niżnym Sołotwinem
Pagórki przed Niżnym Sołotwinem © chirality

Przedmieście Użhorodu z majaczącym w oddali pasmem Wyhorlatu
Przedmieście Użhorodu z majaczącym w oddali pasmem Wyhorlatu © chirality

Raczej z młynka
Raczej z młynka © chirality

Użhorod
Użhorod © chirality

Jakaś urczystość pod cerkwią w Użhorodzie
Jakaś urczystość pod cerkwią w Użhorodzie © chirality

Kamieniołomy w Kamianicy
Kamieniołomy w Kamianicy © chirality

Kosmatec (582 m) na granicy ukraińsko-słowackiej
Kosmatec (582 m) na granicy ukraińsko-słowackiej © chirality

Spojrzenie wstecz na pasmo Wyhorlatu
Spojrzenie wstecz na pasmo Wyhorlatu © chirality

Otwarta przestrzeń Niziny Wschodniosłowackiej
Otwarta przestrzeń Niziny Wschodniosłowackiej © chirality

Wyhorlat (1076 m)
Wyhorlat (1076 m) © chirality

Lúčky
Lúčky © chirality

Boczna droga nad Zemplínską Šíravę z wzgórzami Wyhorlatu w tle
Boczna droga nad Zemplínską Šíravę ze wzgórzami Wyhorlatu w tle © chirality

Wysoki wał Zemplínskiej Šíravy
Wysoki wał Zemplínskiej Šíravy © chirality

Mój rower nad Zemplínską Šíravą
Mój rower nad Zemplínską Šíravą © chirality

Zemplínska Šírava
Zemplínska Šírava © chirality

Zemplínska Šírava na tle Gór Skańskich
Zemplínska Šírava na tle Gór Skańskich © chirality

Zemplínska Šírava na tle pasma Wyhorlatu
Zemplínska Šírava na tle pasma Wyhorlatu © chirality

Zmierzch za Michalovcami z Gorami Skańskimi w tle
Zmierzch za Michalovcami z Gorami Skańskimi w tle © chirality

Góry Humieńskie
Góry Humieńskie © chirality

Noc w Górach Humieńskich
Noc w Górach Humieńskich © chirality




  • DST 236.89km
  • Czas 12:46
  • VAVG 18.56km/h
  • VMAX 39.30km/h
  • Temperatura 25.0°C
  • Podjazdy 1352m
  • Sprzęt Banana Rama
  • Aktywność Jazda na rowerze

Skok przez trzy granice: Na Zakarpacie!

Czwartek, 18 sierpnia 2016 · dodano: 26.02.2017 | Komentarze 0

Pobudkę po ciężkim dniu zrobiłem przed szóstą, szybko się ogarnąłem i opuściłem hotel tuż po siódmej. Zimno i lekka mgła, więc jak na połowę sierpnia warunki marne. No ale mogło być zdecydowanie gorzej. Drogi dosyć puste, więc z miasta wydostałem się w miarę sprawnie i dobrej jakości drogą magistralną M-06 skierowałem się do Stryju. Na otwartym terenie zrobiło się odczuwalnie chłodniej i temperatura spadła do mizernych 7 stopni. Jakby tego było mało, mgła zaczęła szybko gęstnieć. Doszło do tego, że gdy tuż za Lwowem trafiłem na serię niewielkich ostrych wzniesień, to będąc na szczycie nie widziałem ich dna. Włączyłem pełne oświetlenie i próbowałem w tych warunkach jechać, ale za Lipnikami rozsądek zwyciężył i zrobiłem na poboczu dwudziestominutowy postój. Aby nie marnować czasu, przeczyściłem i nasmarowałem napęd, który po błotach dnia poprzedniego był w opłakanym stanie. Dobrze, że przynajmniej smar do łańcucha z domu zabrałem. Koniec końców wschodzące słońce zaczęło z wolna rozganiać mgłę, więc ruszyłem w dalszą drogę. Wyprzedził mnie tutaj już kolejny na ukraińskiej ziemi szosowiec, który pomimo złych warunków jechał bez jakichkolwiek świateł. Spotkałem go ponownie, gdy kilkanaście kilometrów dalej zrobił nawrót. W okolicach Drochowyża minąłem też dwóch sakwiarzy. Chyba Polaków, bo sakwy mieli bardzo podobne do moich. Jadący z tyłu wydawał się być zdrowo ujechany, co mnie trochę zmartwiło, bo zapewne zmierzałem tam, gdzie to ujechanie nastąpiło. Za Rozwadowem przekroczyłem Dniestr i już wtedy zaczęły majaczyć na horyzoncie zarysy Karpat. Moje pierwsze góry, przez które będę próbował przejechać! Na wjeździe do Stryju nie powitał mnie nawet pies z kulawą nogą. Nie powitał, bo wystrzelił zza jakiegoś ogrodzenia i udał się za mną w pościg. Pomimo że tylną nogę miał dziwacznie złamaną i łapę zawiniętą do tyłu, dosyć długo nie odpuszczał. Szacunek za upór, ale nagana za atakowanie bezbronnego. W mieście chciałem poszukać klocków hamulcowych, ale obawiałem się, że bariera językowa będzie nie do przeskoczenia. Na szczęście dostrzegłem budynek z biało-czerwonym szyldem, na którym widniał napis Centrum Kultury Polskiej. Pracujący tam ludzie, z którymi mogłem się normalnie dogadać, rozrysowali mi drogę do serwisu rowerowego. Znalazłem go szybko, bo znajdował się tuż obok polskiego kościoła. Bardzo staroświecki warsztat, w którym było na składzie to, czego szukałem. W walce z inflacją ceny na etykietach były podane w dolarach, które mechanik przeliczał na hrywnie po aktualnym kursie. -Kitajskie gówno, ale lepsze, niż to, co masz - powiedział z zadziwiającą szczerością szef tego przybytku wręczając mi klocki. Zaczął obmacywać mój rower i gderać, że powinienem przesmarować linki hamulców i przerzutek, itp., więc czym prędzej się stamtąd zmyłem. Małe klocki w sakwie, a duży ciężar z serca. Z entuzjazmem ruszyłem w dalszą drogę, tym bardziej, że pogoda wypiękniała. Jadąc doliną rzeki Stryj zaczęły otaczać mnie na flankach, na razie niepozorne, pagórki Beskidów Brzeżnych. Gdy przejęła mnie rzeka Opór, znalazłem się w Beskidach Skolskich i mijane górki były już zdecydowanie wyższe. Ciułając mozolnie metry w pionie dotarłem do pomnika trębaczy na przełęczy Wrota Tucholskie (441 m). Byłem więc wyżej, niż poprzedniego dnia na Czartowskiej Skale. Na pomniku brakowało posągu żołnierza, ale powiewała na nim ukraińska niebiesko-żółta obok upowskiej czarno-czerwonej. Pozostało mi mieć nadzieję, że w górach nie operuje jakakolwiek aktywna partyzantka. Rozsądek nakazywał coś zjeść, więc w Skolem zatrzymałem się w restauracji na tradycyjny ukraiński obiad. Coś w mowie rąk poszło nie tak i na moim talerzu wylądowały z jakiegoś powodu dwa kotlety. Jeden z nich miał tyle szczęścia, że pokonał w tylnej kieszonce koszulki całe Karpaty. O ile wcześniej podjazdy były bardzo łagodne, to za Skolem zrobiły się już znacznie dłuższe i bardziej strome. No ale ponieważ ta trasa jest przeznaczona dla ciężkiego ruchu towarowego, o obscenicznych gradientach nie mogło być mowy. Ukraińskie znaki ostrzegające przed stromymi podjazdami i spadającymi kamieniami są bardzo podobne i z daleka ciężko je odróżnić. -Lepiej żeby to była lawina - zaklinałem w myślach rzeczywistość, gdy w oddali pojawiał się któryś z nich. Jak zwykle przydrożny handel kwitł i na skraju lasów mijałem wielu sprzedawców grzybów. Po przepełnionych koszach i rozmiarach owocników widać było, że jest ich wysyp. Nie mogłem się powstrzymać i zatrzymałem się przed jedną z handlujących grupek. Dzięki temu dowiedziałem się, że kozak to kozarik, borowik to biłyj grib, a kurka to lisiczka. Nie wierzę, że grzybiarze chodzą po tamtejszych lasach poziomicami, więc trzeba mieć niezłą kondycję na takie hobby. Pomiędzy Tucholką i Nagórnym, na granicy Beskidu Skolskiego i Grzbietu Wododziałowego, znalazłem się w najwyższym punkcie dzisiejszej trasy (797 m, czym już zdecydowanie poprawiłem rekord z wczoraj). Ponieważ kilometr dalej w Dolnówce trafiłem w lesie na urokliwe miejsce postojowe z pięknym widokiem na góry, więc zrobiłem tam przerwę na odpoczynek i wymianę klocków. Spodziewałem się, że wkrótce będę hamulców bardzo potrzebował i tak też było. Generalnie do końca dnia miałem potem z górki, chociaż zdarzyło się też kilka konkretnych podjazdów. Jeden z nich, za Iwaszkowcami, wiódł na Przełęcz Latorycką stanowiącą granicę obwodów lwowskiego i zakarpackiego. Potem czekał mnie zjazd w dolinę Latoricy, której wartki strumień towarzyszył mi przez resztę dnia. Rzeka przeplatała się z jezdnią, więc co chwila pokonywałem most. Doszło do tego, że zbliżając się do kolejnego zakładałem się sam ze sobą, że pod nim będzie płynęła Latorica. Zakłady zawsze wygrywałem. A na ruchliwym skrzyżowaniu dróg za Nyżnymi Worotami najechałem na policyjną (a może jeszcze milicyjną) blokadę. Sprawdzali na niej każdy pojazd, ale mnie przepuścili bez zawracania gitary. Akcja policji mogła mieć coś wspólnego z broniącym dostępu do Połoniny Równej podjazdem, który znajdował się tuż za rozstajem dróg. Jak na standardy tej trasy był on wyjątkowo stromy, więc niektóre objuczone ciężarówki mogły mieć z nim problemy. O ile na północnym stoku Karpat zalesienie było niewielkie, o tyle na południowym drzewa rządziły. Zalesione pagórki zbliżyły się do siebie i droga stała się zielonym tunelem. Czułem się w nim lekko stłamszony i po kilkunastu kilometrach zacząłem tęsknić za otwartymi przestrzeniami. W prześwitach wiele polan było porośniętych barszczem sosnowskiego – podczas poprzednich wojaży po Ukrainie widziałem tę roślinę, ale były to raczej pojedyncze egzemplarze. Gdyby w Polsce barszcz występował na taką skalę, ogłoszono by jakiś stan alarmowy albo zebranie kolektywu. Na szczęście z lasów wyjechałem jeszcze za dnia, ale ostatnie 35 km do Mukaczewa pokonywałem już w nocy. Odcinek dosyć stresujący, bo ruch ciężarowy niewiele stracił z popołudniowej intensywności. Poza tym dopiero teraz zaczynałem odczuwać, że mocne górskie słońce solidnie mnie tego dnia spaliło. Do miasta dotarłem po dwudziestej drugiej, wbiłem się do hotelu w centrum (podobnie jak we Lwowie dobry standard, a do tego taniej), rower zostawiłem w zamykanym magazynie i przed północą spałem już snem sprawiedliwego.
Podsumowując, dzień pełen kontrastów. Pod Lwowem przenikliwie zimno i mgliście, a w górach słonecznie i upalnie. Przejazd przez Karpaty sprawił mi masę frajdy. Bardzo dobre asfalty z poboczami, urzekające krajobrazy, niezbyt upadlające podjazdy i przyjemne zjazdy. Ciężki ruch samochodowy co prawda intensywny, ale kierowcy na wskroś profesjonalni. Jedynie raz, gdy byłem na zjeździe, wyskoczył mi z naprzeciwka na czołówkę jakiś delikwent w osobówce. Widziałem po średnicy karku, że nie odpuści, więc skończyło się ucieczką na pobocze i pozdrowieniami środkowym palcem. Ponieważ o górach mam niewielkie pojęcie, więc w opisie karpackiego fragmentu trasy korzystałem ze świetnie zrobionej mapy regionalizacji Karpat Ukraińskich autorstwa Adama Rugały. Jego bloga zdecydowanie warto odwiedzić, bo o Karpatach Wschodnich wie chyba wszystko.
Z innej beczki, gdy przeglądałem zrobione zdjęcia ciekawiło mnie, jakie szczyty na nich uwieczniłem. Niby można konsultować mapy i na tej podstawie dokonywać identyfikacji, ale ze zdjęć ciężko jest oszacować odległość od majaczących się gdzieś na horyzoncie obiektów. Zastanawiałem się, czy jest jakaś strona w sieci, która potrafi symulować pole widzenia i identyfikować obiekty widziane na horyzoncie z dowolnego miejsca na ziemi. Trochę pogrzebałem i znalazłem heywhatsthat. Strona jest nieoceniona dla ludzi parających się tworzeniem panoram z wysokich gór, z których widać szczyty odległe dosłownie o setki kilometrów, ale okazuje się, że rowerzyści też mogą z niej co nieco wycisnąć.

Świt we Lwowie
Świt we Lwowie © chirality

Palenie szkodzi
Palenie szkodzi © chirality

Mgła pod Lwowem
Mgła pod Lwowem © chirality

Podnoszące się mgły w okolicach Krasowa
Podnoszące się mgły w okolicach Krasowa © chirality

Roboty drogowe za Rozwadowem
Roboty drogowe za Rozwadowem © chirality

Kornel Makuszyński przy Centrum Kultury Polskiej w Stryju
Kornel Makuszyński przy Centrum Kultury Polskiej w Stryju © chirality

Polski kościół w Stryju
Polski kościół w Stryju © chirality

Pomnik Bandery w Stryju
Pomnik Bandery w Stryju © chirality

Karpackie grzyby
Karpackie grzyby © chirality

Trzy mosty na Stryju
Trzy mosty na Stryju © chirality

Rzeka Stryj z wzgórzami Beskidów Brzeżnych w tle
Rzeka Stryj z wzgórzami Beskidów Brzeżnych w tle © chirality

Beskidy Brzeżne coraz bliżej
Beskidy Brzeżne coraz bliżej © chirality

Rzeka Stryj i transkarpacka linia kolejowa Stryj-Mukaczewo w okolicy Synowódzka Niżnego
Rzeka Stryj i transkarpacka linia kolejowa Stryj-Mukaczewo w okolicy Synowódzka Niżnego © chirality

Synowódzko Niżne
Synowódzko Niżne © chirality

Rzeka Stryj w okolicy Międzybrodów
Rzeka Stryj w okolicy Międzybrodów © chirality

Rogatki Międzybrodów z majaczącymi na horyzoncie Beskidami Skolskimi
Rogatki Międzybrodów z majaczącymi na horyzoncie Beskidami Skolskimi © chirality

Przełęcz Wrota Tucholskie
Przełęcz Wrota Tucholskie © chirality

Skole
Skole © chirality

Lost in translation: miała być jedna świnina, a nie dwie świniny
Lost in translation: miała być jedna świnina, a nie dwie świniny © chirality

Między Skolem a Korostowem
Między Skolem a Korostowem © chirality

Korostów z pasmem tysięczników w tle - z prawej Sekul (1057 m)
Korostów z pasmem tysięczników w tle - z prawej Sekul (1057 m) © chirality

Sekul (1057 m)
Sekul (1057 m) © chirality

Karpacka elektryfikacja
Karpacka elektryfikacja © chirality

Między Koziową a Orawą
Między Koziową a Orawą © chirality

Pławie
Pławie © chirality

Podjazd przed Tucholką
Podjazd przed Tucholką © chirality

Tuż przed szczytem w Nagórnym
Tuż przed szczytem w Nagórnym © chirality

Nagórne - spojrzenie za siebie
Nagórne - spojrzenie za siebie © chirality

Kapliczka w Nagórnym
Kapliczka w Nagórnym © chirality

Panorama z Dolnówki
Panorama z Dolnówki © chirality

Dolnówka
Dolnówka © chirality

Wymiana zmasakrowanych klocków w Dolnówce
Wymiana zmasakrowanych klocków w Dolnówce © chirality

Cztery tysięczniki przed Smorzem
Cztery tysięczniki przed Smorzem © chirality

Taras widokowy na Przełęczy Latoryckiej
Taras widokowy na Przełęczy Latoryckiej © chirality

Najwyższy szczyt Bieszczadów, Pikuj (1408 m), widziany z Przełęczy Latoryckiej
Najwyższy szczyt Bieszczadów, Pikuj (1408 m), widziany z Przełęczy Latoryckiej © chirality

Widok z Przełęczy Latoryckiej
Widok z Przełęczy Latoryckiej © chirality

Widok z Przełęczy Latoryckiej
Widok z Przełęczy Latoryckiej © chirality

Zjazd z Przełęczy Latoryckiej
Zjazd z Przełęczy Latoryckiej © chirality

Pierwsze metry w obwodzie zakarpackim - zjazd w dolinę Latoricy
Pierwsze metry w obwodzie zakarpackim - zjazd w dolinę Latoricy © chirality

Pierwsza miejscowość w obwodzie zakarpackim
Pierwsza miejscowość w obwodzie zakarpackim © chirality

Panorama Połoniny Borżawskiej z Tysziwa
Panorama Połoniny Borżawskiej z Tysziwa © chirality

Zjazd w okolicach Abranki
Zjazd w okolicach Abranki © chirality

Zjazd do klaustrofobii Połoniny Równej
Zjazd do klaustrofobii Połoniny Równej © chirality

Zalesione wzgórza Połoniny Równej
Zalesione wzgórza Połoniny Równej © chirality

Poletko barszczu Sosnowskiego w dolinie Latoricy
Poletko barszczu Sosnowskiego w dolinie Latoricy © chirality



  • DST 22.29km
  • Teren 7.00km
  • Czas 03:20
  • VAVG 6.69km/h
  • VMAX 26.50km/h
  • Temperatura 15.0°C
  • Podjazdy 295m
  • Sprzęt Banana Rama
  • Aktywność Jazda na rowerze

Skok przez trzy granice: Do diabła!

Środa, 17 sierpnia 2016 · dodano: 11.02.2017 | Komentarze 0

Obudził mnie tupot kropli deszczu na szybie. Nie tak miało być, chociaż gdy sprawdzałem jeszcze w Lublinie długoterminową prognozę pogody, Winditv to wieszczyło. Nie chciałem tego jednak przyjąć do wiadomości. Ogarnąłem się i zszedłem na śniadanie do hotelowe restauracji. Szwedzki stół, więc objadłem się jak prosię. Gdybym o tym wiedział, to z Lublina jechałbym na głodniaka. Moje plany na dzień we Lwowie były raczej skromne. Nie miałem ambicji zobaczenia wszystkiego, bo skończyłoby się na niezobaczeniu niczego. Dlatego przede wszystkim chciałem kontynuować zdobywanie Korony Roztocza, które rozpocząłem w lipcu. Wszak największe roztoczańskie wzniesienia znajdują się właśnie we Lwowie. Pomimo padającego deszczu byłem zdeterminowany, aby trzymać się planu, więc po dziewiątej opuściłem hotel i skierowałem się na wschodnie obrzeża miasta z zamiarem zdobycia Czartowskiej Skały. Jazda rowerem po śliskim lwowskim bruku nie jest zbyt bezpieczna, dlatego poruszałem się głównie torowiskami tramwajowymi i chodnikami. Za miastem odbiłem w teren i zrobiło się zarówno śmieszno, jak i straszno. Deszcze rozbujały się już na dobre i rozpętała się burza – niezbyt dobre warunki na szwendanie się po najwyższym wzniesieniu w okolicy. Pomimo wymalowanych na drzewach znaków przeróżnych tras MTB, ścieżka była momentami w dość kiepskim stanie, więc sporo jej fragmentów brałem z buta. Krajobrazowo pięknie, bo szlak wytyczony w gęstej buczynie meandrował wśród wąwozów. Do ulokowanego na szczycie wzniesienia ostańca dotarłem zdrowo ujechany, ale szczęśliwy. Był to bowiem pierwszy raz, gdy na rowerze znalazłem się na wysokości przekraczającej 400 metrów. I to bez maski tlenowej i bez zakładania obozów przejściowych. Do tej pory moim rekordem był Długi Goraj (391.5 m), nawiasem mówiąc, najwyższe wzniesienie polskiej części Roztocza. Ze względu na fatalną pogodę nie delektowałem się sukcesem pod skałami zbyt długo. Zjazd z górki okazał się bardziej wymagający, niż podjazd. Grunt miał czas przesiąknąć, więc wszędzie grząski i śliski margiel. Gdy wpakowałem się w koleinę sięgającą pasa myślałem, że się z niej z rowerem nie wygramolę. Koniec końców dotarłem jednak do regularnej drogi. Po zdobyciu Czartowskiej Skały planowałem pojechać na pobliski Łyczaków i znajdujący się tam cmentarz, ale byłem tak upaprany błotem, że rozsądnym wydawał się powrót do hotelu. Ku mojej wielkiej konsternacji, konsekwencją zdobywania szczytu na mokro okazało się doszczętne zdarcie klocków hamulcowych. Klamki mogłem zaciskać znacznie głębiej, niż zaledwie kilka godzin wcześniej. Towarzyszył temu pisk metalu szorującego metal, a hamulce i tak nie spełniały swej roli. Niedobrze, bo pal licho jazdę po mieście, ale wkrótce czekały mnie góry, z których na takich hamulcach nie byłbym w stanie zjechać. Oczywiście do głowy mi nie przyszło, aby zapasowe klocki zabrać z domu – to najlepiej świadczy o poziomie moich przygotowań do tego wyjazdu. Do hotelu dotarłem przed południem i z rowerem wpakowałem się do jego wnętrza. Wszędzie błyszczące marmury, a ze mnie i roweru lało się błoto. Jaja. Czułem się jak czerwonoarmista, który po szturmie Pałacu Zimowego defekuje do porcelanowych waz, strzelając przy tym do kryształowych żyrandoli. Odezwała się jednak we mnie burżuazyjna wrażliwość i w pierwszym odruchu zacząłem to błoto wycierać jakąś szmatą. Efekty tych zabiegów były jednak przeciwne do zamierzonych, więc zostawiłem rower w holu i dyskretnie ulotniłem się do pokoju. Deszcze nie odpuszczały do późnego popołudnia. Do tego czasu zdążyłem się jakoś ogarnąć i kolejny szczyt Korony Roztocza, Wysoki Zamek, postanowiłem zdobyć z buta. I była to dobra decyzja, bo podjazd rowerem jest nań niemożliwy, gdyż na szczyt prowadzą strome schody. Po krótkim spacerze po starej części miasta, dotarłem do podstawy górki i razem z wycieczką ukraińskiej młodzieży wspiąłem się na jej szczyt. Przy ruinach zamku dzieciarnia zatrzymała się przy poświęconym temu miejscu pomniku i z tego co zdołałem zrozumieć, przewodniczka opowiadała im o polskim królu Kazimierzu Wielkim, który zdobył Lwów i na jego prominentnym wzniesieniu wybudował fortecę. Na szczycie Wysokiego Zamku usypany jest kopiec Unii Lubelskiej, na którego wierzchołek prowadzą spiralne schody. Niespodziewanie złapał mnie tam lęk wysokości, więc ledwo zdołałem o miękkich nogach dotrzeć na szczyt. Rozpościerała się z niego piękna panorama miasta, ale nie byłem w nastroju, aby nią się zachwycać. Chciałem jedynie jak najprędzej opuścić szczyt kurhanu, co też pospiesznie uczyniłem. Szwendając się po mieście natrafiłem na sklep sportowy z rowerami. Jakoś wyjaśniłem sprzedawcy, że potrzebuję jedynie klocków hamulcowych, ale okazało się, że można tam było nabyć tylko całe rowery. Ponieważ aż tak zdesperowany nie byłem, więc zapytałem o sklep z częściami. Sprzedawca poinformował mnie, że znajduje się on na ul. Bohaterów UPA. Natychmiast włączyła mi się pokerowa twarz. Koniec końców do tego sklepu jednak nie dotarłem, bo było już zbyt późno. Trochę szkoda, bo z tego, co sprawdzałem w bazach danych, w żadnym mieście w Polsce nie ma sklepu rowerowego na ul. Bohaterów UPA. Spać poszedłem dosyć wcześnie, gdyż w planach miałem równie wczesną pobudkę.
Podsumowując, przez fatalną pogodę, dzień okazał się lekko zwariowany. Ale przynajmniej Czartowską Skałę zdobywałem w adekwatnych do nazwy warunkach.

Rogatki Lwowa z Czartowską Skałą w tle
Rogatki Lwowa z Czartowską Skałą w tle © chirality

Początek podjazdu na Czartowską Skałe (w lewo)
Początek podjazdu na Czartowską Skałe (w lewo) © chirality

Podjazd pod Czartowską Skałę
Podjazd pod Czartowską Skałę © chirality

Szczyt Czartowskiej Skały
Szczyt Czartowskiej Skały © chirality

Ostaniec na szczycie Czartowskiej Skały
Ostaniec na szczycie Czartowskiej Skały © chirality

Czartowska Skała
Czartowska Skała © chirality

Próba zrobienia zdjęcia na Czartowskiej Skale. Przypadek?
Próba zrobienia zdjęcia na Czartowskiej Skale. Przypadek? © chirality

Stok Czartowskiej Skały
Stok Czartowskiej Skały © chirality

Na stoku Czartowskiej Skały
Na stoku Czartowskiej Skały © chirality

Lwowski pomnik Mickiewicza z iglicą masztu na Wysokim Zamku we mgle
Lwowski pomnik Mickiewicza z iglicą masztu na Wysokim Zamku we mgle © chirality

Spotkanie z Mickiewiczem
Spotkanie z Mickiewiczem © chirality

Pomnik Tarasa Szewczenki we Lwowie
Pomnik Tarasa Szewczenki we Lwowie © chirality

U podnóża Wysokiego Zamku
U podnóża Wysokiego Zamku © chirality

Schody na Wysoki Zamek
Schody na Wysoki Zamek © chirality

Ukraińska wycieczka na szczycie Wysokiego Zamku
Ukraińska wycieczka na szczycie Wysokiego Zamku © chirality

Ruiny na szczycie Wysokiego Zamku
Ruiny na szczycie Wysokiego Zamku © chirality

Ruiny na szczycie Wysokiego Zamku
Ruiny na szczycie Wysokiego Zamku © chirality

Droga na kopiec Unii Lubelskiej na Wysokim Zamku
Droga na kopiec Unii Lubelskiej na Wysokim Zamku © chirality

Kopiec Unii Lubelskiej
Kopiec Unii Lubelskiej © chirality

Panorama Lwowa z kopca Unii Lubelskej
Panorama Lwowa z kopca Unii Lubelskej © chirality

Ukraińska flaga na kopcu Unii Lubelskiej
Ukraińska flaga na kopcu Unii Lubelskiej © chirality

Panorama Lwowa z kopca Unii Lubelskiej
Panorama Lwowa z kopca Unii Lubelskiej © chirality

Lwów
Lwów © chirality

Stary Lwów
Stary Lwów © chirality

Stary Lwów
Stary Lwów © chirality

Maryja z dzieciątkiem z iglicą masztu na Wysokim Zamku w tle
Maryja z dzieciątkiem z iglicą masztu na Wysokim Zamku w tle © chirality

Wysoki Zamek
Wysoki Zamek © chirality

Gmach Opery Lwowskiej w słońcu
Gmach Opery Lwowskiej w słońcu © chirality

Posąg na gmachu Opery Lwowskiej
Posąg na gmachu Opery Lwowskiej © chirality

Panorma Lwowa
Panorma Lwowa © chirality

Mickiewicz rzucający cień
Mickiewicz rzucający cień © chirality

Pomnik Tarasa Szewczenki z Falą Odrodzenia Narodowego w tle
Pomnik Tarasa Szewczenki z Falą Odrodzenia Narodowego w tle © chirality

Fala Odrodzenia Narodowego we Lwowie
Fala Odrodzenia Narodowego we Lwowie © chirality

Modlitwa o pokój na Ukrainie
Modlitwa o pokój na Ukrainie © chirality

Chrystus we Lwowie
Chrystus we Lwowie © chirality

Pełnia Księżyca nad Lwowem
Pełnia Księżyca nad Lwowem © chirality

Wysoki Zamek nocą
Wysoki Zamek nocą © chirality

Reklamówka sklepu rowerowego na ul. Bohaterów UPA - ze skóry tam nie obedrą
Reklamówka sklepu rowerowego na ul. Bohaterów UPA - ze skóry tam nie obedrą © chirality



  • DST 213.95km
  • Teren 20.00km
  • Czas 13:03
  • VAVG 16.39km/h
  • VMAX 35.40km/h
  • Temperatura 21.0°C
  • Podjazdy 862m
  • Sprzęt Banana Rama
  • Aktywność Jazda na rowerze

Skok przez trzy granice: Na Lwów!

Wtorek, 16 sierpnia 2016 · dodano: 09.02.2017 | Komentarze 0

Noc spokojna, ale jak na połowę sierpnia dosyć chłodna. Obudziłem się jeszcze w ciemnościach i z braku lepszego zajęcia polowałem z aparatem na wschód słońca. Uchwyciłem jego pierwsze promienie, ogarnąłem majdan, wyjadłem resztki prowiantu, który wiozłem z domu i po szóstej czasu lokalnego ruszyłem w dalszą drogę. Wjechałem do Makowiczów, gdzie pomimo wczesnej pory przy obejściach kręciło się już wielu mieszkańców. Gdy widziałem, że moja obecność o takiej porze zakłócała komuś poranne rytuały, machałem ręką wołając „dobryj deń!” (bladym świtem powinno być jednak „dobryj ranok!” - człowiek uczy się całe życie). Wiadomo, że ktoś kto ma złe zamiary się raczej nie wita. Za miasteczkiem wjechałem na gruntówkę do Twerdyń. Jest tam kilka hopek i postanowiłem przejechać je jednym ciągiem, aby na Stravie postawić takiego KOM'a, którego przez długi czas nikt nie byłby w stanie mi odebrać. Plan niestety spalił na panewce, gdy zobaczyłem nadciągającą od strony wioski sforę psów. Ponieważ wolałem nie sprawdzać na własnej skórze, czy są przyjazne, więc odbiłem w bok i z bezpiecznej odległości je obserwowałem. Gdy przebiegły, wróciłem na trasę, ale co raz odwracałem się za siebie, bo a nuż pieskom zachciałoby się wracać. W Twerdyniach mieszkańcy wyprowadzali już zwierzęta na pastwiska i po manewrze z „dobryj deń!” strofowali towarzyszące im psiaki, gdy te reagowały na obcego kłapaniem pysków. Przed Kisielinem zboczyłem z głównej drogi i podjechałem pod zbiorową mogiłę 500 miejscowych Żydów. W zeszłym roku przejeżdżałem obok tego miejsca, ale było wtedy przed żniwami i pomnik skrywał się gdzieś w żółtych łanach zboża. Dodatkowo niewiarygodny skwar skutecznie wybijał mi z głowy wszelką ciekawość świata. Tym razem był inaczej, bo poranek rześki, a miejsce doskonale widoczne wśród krótko skoszonych pól. Prosty monument, ale taki właśnie w tym miejscu pasował. Żydowskich mieszkańców tych okolic wymordowano hurtem poza osadami ludzkimi podczas likwidacji kisielińskiego getta w sierpniu 1942 roku. Rok później, Polaków i innych (np. w Kupyczowie, przez który przejeżdżałem wczoraj, mieszkało przed wojną wielu Czechów) na raty i zwykle wśród domostw. W samym Kisielinie zrobiłem krótki postój przed ruinami kościoła, pod którym doszło w 1943 roku do rzezi i na tym definitywnie skończyłem z martyrologią, bo ile można. Był to o tyle ważny moment mojej podróży, że odtąd poruszałem się po zupełnie dla mnie nowych terenach. Za kościołem przejechałem mostek na rzece Stochód i wbiłem się w gęste lasy. Zrobiło się lekko klaustrofobicznie, na flankach pojawiły się mokradła, a do tego dopadła mnie krótkotrwała mżawka. Droga była miejscami dosyć piaszczysta, co zmuszało mnie do brania niektórych odcinków z buta. Po wyjechaniu z lasu pobujałem się trochę po gruntówkach, aż trafiłem na bardzo popularną w tych rewirach nawierzchnię, czyli gruby i byle jak ubity tłuczeń. Mijałem anonimowe sioła i coraz bardziej jazda po tych wertepach przestawała mi się podobać. Na mapie widziałem, że jadę praktycznie równolegle do drogi H-22 Włodzimierz Wołyński-Łuck i jeżeli będę trzymał się śladu, to wbiję się w nią dopiero przed Torczynem. Zdecydowałem się jednak zakończyć przygodę z tłuczniem jak najszybciej i skręcając na Sirniczki dotarłem po paru kilometrach do asfaltu. Jego jakość była oględnie mówiąc taka sobie, ale i tak reprezentował on wyższy poziom cywilizacji, niż kamienie. W Torczynie podjechałem do centrum, aby uzupełnić zapasy płynów. Szaro-buro, więc nie zabawiłem tam długo. Przed południem dotarłem do Łucka, który przywitał mnie chaosem na drogach. Ze względu na to, jak i na typ zabudowy i obecność trolejbusów, miasto przypominało mi Lublin, więc pewnie dlatego chciałem je czym prędzej opuścić. Na rogatkach czekało mnie podjęcie ważnej decyzji. Początkowo planowałem jechać na Lwów opłotkami, ale po wcześniejszych doświadczeniach z tłuczniem, zdecydowałem się trzymać głównej magistrali H-17. Z perspektywy czasu mogę powiedzieć, że była to bardzo dobra decyzja, bo nawierzchnia jak i natężenie ruchu sprawiały, że jechało się przez większość trasy komfortowo. O ile do Łucka zachodni wiatr pomagał, o tyle na odcinku do Lwowa nasza relacja zyskała na subtelności. Na długich prostych biegnących na południowy-zachód dawał mi popalić, a na tych biegnących minimalnie bardziej na południe już nie. Na rogatkach podłuckiego Horodyszcza zrobiłem przerwę w przydrożnym barze na kawę i ukraińską wersję hamburgera. Pierwsze 100 km za Łuckiem okazało się dosyć interwałowe. Ciągle góra-dół, więc nie było czasu się nudzić. Tuż za Horodyszczem, gdy wspinałem się na jakiś długawy podjazd, wyprzedził mnie szosowiec. Ogromnie mnie to zaskoczyło, bo był to pierwszy raz, kiedy spotkałem na Ukrainie kogokolwiek na tak delikatnym rowerze. Ponieważ droga była prosta po horyzont, więc widziałem go przed sobą jeszcze przez wiele kilometrów. Pojawiał się na szczytach podjazdów, by po chwili zanurkować w kolejnej dolince. Później dostrzegłem przed sobą rowerzystkę, która strasznie twardo brała wszystkie podjazdy. Gdy ją wyprzedzałem okazało się, że ma tylko jedno przełożenie – jednak przerzutki to dobra rzecz. Ponieważ zatrzymywałem się na robienie zdjęć, więc tasowałem się z niewiastą na rowerze jeszcze dosyć długo. O ile wczoraj mijałem wiele osób handlujących tym, co urodziły lasy, o tyle teraz były to tradycyjne płody rolne. Przed obejściami na stołkach poustawiane były misy, a w nich jabłka, gruszki, mirabelki, pomidory i Bóg wie, co jeszcze. Nikt tego nie pilnował, więc gdybym wykazał się odrobiną przedsiębiorczości... Za Żurawnikami opuściłem rejon wołyński i wjechałem do rejonu lwowskiego. Żeby nie było za kolorowo, w Radziechowie wpadł kilkukilometrowy odcinek, na którym droga H-17 była w fatalnym stanie. Pojazdy wyszukiwały sensownej trajektorii między licznymi wyrwami, więc kończyło się na tym, że niektóre jechały prawą stroną „jezdni”, niektóre lewą, a inne środkiem. Istne ruchy Browna. Już nieco bliżej Lwowa trafiłem też na serię kilkukilometrowych odcinków, na których musiałem przystawać, aby wyczyścić opony ubrudzone lepikiem i przyklejonym do niego drobnym żwirem. Z moich dziecięcych wojaży po Ukrainie pamiętałem, że zalewanie dziur w asfalcie lepką mazią i posypywanie tego kamykami, to równie popularna, co bezsensowna metoda remontu dróg. Z ogromną ulgą wyprzedziłem brygadę parającą się tym procederem, bo wiedziałem, że przed nią droga będzie czysta. Po 100 km interwałów, kolejne 30 km było przyjemnie płaskie. Złapał mnie tam co prawda deszcz, ale był tak krótkotrwały, że nawet nie zdążyłem się zatrzymać, aby wrzucić na siebie kurtkę. Jakieś 30 km od Lwowa wyskoczyło kilka 10% podjazdów, jakość nawierzchni wyraźnie się pogorszyła, ale i tak nie była specjalnie tragiczna. Tutaj też zaczęło się ściemniać, więc tym bardziej miałem motywację do jazdy. Na wiele kilometrów przed Lwowem ruch samochodowy zrobił się bardzo intensywny. Do tego drogowskazy zdawały się pokazywać odległość dzielącą mnie od centrum, która nijak nie miała się do rzeczywistości. Było to lekko irytujące, gdy czytałem „Lwów 7”, by po kilku kilometrach przeczytać „Lwów 13”. Koniec końców dobiłem jednak pod gmach Opery Lwowskiej. Z dzieciństwa pamiętałem, że w tych okolicach był hotel „Intourist” i pomimo tego, że funkcjonował teraz pod innym szyldem (hotel Lviv), dosyć szybko go odnalazłem. Przed godziną 22 uwinąłem się z rezerwacją pokoju (standard naprawdę przyzwoity) i po krótkim wypadzie na miasto po zakupy, o godzinie 23 poszedłem spać. Rower z ciężkim sercem zostawiłem w korytarzu na niskim parterze, nawet go nie zapinając linką.
Podsumowując, dzień dosyć udany pomimo tego, że na taki się nie zapowiadał. Rankiem dopadł mnie na wołyńskich wertepach spory kryzys i w kniejach pod Kisielinem zastanawiałem się, czy będę w stanie doturlać się chociaż do Łucka. Ale gdy już tam byłem, zapewne za sprawą pięknej pogody, wstąpiły we mnie nowe siły. Entuzjazm do dalszego kręcenia powrócił, gdy zobaczyłem, jak dobre asfalty czekały na mnie w drodze na Lwów.


Wołyński świt
Wołyński świt © chirality

Pierwszy promyk słońca
Pierwszy promyk słońca © chirality

Wołyński wschód słońca
Wołyński wschód słońca © chirality

Żniwa, żniwa i po żniwach
Żniwa, żniwa i po żniwach © chirality

Okolice Kisielina
Okolice Kisielina © chirality

Zbiorowa mogiła pod Kisielinem
Zbiorowa mogiła pod Kisielinem © chirality

Zbiorowa mogiła pomordowanych Żydów pod Kisielinem
Zbiorowa mogiła pomordowanych Żydów pod Kisielinem © chirality

Memoriał masakry Żydów w Kisielinie
Memoriał masakry Żydów w Kisielinie © chirality

Trochę o historii Kisielina i okolic
Trochę o żydowskiej historii Kisielina i okolic © chirality

Mapa pomnika pod Kisielinem
Mapa pomnika pod Kisielinem © chirality

Tablica pamiątkowa w miejscu masakry Żydów w Kisielinie
Tablica pamiątkowa w miejscu masakry Żydów w Kisielinie © chirality

Słowo o kościele katolickim w Kisielinie
Słowo o kościele katolickim w Kisielinie © chirality

Ruiny kościoła w Kisielinie
Ruiny kościoła w Kisielinie © chirality

Plebania kościoła w Kisielinie
Plebania kościoła w Kisielinie © chirality

Miejsce pochówku ofiar masakry w Kisielinie
Miejsce pochówku ofiar masakry w Kisielinie © chirality

Kościół w Kisielinie
Kościół w Kisielinie © chirality

Kisielińskie lasy
Kisielińskie lasy © chirality

174 jaskółki
174 jaskółki © chirality

Cerkiew w Zubilnie
Cerkiew w Zubilnie © chirality

Okolice Uhrynowa
Okolice Uhrynowa © chirality

Okolice Szklina
Okolice Szklina © chirality

Żurawniki
Żurawniki © chirality

Wołyński krajobraz
Wołyński krajobraz © chirality

Bociany w okolicach Żurawników
Bociany w okolicach Żurawników © chirality

Pogranicze między rejonem wołyńskim i lwowskim
Pogranicze między rejonem wołyńskim i lwowskim © chirality

Monument w Stojanowie
Monument w Stojanowie © chirality

Pod Radziechowem
Pod Radziechowem © chirality

Pomnik w Radziechowie
Pomnik w Radziechowie © chirality

Brygada lepikowo-żwirowa w okolicach Grzędy
Brygada lepikowo-żwirowa w okolicach Grzędy © chirality

Hopki w okolicach Wisłoboków
Hopki w okolicach Wisłoboków © chirality

Spontaniczna formacja pasa rowerowego w okolicach Kłodzienka
Spontaniczna formacja pasa rowerowego w okolicach Kłodzienka © chirality

Gmach Opery Lwowskiej
Gmach Opery Lwowskiej © chirality



  • DST 282.10km
  • Teren 10.00km
  • Czas 13:58
  • VAVG 20.20km/h
  • VMAX 39.20km/h
  • Temperatura 21.0°C
  • Podjazdy 569m
  • Sprzęt Banana Rama
  • Aktywność Jazda na rowerze

Skok przez trzy granice: Na Wołyń!

Poniedziałek, 15 sierpnia 2016 · dodano: 07.02.2017 | Komentarze 0

Tak jak w poprzednich latach (2014 i 2015), tak i w tym roku planowałem skorzystać z Europejskich Dni Dobrosąsiedztwa i przedostać się na Ukrainę tymczasowym mostem w Zbereżu. O ile podczas poprzednich wyjazdów skupiałem się praktycznie na Wołyniu, o tyle teraz chciałem dotrzeć nieco dalej na południe i do Polski wrócić przez Słowację. Przygotowania do wyjazdu potraktowałem zupełnie na luzie, wszak Ukraina to nie koniec świata. To podejście odbiło mi się potem lekką czkawką, ale gdybym chciał dopiąć każdy detal, to byłbym gotowy pewnie dopiero na jesieni.
W trasę ruszyłem po czwartej rano, kilka minut po wschodzie słońca. Dzięki temu szybko zrobiło się jasno, a na serwisówce S17 mogłem już podziwiać pełną tarczę naszej gwiazdy na krwawym niebie. Wiatr wiał z północnego-zachodu i przez znakomitą większość dnia bardziej pomagał, niż przeszkadzał. Odcinek do Piask upłynął na oswajaniu się z objuczonym rowerem i szukaniu optymalnego przełożenia, z którym mógłbym się zaprzyjaźnić na dłużej. Za miastem wskoczyłem na DK12 i bez przygód dotarłem utartym szlakiem do Chełma. Atmosfera dosyć senna, jedynie pod kościołem na wzniesieniu w centrum trochę wiernych celebrujących święto Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny. Z Chełma do Uhruska nie pojechałem najkrótszą drogą, a zakolami, bo na wschód od miasta zostały mi do odhaczenia dwie gminy mojego województwa. Na tym odcinku trafiło się sporo gruntówek i leśnych duktów (uroki planowania trasy w Gpsies), ale nigdzie nie było jakoś specjalnie tragicznie. Tam też w leśnej gęstwinie moja trasa skrzyżowała się z parą łosi. Początkowo myślałem, że to biegające konie, bo ich kasztanowa sierść aż lśniła, ale w końcu doszedłem do wniosku, że mało prawdopodobne, aby konie miały poroża. W Rudzie Opalin przejechałem obok przystani rowerowej. Idealny trawnik, kilka zaparkowanych rowerów i rozbitych namiotów – dobre miejsce na nocleg podczas wyprawy na wschodnie rubieże naszego kraju. Przed Uhruskiem wbiłem się na Green Velo i dobrymi asfaltami dotarłem do Zbereża. Na przejściu granicznym niewiarygodny tłok, co w sumie nie powinno było mnie dziwić. W Polsce dzień wolny od pracy ze względu na nawet podwójne święto, a do tego ostatni dzień funkcjonowania mostu pontonowego na Bugu, więc wielu chciało wykorzystać uciekającą okazję. Na szczęście po kilkunastu minutach sterczenia wśród morza ludzi zostałem skierowany przez ukraińskiego pogranicznika do odprawy paszportowej bokiem. W przygranicznych Adamczukach zrobiłem godzinną przerwę na tradycyjnym jarmarku rozstawionym na dużej polanie. Wymieniłem pieniądze, zapakowałem zapas kwasu chlebowego i ruszyłem na pierwsze spotkanie z ukraińskimi wertepami. W Grabowie dołączył do mnie rowerzysta spod Chełma, z którym wspólnie pokręciliśmy do Świtazi. Wcześniej jednak musieliśmy pokonać męczące kocie łby prowadzące do Zalesia. Niby jedynie 10 kilometrów, ale jazda po takiej nawierzchni trochę się dłużyła. Mijaliśmy tam wielu sakwiarzy wracających z ukraińskich wojaży do Polski. Wśród nich ofiarę kocich łbów, która zgubiła na nich telefon. Prosiła, abyśmy rozglądali się za nim po okolicy, ale nasze rozglądania okazały się bezowocne. A szkoda, bo telefon by się zawsze przydał. W Zalesiu ostry zakręt, za którym już normalny asfalt. Co za ulga. Mój kompan używał do nawigacji map wojskowych, na których były zaznaczone nawet leśne ścieżynki prowadzące do Adamczuków. Nie wiadomo jednak, czy próba objechania w ten sposób przygranicznych wertepów nie zakończyłaby się wpadnięciem z deszczu pod rynnę. Nad Świtazią rozstałem się z moim kompanem, który odbił na objazd okolicznych jeziorek, i już samotnie ruszyłem na Luboml. Na skraju mijanych lasów wielu sprzedawców runa leśnego. Głównie dzieci i osób starszych. W tych okolicach towarem były czarne jagody, kozaki i kurki, ale ponieważ tego typu handel jest na Ukrainie bardzo popularny, więc podczas mojej dalszej podróży widziałem, co akurat wysypało w okolicznych lasach i co wyrosło w przydomowych ogrodach. Od samego rana towarzyszyło mi zachmurzone niebo, co kontrastowało z moimi poprzednimi wypadami na Wołyń, które odbywały się w warunkach wręcz tropikalnych. I tuż przed Lubomlem złapał mnie pierwszy deszcz. Schroniłem się przed nim na przystanku, ale na szczęście opady były słabe i krótkotrwałe. Za miastem wjechałem na drogę magistralną M-07. Pomimo tego, że ruch na niej jest dosyć żwawy, to nawet ją lubię, bo jakościowo nie odbiega od naszej DK12, której technicznie jest przedłużeniem. Droga prosta jak drut i płaska, z ciągnącymi się kilometrami delikatnymi podjazdami i takimiż zjazdami. Miałem dobry ogląd okolicy i było widać, że to tu, to tam popaduje deszcz. A że jechałem ze słońcem w plecy, więc co raz nad horyzontem wyskakiwały tęcze. Na szczęście deszcz mnie do końca dnia już oszczędził. W Kowlu nawet się nie zatrzymałem, bo zwiedzałem to miasto w minionych latach. Po 10 kilometrach krajówką M-19 skręciłem na Lubitów. Ruch spadł praktycznie do zera, podobnie jak jakość asfaltów. W miasteczku zrobiłem krótki postój pod sklepem na uzupełnienie płynów. Zaczepił mnie tam jakiś autochton, który pamiętał mnie z wojaży w tej okolicy w zeszłym roku. Ukraiński jest jednak dosyć trudnym językiem, szczególnie gdy się go nie zna, więc raczej sobie nie pogadaliśmy. Ustaliliśmy jedynie, że o tej porze rok wcześniej było żarko. Słońce już nurkowało za horyzontem, ale postanowiłem wydusić z tego dnia, ile się tylko da. Na polach rolnicy uwijali się ze żniwami, a krowy wracały leniwym krokiem do zagród. Minąłem cmentarz AK w Rokitnicy, rodzinną Gruszówkę, stosunkowo duży Kupyczów i za Czerniejowem postanowiłem zakończyć jazdę w tym dniu. Nocleg wypadł w połowie drogi między wioskami moich dziadków i pradziadków, Gruszówką i Twerdyniami, więc miejscem jakby da mnie na swój sposób wyjątkowym. Miałem jedynie nadzieję, że w przeciwieństwie do moich przodków, nikt mnie w nocy nie odwiedzi...
Ogólnie z tego dnia byłem bardzo zadowolony. Wyjechałem z domu dosyć wcześnie, pogoda do jazdy była wręcz idealna i dzięki temu udało mi się dotrzeć dalej, niż w poprzednich latach.


Wieża w Stołpiu
Wieża w Stołpiu © chirality

Centrum Chełma
Centrum Chełma © chirality

Cementownia w Chełmie
Cementownia w Chełmie © chirality

Nieźle pojechał
Nieźle pojechał © chirality

Przystanek Green Velo w Zbereżu
Przystanek Green Velo w Zbereżu © chirality

Jezioro Świtaź, Wołyń
Jezioro Świtaź, Wołyń © chirality

Płaska droga na Kowel
Płaska droga na Kowel © chirality

Tymczasem na trasie Luboml-Kowel
Tymczasem na trasie Luboml-Kowel © chirality

Słoneczniki, dużo słoneczników
Słoneczniki, wiele słoneczników © chirality

Ciężkie chmury na drogą M-07 Luboml-Kowel
Ciężkie chmury nad drogą M-07 Luboml-Kowel © chirality

Bociany na granicy pól
Bociany na granicy pól © chirality

Ptaki, wiele ptaków
Ptaki, wiele ptaków © chirality

Tymczasem przed Kowlem
Tymczasem przed Kowlem © chirality

Cerkiew w Kowlu
Cerkiew w Kowlu © chirality

Wjazd do Lubitowa
Wjazd do Lubitowa © chirality

Żniwa na Wołyniu
Żniwa na Wołyniu © chirality

Wołyńskie krowy
Wołyńskie krowy © chirality



  • DST 203.72km
  • Teren 5.00km
  • Czas 12:01
  • VAVG 16.95km/h
  • VMAX 31.50km/h
  • Temperatura 36.0°C
  • Podjazdy 893m
  • Sprzęt Banana Rama
  • Aktywność Jazda na rowerze

Ukraina: Włodzimierz Wołyński-Lublin

Sobota, 8 sierpnia 2015 · dodano: 03.02.2016 | Komentarze 0

Pobudkę robię po siódmej. W hotelu nie ma klimatyzacji, a zawieszony na ścianie termometr drażni pokazując 27 stopni. Sen w takich warunkach sprawia, że człowiek budzi się bardziej zmęczony, niż gdy kładł się spać. Przekonam się o tym dzisiaj bardzo boleśnie. Wychodzę na miasto postrzelać trochę zdjęć i uzupełnić zapas baterii do nawigacji, które w taką pogodę padają jak muchy. Wracam do hotelu na śniadanie. Pani w restauracji prosi o „numerok”, więc pokazuję jej klucz z numerem pokoju. Po jej reakcji widzę, że coś jest nie tak, ale kobieta odpuszcza i podaje mi śniadanie. Jajko sadzone, kasza gryczana, warzywa i do tego herbata – nie jest to typowe śniadanie kontynentalne, ale smakuje wyśmienicie. Do sali wchodzi grupa młodych Ukraińców. Numer z „numerokiem” się powtarza. Z urywków rozmowy wnoszę, że aby otrzymać śniadanie potrzebny jest jakiś kwit z recepcji. Najwidoczniej kobieta nie czuła się na siłach wytłumaczyć mi, o co w tym wszystkim chodzi. Diabelskiego planu polegającego na udaniu się do recepcji po „numerok” i konsumpcji kolejnego śniadania jednak nie realizuję. Za granicą trzeba trzymać poziom. W trasę wyruszam przed dziewiątą i po ok. 10 km łapie mnie mega kryzys. Zjeżdżam na pobocze, kładę się na trawie i wypijam większość wody, którą mam. Resztę wylewam na głowę (woda konkretnie gorąca). Mimo, że nie jest dobrze, jestem zmuszony zmienić miejscówkę, bo kręci się wokół mnie pies z książkowymi objawami wścieklizny. Pięknie, brakuje tylko zielonych ludzików. Na nowej miejscu rozkładam się ponownie na trawie, ale czuję, że muszę szybko zbić temperaturę. Wody jednak już nie mam, ale przypominam sobie, że w sakwie wiozę mokre bawełnianie spodenki, które uprałem w hotelu. Planowałem wysuszyć je gdzieś na postoju, więc robię to na mojej głowie. Pomaga na tyle, że ryzykuję jazdę do najbliższego sklepu. Na wjeździe do Nowowołyńska stacja benzynowa. Kupuję lody i kilka butelek mrożonej wody. Lokuję się w cieniu, zaczynam zbijanie temperatury i odpoczywam. Temperatura wspina się do 36 kresek w cieniu – powietrze już nie chłodzi, więc pozostaje parujący pot, który z czegoś organizm musi produkować. Kiedy czuję się wystarczająco dobrze, ruszam w dalszą drogę. Na wyjeździe z miasta dostaję całusa od pszczoły pod pasek kasku. Ból trochę dokuczliwy, ale bardziej obawiam się o szok anafilaktyczny, który dzięki Bogu nie następuje. Kolejny kryzys cieplny dopada mnie tuż po przekroczeniu Bugu Zachodniego i wtargnięciu do Rejonu Lwowskiego. Zatrzymuję się w lesie i powtarzam rytuały z wodą. Pomaga, więc jadę dalej, szczególnie, że obok zatrzymała się grupa ukraińskich młodzieńców w jakimś szrocie. Kolejny kryzys łapie mnie w Tudorkowicach przed skrętem na ostatnią prostą ku granicy. Na szczęście jest tutaj sklep, więc kolejna porcja lodów, wody i odpoczynku. Jakiś Ukrainiec chce mi sprzedać szampon, który właśnie ukradł ze sklepu. Bezczelny typ, ale ponieważ ma pokiereszowany nożem pysk, więc zbywam go łagodnie. Planując trasę, spodziewałem się, że ostatni odcinek na Ukrainie będzie z tłucznia, ale o dziwo wjeżdżam na asfalt. Gdy już zaczynam siebie besztać za pesymizm, asfalt zmienia się w kamienie właśnie, które jednak szybko przechodzą w szuter. Tłumaczę sobie, że pewnie główny wynalazca dróg z kamienia został rozstrzelany, nim jego patent dotarł na zachodnie rubieże kraju. Kilkukilometrowy zjazd szutrem jest przyjemny, ale szarżować na nim się nie da. Jechanie tego odcinka w przeciwnym kierunku z sakwami może być jednak brutalnym powitaniem na Ukrainie. W przygranicznym Uhrynowie niewiarygodnie zrujnowany asfalt. Czuję się jak w Pompejach, ale ukraińskie dzieci pozdrawiają mnie po polsku. Pewnie traktują to jak zabawę z małpą w cyrku, która reaguje na określone dźwięki. Za miasteczkiem wbijam się w nową dobrą drogę ku granicy i na dobre żegnam się z telepaniem po wertepach. Na granicy spokojnie, sennie i pusto. Spodziewałem się, że będę musiał stanąć w rozkroku z rękami na ścianie, podczas gdy ludzie w mundurach będą sprawdzać naturalne otwory ciała w poszukiwaniu wyrobów tytoniowych bez polskich znaków akcyzowych. Nic z tego. Polski celnik nigdzie nie szpera, tylko prowadzimy miła rozmowę o mojej podróży, zabójczej pogodzie i ukraińskich drogach. Radzi mi, żebym do Lublina szukał transportu, bo pogoda jest niewyjściowa, ale zgrywam twardziela i mówię, że to by była w pewnym sensie porażka. Facet pomaga mi wyprowadzić rower z budynku trzepań i żegnamy się przyjacielsko. Info dla transgranicznych szmuglerów jest takie, że trzeba wyglądać jak naprawdę ujechany rowerzysta, żeby się udało. Nie dziękujcie. Odcinek od Włodzimierza Wołyńskiego do granicy to było najgorsze ~40 km w moim życiu pod względem kondycji i ogólnego samopoczucia. Po przekroczeniu granicy wita mnie idealny asfalt. Euforia. Ostatni taki miałem momentami na trasie Luboml-Kowel. Zmieniam nie tylko strefę czasową, ale i przenoszę się cywilizacyjnie do przodu o dobre 50 lat w sprawach infrastruktury drogowej. Mówię to bez satysfakcji, ale ze smutkiem. W przelocie pytam pierwszego napotkanego człowieka, czy to jeszcze Ukraina, czy już Polska. Polszcza – odpowiada – i obaj wybuchamy śmiechem. W centrum Dołhobyczowa staję. W Polsce od razu czuję się lepiej i nie chodzi tylko o drogi. Poczucie bycia u siebie jest nie do przecenienia. Jem wyrafinowany obiad (flaki i fasolka de la Grande Bretagne) w knajpie, w której klientela kupuje głównie wódę na setki. Przysłuchuję się rozmowom o bamberce, odporności pszenicy jarej na przymrozki (najgorsze są te wiosenne mroźne wiatry), i ilości wody potrzebnej do rozcieńczania pestycydów (dwa do jednego spali rośliny, trzy do jednego nie). Sporo osób zaciąga po kresowemu, czym przypominają mi moją babcię. Biorąc pod uwagę gehennę z początku dnia nie wierze, żebym był w stanie dotrzeć bez snu do Lublina, bo do przejechania jest znacznie więcej niż głupie 40 km, które tak mnie upodliły. Postanawiam jednak jechać, ile się da, bo dom ciągnie jak magnes. W Dakocie wyłączam dedykowaną mapę zachodniej Ukrainy i włączam mapę bazową, bo maszynka bardzo nie lubi zbyt wielu aktywnych map powielających jakiś obszar. Planuję trasę, Krasnystaw... Chełm... Krasnystaw... Chełm.... Pada na Krasnystaw. Celowo jednak nie sprawdzam, jaki dystans przede mną, bo wiem, że ta informacja podcięłaby mi skrzydła. Ot, błogość ignorancji. Szczęśliwie, upały stają się coraz mniej dokuczliwe. Trasę dzielę na krótsze etapy (Hrubieszów, Krasnystaw, Piaski), na finiszu których obiecuję sobie odpoczynek. Na samym początku trasy bonus, bo wjeżdżam bezwizowo do Ameryki i tak zupełnie przy okazji odhaczam w pięknym stylu RAAM (czas ok. 5 minut). Czuję się spełniony – God bless America! Przed Hrubieszowem wyskakuje zza węgła zakaz ruchu. Jadący za mną motocyklista mówi, jak to objechać, bo na znakach o tym ani słowa. Na objeździe wyprzedzam rowerzystę wiozącego kosę. Zataczam wokół niego baaardzo szeroki łuk. Dojazd do miasta parszywy, bo budują tutaj chyba coś na kształt obwodnicy. Staję po picie. Z Biedronki wychodzą dwie Ukrainki z koszami wypełnionymi pampersami. –Pięcioraczki? – zapytuję. –Diesiat – odpowiada Ukrainka, pokazując palce obu dłoni. Przejeżdżam przez centrum, które zdecydowanie wypiękniało, bo w zeszłym roku wyglądało jak po bombardowaniu. Za Hrubieszowem zachód słońca, który spóźniam się sfotografować, bo chciałem się nań zatrzymać na styk. Ech. Drogowskazów na Krasnystaw nie ma, więc nie wiem, ile muszę jeszcze wykręcić. Pomimo zmroku na polach snują się w świetle reflektorów kombajny pochłaniające łany zboża. Niektóre rzygają zbożem na przyczepy traktorów, a inne zatrzymują je w brzuchach. Jeden kombajn wyjeżdża właśnie z pola i pomimo że jestem daleko, czeka aż przejadę. Bestia jest szeroka na całą szosę, więc doceniam gest. Koło Teratyna goni mnie traktor. Jedzie minimalnie szybciej, ale gdy myślę, że już po mnie, traktor staje przy karczmie. Uff! Poruszam się drogą na Chełm i w Odletajce żegnam się z nią, odbijając w lewo. Pierwszy drogowskaz wspomina Krasnystaw i podłamka. Nie pamiętam liczby, ale była zdecydowanie większa, niż to, czego się spodziewałem nawet w czarnych scenariuszach. Niebo bajkowo gwiaździste nade mną, ale zaczyna być zimno. Gdy jakiś podjazd mnie nawet nie rozgrzewa, staję i zakładam koszulkę termiczną. Spodnie jednak odpuszczam, bo chcę się do końca polansować w pstrokatych portkach plażowych. Ze względu na liczne hopki, planuję podzielić odcinek do Krasnegostawu na dwa z międzylądowaniem w Kraśniczynie. Przed miasteczkiem zmasowane ataki psów. Zawierajcie bramy na noc, ludzie! Albo psa do drewutni. Czworonożnych terrorystów bez ostrzeżenia rażę światłem lampki, bo jest to jedyny argument, który do nich przemawia. W Kraśniczynie nawet przyzwoity, obudowany przystanek, ale kręci się ciekawski pies i nieopodal głośno rozmawia podpita grupka. Kładę się na chwilę na ławce, ale nie chcę się za bardzo rozleniwiać, więc ruszam w dalszą drogę. Na tym odcinku orientuję się, że mam rozregulowane stery po telepaniu się na ukraińskich wertepach. W ruchu dokręcam palcami obie nakrętki na czuja. Kolejny przystanek miał być w Krasnymstawie, ale gdy już tam jestem, zmieniam zdanie i obwodnicą kieruję się na Piaski. Pierwszy drogowskaz i znowu szok, że tak cholernie daleko do celu. Odcinek bardzo pofałdowany, więc mniej więcej w połowie robię krótką przerwę. Na jakimś podjeździe tylko jeden pas ruchu i wąskie pobocze. Wspinam się, ale słyszę, że sapie za mną przeciążony TIR. Przestaję pedałować i prostuję tor jazdy, bo chcę się pozbyć ton żelastwa z pleców. TIR mnie wyprzedza, a kierowca światłami dziękuje. Jaja. Maszt w Piaskach widać z daleka i staje się on moim celem. Wydaje się on być tuż tuż, ale to tylko złudzenie, którym się dobrowolnie karmię. Znowu kilka męczących podjazdów, bo masztów raczej nikt nie buduje w dolinach, no chyba że za fundusze europejskie. Nowe przystanki autobusowe mają zajmujące część pobocza wysepki, które zupełnie nie wyróżniają się kolorem od powierzchni szosy. Pierwszy raz na coś takiego po prostu wjechałem, ale później przed każdym przystankiem odbijałem na wszelki wypadek lekko w lewo. Przed samym masztem niespodzianka, bo dostaję zakaz ruchu po krajówce i skierowanie na coś w rodzaju serwisówki. Świetna jakość i pusto, więc przez kilka kilometrów jedzie się bezstresowo. Długi zjazd i jestem w Piaskach, gdzie robię tradycyjny postój na stacji benzynowej. Rozmawiam z ajentem o paleniu przy dystrybutorach, spadku gęstości paliwa podczas upałów i kto na tym zarabia. Śliskie tematy, więc ruszam. Tradycyjnie na rogatkach miasta czekają na mnie psy, ale częstuję je lumenami. Z satysfakcją obserwuję, jak zmykają w krzaki. Teraz spokojna jazda serwisówką ekspresówki do Lublina. Na tym etapie zwyczajnie cieszę się jazdą, nie mam parcia do celu, a jedynie czas na refleksje o minionych trzech dniach. Moje rozmyślania przerywa kobieta spacerująca poboczem z wielkim psem. –Nie za wcześnie na spacer? – pytam. –Chciał wyjść – odpowiada bez entuzjazmu. No i wiadomo, kto w tej rodzinie nosi spodnie. W domu jestem po czwartej, gdy już się rozjaśnia. Kąpiel i do łóżka. Podsumowując, wyjazd bardzo ciekawy, ale i męczący. Nowe opony, Maxis Detonator, wbrew nazwie nie zawiodły. Kierowcy, których napotkałem na trasie zachowywali się w miarę poprawnie. Może ze trzy razy samochody wyprzedzały mnie zbyt blisko i raz (o ten jeden raz za dużo) musiałem uciekać z jezdni, gdy jadący z naprzeciwka wyprzedzał na trzeciego, gdy zdecydowanie nie było na to miejsca. Jazda z sakwami w temperaturze grubo powyżej 30 stopni w cieniu to igranie ze wszystkim, co najcenniejsze. W takich warunkach lepiej jechać między późnym popołudniem a rankiem, a przez resztę dnia oddać się relaksowi. Przekonałem się również, że na podróże z sakwami nie warto jechać w zatrzaskach. Są one kompromisem między komfortem i efektywnością, ale w przypadku takich wyjazdów komfort jest najważniejszym kryterium. Warto też od startu jechać na miękkich przełożeniach, nawet jeżeli na początku wydaje się to zupełnie bez sensu. Na Ukrainie stan dróg jest taki sobie, ale lepiej na niego nie narzekać, bo dalej może być gorzej. I zapewne będzie. Do tego mapy nie mówią zupełnie nic o stanie nawierzchni, a to na Ukrainie może być brzemienne w skutkach. Wożenie dużego zapasu płynów to konieczność, szczególnie jeżeli trasa wiedzie przez głęboką prowincję. Tam sklepy spotyka się od wielkiego dzwonu, a do tego mogą być tak zakamuflowane, że można je zwyczajnie przeoczyć. Wylądowanie w otwartym terenie na kompletnym bezludziu, gdy z nieba leje się żar, nie jest ani trochę zabawne. Pomimo tych trudności, wyjazd sprawił mi kupę radości, którą mogłem w pełni docenić już na mecie. Piękne wołyńskie krajobrazy, świadomość krwawej historii tej ziemi, cisza i spokój. Czego można chcieć więcej? Do tego płasko, więc przynajmniej z grawitacją walczyć nie trzeba. Zdecydowanie planuję w te rewiry wrócić, ale tym razem chciałbym pociągnąć dalej przez Lwów na Zakarpacie. Szczególnie, że w planach jest otwarcie dla rowerów przejścia granicznego Rawa Ruska-Hrebenne i dzięki temu będzie można Centralny Szlak Rowerowy Roztocza przejechać po całości.


Autostopowicz na rogatkach Nowowołyńska
Autostopowicz na rogatkach Nowowołyńska © chirality

Bug Zachodni w okolicach Litowiża na granicy rejonu wołyńskiego i lwowskiego
Bug Zachodni w okolicach Litowiża na granicy rejonu wołyńskiego i lwowskiego © chirality

Granica obwodu wołyńskiego
Granica obwodu wołyńskiego © chirality

Granica obwodu lwowskiego
Granica obwodu lwowskiego © chirality

Dołhobyczów
Dołhobyczów © chirality

Żniwa pod Dołhobyczowem
Żniwa pod Dołhobyczowem © chirality

Start RAAMu
Start RAAMu © chirality

Meta RAAMu
Meta RAAMu © chirality

Nie ma miętko
Nie ma miętko © chirality

Zmierzch pod Hrubieszowem
Zmierzch pod Hrubieszowem © chirality




  • DST 109.81km
  • Teren 40.00km
  • Czas 07:45
  • VAVG 14.17km/h
  • VMAX 38.10km/h
  • Temperatura 36.0°C
  • Podjazdy 290m
  • Sprzęt Banana Rama
  • Aktywność Jazda na rowerze

Ukraina: Kowel-Włodzimierz Wołyński

Piątek, 7 sierpnia 2015 · dodano: 03.02.2016 | Komentarze 0

Wstaję przed ósmą i wychodzę na miasto coś zjeść. Kończy się na hot-dogu i kawie. W pokoju pakuję sakwy i pełen obaw udaję się na parking, na którym nockę spędził mój rower. Z ulgą dostrzegam, że nadal tam stoi. Ruszam w stronę Gruszówki i tym razem nie kombinuję, bo jadę do Lubitowa drogą kijowską. Gdzieś jeszcze w mieście przypadkowo muskam lewą manetkę. Łańcuch spada na średnią tarczę, na której zostanie już do końca ukraińskiej przygody. Na wylocie z Kowla podjazd na wiadukt, który wchodzi w miarę przyzwoicie. W Lubitowie opuszczam M07 i dosyć kiepskimi asfaltami docieram do Gruszówki, dawnej wioski moich dziadków. Nie zatrzymuję się tam na zbyt długo, bo temperatura dochodzi do 36 stopni, a uzupełnienie płynów staje się priorytetem. W Lityniu pytam jakiegoś miejscowego o sklep, a ten pokazuje, że muszę odbić w jakąś boczną dróżkę. Jadę i widzę zrujnowany budynek z kłódką na drzwiach. To coś mogło być sklepem za Gorbaczowa, więc zaczynam nabierać podejrzeń, że zostałem wystawiony do wiatru ( nota bene, wieje dzisiaj konkretnie ze wschodu). Na budynku obok wisi ukraińska flaga, godło i jakieś tablice, więc postanawiam się tam zapuścić. W drzwiach mijam się z kobietą, która jest sklepową z ruiny obok. Okazuje się, że lityński sklep otwiera się, gdy pojawi się klient. Sklep na klienta nie czeka, bo to takie europejskie. W sklepie wybór niewielki, ale i tak interesują mnie tylko płyny, które uzupełniam i jadę dalej. Za miasteczkiem jakiś facet pasie krowy i coś do mnie krzyczy. Odpowiadam, że ja z Polszczi i nie wiem, o co chodzi. Facet pokazuje przegub dłoni, a ja łamanym radzieckim odpowiadam adinactat piatcat szest. Chyba zrozumiał, bo nie ma zamiaru mnie batożyć. Przed Kupyczowem miejscówka z barszczem sosnowskiego (pamiętałem ją z zeszłego roku), ale ani nie jestem głodny, ani nie mam ochoty jej fotografować. W kupyczowskim sklepie ponownie uzupełniam zapasy wody. Obsługa się zmieniła, bo w zeszłym roku pracowała tutaj kobieta, która dobrze mówiła po polsku. W Czernijowie mijam zrujnowany kościół katolicki. Mam ochotę go obfotografować, ale pod budynkiem siedzą na ławkach miejscowi chłopi i jakoś nie chcę zakłócać im wypoczynku. Na wysokości Świniarzyna skwar i mocny wiatr wygrywają, więc postanawiam najbardziej piekielny fragment dnia przeczekać na zadaszonym przystanku. Wystawiam na słońce uprane w Kowlu buty SPD, które schną błyskawicznie. Strzelam fotki, studiuję mapy i ogólnie się opieprzam. Gdy czuję się w miarę wypoczęty i znudzony, ruszam w kierunku Makowiczów i za miasteczkiem zatrzymuję się przy cmentarzu. Widzę, że odchodzi tam likwidacja starych grobów, bo brakuje miejsca na nowe. W poszukiwaniu polskich śladów wchodzę na teren cmentarza, ale szybko się z niego zmywam. Likwidacja polega na usuwaniu jedynie krzyży i wszelkich tablic. Zarośnięty teren jest nadal usłany regularnymi kopcami, a jakoś nie mam ochoty chodzić po ludzkich szczątkach. Dojeżdżam do miejsca, w którym odbija gruntówka do Twerdynia, dawnej siedziby moich pradziadków. Ze starych map pamiętam, że w miejscu, gdzie jest teraz wielkie gospodarstwo rolne, kiedyś były dwie polskie osady, Antonówka i Mirosławówka, w miejscu których żółcą się teraz łany pszenicy. Robię trochę zdjęć i zaczynam się mierzyć z dwoma hopkami wyrysowanymi przez ciągnące się po het, het pole. Jest już po zbiorach, zapewne kukurydzy, i jadę kreską gruntu wśród ścierniska najeżonego wysokimi na 20 centymetrów sztywnymi badylami. Podejrzewam, że upadek na takim ściernisku mógłby być zabójczy. Co ciekawe, przed wojną była tutaj inna polska osada, Adamówka. Po hopkach przyjemny łagodny zjazd do samego Twerdynia. Robię krótki postój pod cerkwią i kieruję się na Kisielin. Droga przechodzi w mój znienawidzony tłuczeń, który będzie się ciągną aż do Oździutyczów. Droga jest wyjątkowo szeroka i parafrazując klasyka, „szerokość już jest, czas na nawierzchnię”. Tuż przed Kisielinem mijam drogowskaz odwrócony do mnie „plecami”. Gdy go czytam z drugiej strony okazuje się, że wskazuje on miejsce mordu miejscowych Żydów. Akurat jeżeli chodzi o czystki etniczne, to na tych terenach panowało równouprawnienie. Wśród łanów zboża rzeczywiście widzę lśniący bielą monument, ale nie znajduję w sobie motywacji, żeby tam podjechać. Wjeżdżam do miasteczka i zastanawiam się, gdzie są ruiny katolickiego kościoła. Na mapie widzę, że Kisielin jest dosyć duży, z klastrami domostwo rozrzuconymi wśród lasów i nie chcę snuć się tutaj jak dziecię w ciemności. Pytam miejscowych o sklep i dzięki wskazówkom szybko go odnajduję. Z wnętrza dobiega gwar rozmów, ale gdy tam wchodzę zapada niezręczna cisza. Jak ja uwielbiam takie sytuacje. Proszę sprzedawczynię o picie i jakieś ciastka. Ta mówi, że wczoraj również przejeżdżał tędy rowerzysta z Polski i sama pyta, czy chcę zobaczyć ruiny kościoła. No przecież po to tu przyjechałem, ale jedynie pytam od niechcenia, czy to daleko. Okazuję się, że nie, a do tego w tamtym kierunku jedzie rowerem miejcowa gospodyni z dzieckiem. Zabieram się z nią, mijamy konkurencyjną cerkiew i moim oczom ukazują się ruiny. Przez chwilę zastanawiam się, czy powinienem zdjąć kask przed wejściem do środka. Zdejmuję. Miejsce jest dosyć surrealistyczne, bo rzadko można spotkać kościół w takim stanie. Na ścianach ledwo widoczne fragmenty fresków. Obok kościoła mogiły ofiar rzezi z lipca 1943 roku. Kilka osób z mojej rodziny straciło w tych okolicach życie, ale na tablicy z listą nazwisk nie widzę nikogo znajomego. Nie wiem, czy to dobrze, czy źle. Napisy na tablicach dosyć mgliste – nic z nich nie wynika, poza tym że mordów na obywatelach radzieckich narodowości polskiej dokonały elementy obszarniczo-nacjonalistyczne (sic!). Rozumiem, że nikt nie chce irytować obecnych mieszkańców tych ziem. Zresztą chwali się miejscowej ludności, że ruiny tego kościoła zostawiła w spokoju, bo przecież za czasów sowieckich można było je rozebrać do ostatnie cegły. Opuszczam to miejsce i tłuczniem rozsypanym wśród lasów i łąk jadę dalej. Gdy w Oździutyczach docieram do asfaltu jestem wręcz szczęśliwy, bo ta telepanina zaczynała mi wychodzić nosem. Przed dotarciem do głównej drogi na Włodzimierz Wołyński robię postój przy poletku barszczu sosnowskiego. Baldachimy rzucają przyjemny cień, ale na szczęście kwiatostany już przekwitłe. W Mołczanowie wbijam się na drogę N22 do Włodzimierza. Szeroka, ale jakość asfaltu różna. Czasami jadące z naprzeciwka samochody uprawiają slalom po całej szerokości, aby uniknąć pojawiających się kraterów, tudzież epicko pofalowanego asfaltu, który podtopiony tropiklnym słońcem leniwie spływa na pochyłościach. Do Włodzimierza docieram jeszcze przed zmrokiem. W jakimś sklepie kupuję pieczonego kurczaka. Sklepowa pyta, czy chcę do niego coś tam, coś tam. Ponieważ nie wiem, co to jest owo coś tam, dziękuję. Przed sklepem jakiś zapity jegomość mówi, żebym uważał, bo Ukraina to bandycki kraj, po czym pyta, czy może napić się coli z butelki. Z MOJEJ butelki. Ponieważ po czymś takim musiałbym ją wyrzucić, więc odmawiam. Facet lekko zdezorientowany, ale odpuszcza. Pytam policjanta o hotel i po chwili już się w nim melduję. 280 hrywien – tyle samo, co w Kowlu, ale znacznie lepszy standard, do tego w łazience szampon i mydło, jak również śniadanie w cenie. No i żadnych problemów z zostawieniem roweru. W pokoju pranie, przepak i spać.


Schronienie przed skwarem, okolice Świniarzyna na Wołyniu
Schronienie przed skwarem, okolice Świniarzyna na Wołyniu © chirality

Fajrant na przystanku koło Świniarzyna na Wołyniu
Fajrant na przystanku koło Świniarzyna na Wołyniu - kolory przystanku zlewają się z niebem i ziemią prawie idealnie © chirality

Wołyński krajobraz
Wołyński krajobraz © chirality

Żniwa na Wołyniu
Żniwa na Wołyniu © chirality

Droga do Makowiczów na Wołyniu
Droga do Makowiczów na Wołyniu © chirality

Wjazd do Makowiczów na Wołyniu
Wjazd do Makowiczów na Wołyniu © chirality

Cmentarz w Makowiczach na Wołyniu
Cmentarz w Makowiczach na Wołyniu © chirality

Gospodarstwo rolne w okolicach Makowiczów
Gospodarstwo rolne w okolicach Makowiczów © chirality

Droga Makowicze-Oździutycze na Wołyniu
Droga Makowicze-Oździutycze na Wołyniu © chirality


Wołyńskie żniwa
Wołyńskie żniwa © chirality

Gruntówka na Twerdynie
Gruntówka na Twerdynie © chirality

Hopka przed Twerdyniem na Wołyniu
Hopka przed Twerdyniem na Wołyniu © chirality

Gruntówka do Twerdynia na Wołyniu
Hopki do Twerdynia na Wołyniu © chirality

Zjazd do Twerdynia na Wołyniu
Zjazd do Twerdynia na Wołyniu © chirality

Ściernisko najeżone badylami, Wołyń
Ściernisko najeżone badylami, Wołyń © chirality

Łany zboża na Wołyniu
Łany zboża na Wołyniu - inspiracja dla ukraińskiej flagi? © chirality

Twerdyńskie bociany, Wołyń
Twerdyńskie bociany, Wołyń © chirality

Cerkiew w Twerdyniu na Wołyniu
Cerkiew w Twerdyniu na Wołyniu © chirality

Mech na korze
Mech (porosty?) na korze © chirality

Rogatki Kisielina na Wołyniu
Rogatki Kisielina na Wołyniu © chirality

Wjazd do Kisielina na Wołyniu
Kisielin na Wołyniu © chirality

Ruiny kościoła w Kisielinie na Wołyniu
 Ruiny kościoła w Kisielinie na Wołyniu © chirality

Ruiny kościoła w Kisielinie na Wołyniu
Ruiny kościoła w Kisielinie na Wołyniu © chirality

Wnętrze kościoła w Kisielinie na Wołyniu
Wnętrze kościoła w Kisielinie na Wołyniu © chirality

Kościół w Kisielinie na Wołyniu, resztki fresków
Kościół w Kisielinie na Wołyniu, resztki fresków © chirality

Kościół w Kisielinie na Wołyniu, sklepienie
Kościół w Kisielinie na Wołyniu, sklepienie © chirality

Wnętrze kościoła w Kisielinie na Wołyniu
Wnętrze kościoła w Kisielinie na Wołyniu © chirality

Krzyż więczący kościół w Kisielinie na Wołyniu
Krzyż więczący kościół w Kisielinie na Wołyniu © chirality

Nisza w kościele w Kisielinie na Wołyniu
Nisza w kościele w Kisielinie na Wołyniu © chirality

Kościół w Kisielinie na Wołyniu, zakratowane okno
Kościół w Kisielinie na Wołyniu, zakratowane okno © chirality

Kościół w Kisielinie na Wołyniu,ozdobny detal
Kościół w Kisielinie na Wołyniu,ozdobny detal © chirality

Kościół w Kisielinie na Wołyniu, metalowy detal
Kościół w Kisielinie na Wołyniu, metalowy detal © chirality

Kościół w Kisielinie na Wołyniu, gdyby mury przemówiły
Kościół w Kisielinie na Wołyniu, gdyby mury przemówiły... © chirality

Barszcz sosnowskiego na Wołyniu
Barszcz sosnowskiego na Wołyniu © chirality

Pomnik Włodka Wołyńskiego we Włodzimierzu Wołyńskim
Pomnik Włodka Wołyńskiego we Włodzimierzu Wołyńskim © chirality

Włodzimierz Wołyński
Włodzimierz Wołyński © chirality

Memoriał poległych na wschodzie Ukrainy, Włodzimierz Wołyński
Memoriał poległych na wschodzie Ukrainy, Włodzimierz Wołyński © chirality

Memoriał we Włodzimierzu Wołyńskim
Memoriał we Włodzimierzu Wołyńskim © chirality

Kościół św. św. Joachima i Anny we Włodzimierzu Wołyńskim
Kościół św. św. Joachima i Anny we Włodzimierzu Wołyńskim © chirality

Hotel w centrum Włodzimierza Wołyńskiego
Hotel w centrum Włodzimierza Wołyńskiego, rowery mile widziane © chirality



  • DST 229.34km
  • Teren 12.00km
  • Czas 12:58
  • VAVG 17.69km/h
  • VMAX 31.40km/h
  • Temperatura 35.0°C
  • Podjazdy 380m
  • Sprzęt Banana Rama
  • Aktywność Jazda na rowerze

Ukraina: Lublin-Kowel

Czwartek, 6 sierpnia 2015 · dodano: 03.02.2016 | Komentarze 0

Już dawno postanowiłem, że z okazji dorocznych Europejskich Dni Dobrosąsiedztwa skorzystam z tymczasowego mostu pontonowego na Bugu w Zbereżu, by ponownie pojeździć po Wołyniu. Planowałem bardzo wczesny wyjazd, więc budzik nastawiam na godz. 3 - dzwoni, ale wstaję dopiero dwie godziny później. Besztam siebie, bo wiem, że zapłacę za to jazdą w ukropie. Dom opuszczam o godz. 6 i przez pierwsze kilometry oswajam się z obciążonym rowerem. Sakwy ważą 22 kg i jeśli dodać do tego dwulitrową butelkę płynów, to bagażnik jest obciążony praktycznie do limitu. Przez całą trasę towarzyszy mi konkretny wschodni wiatr w twarz, który z jednej strony przeszkadza, ale z drugiej chłodzi. Nie chcę do granicy w Zbereżu powielać trasy z zeszłego roku, więc kieruję się na Wierzbicę przez Łęczną i Cyców. Asfalty generalnie dobre i jedynie w okolicach Wierzbicy kilkukilometrowy kiepski kawałek, który traktuję jako zaprawę przed ukraińskimi drogami. Na rogatkach Sawina mijam stojącego na poboczu sakwiarza. W locie pytam, czy jedzie na Ukrainę, ale zdaje się, że nie dosłyszał, więc jadę dalej. Na poboczu dostrzegam jelenia, który biegnie wzdłuż drogi moim tempem. Czuję, że planuje przeskoczyć na drugą stronę, więc zwalniam. I rzeczywiście, zwierzak wykorzystuje uzyskaną przewagę i przelatuje dwoma skokami przez jezdnię. Wtedy dogania mnie sakwiarz, którego wcześniej mijałem. Okazuje się, że też jest z Lublina, ale większość drogi przebył pociągiem. Ponieważ rzeczywiście jedzie na Ukrainę nad jedno z bardziej kameralnych jeziorek, więc kręcimy razem. Tempo podczas tej wspólnej jazdy niepotrzebnie wzrasta (syndrom macho, half wheeling – jak zwał, tak zwał), za co strofuję siebie w myślach. Jest to tym bardziej bez sensu, że pojawiają się od czasu do czasu hopki, których w tych okolicach się nie spodziewałem. Na szczycie podjazdu przed Piaskami Uhruskimi zatrzymujemy się na robienie zdjęć, bo widoki są przepiękne. W Woli Uhruskiej mój kompan zatrzymuje się w oczekiwaniu na znajomych, a ja ciągnę dalej. Skwar jest już solidny, płyny schodzą błyskawicznie, więc w poszukiwaniu sklepu zbaczam trochę z trasy. W Stulnie, rozsiadam się pod sklepem i podziwiam szpaler wypalonych słońcem i długotrwała suszą rododendronów. Woda i lody pomagają, więc po krótkiej przerwie jadę dalej. Przed wyjazdem założyłem nowe opony, które na asfalcie tracą nadmiarowe fragmenty gumy. Towarzyszą temu nienaturalne dźwięki, ale zakładam, że jest to normalne. Z oznakowań wynika, że wbiłem się na szlak Green Velo, a w samym Zbereżu mam okazję przetestować jego stację postojową w postaci zgrabnej wiaty. Dojazd do mostu pontonowego na Bugu tradycyjnie po piachu. W zeszłym roku miałem lżejsze sakwy i grubsze opony, więc dało się przejechać ten odcinek po całości. Teraz muszę większość brać z buta. Odprawa graniczna przebiega sprawnie i po kilku minutach jestem na Ukrainie. Wymieniam walutę w krzakach u konika i na przygranicznym jarmarku kupuję butlę kwasu (można płacić złotówkami). Nie przebywam tam długo, bo chcę pierwsze, najgorsze kilometry mieć jak najszybciej za sobą. Kawałek do Grabowa kiepski, bo nafaszerowany tłuczniem. Jest to jednak jedynie preludium do epickich kocich łbów czekających dalej, które w zeszłym roku dały mi nocą solidnie popalić. W Grabowie mijam stająca na poboczu liczną grupkę sakwiarzy, którzy dochodzą mnie na kocich łbach tuż za wsią. Okazuje się, że jadą z Chełma nad jezioro Świtaź. Na czele grupy ojciec objuczony sakwami i extrawheel'em i jego synowie zupełnie na lekko. Żartobliwie pytam, czy ułomni. Na kocich łbach ponownie bezsensowne podkręcanie tempa, młodzież i głowa rodziny szaleją, ale tym razem postanawiam jechać swoje. W Zalesiu ostry zakręt radości (płaczu, gdy brany w przeciwnym kierunku), czyli koniec kocich łbów i początek dobrego asfaltu. Żegnam się z grupa chełmską, która robi tutaj postój pod sklepem. Jadę dalej i zatrzymuję się dopiero nad jeziorem Świtaź. Ruch jak w dzień targowy w Sajgonie. Rozkładam się na brzegu i trochę pluszczę w wodzie. Jezioro jest solidnych rozmiarów, ale wydaje się wyjątkowo płytkim, bo kilkaset metrów od brzegu kręcą się ludzie, którym woda sięga zaledwie do kolan. Aż nie chce mi się wierzyć, że jest to najgłębsze jezioro Ukrainy. Opijam się mrożonym kwasem z beczki i udaję się w dalszą drogę. Do Szacka ruch bardzo intensywny, ale nikt nie pędzi, bo na drogach również wielu pieszych. W domu zaplanowałem nową trasę z Szacka na wschód, aby nie jechać tak samo, jak w zeszłym roku. Na planach się jednak skończyło w momencie, w którym urwał się asfalt. Moim oczom ukazały się kocie łby znane mi już z odcinka Grabowo-Zalesie. Ciągnęły się aż po horyzont, co skutecznie zgasiło moją chęć poznawania nowego. Z podkulonym ogonem wróciłem więc na z góry upatrzone pozycje i skierowałem się znajomą trasę na południe do Lubomla. Do znajdującego się za miastem skrzyżowania z drogą M07 prowadzącą prosto do Kowla dotarłem już solidnie wymęczony. Na stacji benzynowej przezornie uzupełniłem zapasy wody, bo wiedziałem, że dalej jest z tym kłopot. Mimo, że nawierzchnia elegancka, to odcinek bardzo ciężki ze względu na skwar i wiatr. Zaczynają się sceny jak z Kafki. Mijam zwłoki bociana. Zaraz potem biegnie poboczem pies z psią żuchwą w pysku. W powietrzu czuję słodką woń padliny i przejeżdżam obok rozpłaszczonego właściciela tejże żuchwy. Pod dworzec kolejowy w Kowlu docieram przed zachodem słońca. Postanawiam podjechać do Gruszówki, dawnej osady moich dziadków, jeszcze tego samego dnia. W domu wypatrzyłem „skrót”, więc nie jadę drogą kijowską na Lubitów, a kieruję się przez Wolę Kowelską do Zielonej. Za miasteczkiem kończy się asfalt i zaczyna gruntówka. Gdy jest już solidnie ciemno, przejeżdżam obok cmentarza na skraju lasu i bum, pakuję się w piach do połowy koła. Jeszcze działa inercja w myśleniu, więc zaczynam rower pchać. Cmentarz, ciemny las, w którym słychać jakieś trzaski, gzy wielkości pięści (no może naparstka) i ja pchający prawie czterdziestokilogramowy rower. Zerkam na mapę i przychodzi otrzeźwienie. Przecież nie dam rady przepchać się przez 10 km piachu, a tyle może go w najgorszym przypadku tutaj być aż do Białaszowa. Wycofuję się i wracam do Kowla. W hotelu pani za ladą nie chce mnie przyjąć z rowerem. Na moje argumenty, że w zeszłym roku zostawiłem rower w garderobie odpowiada, że ktoś klucze do tejże już zabrał do domu. Sugeruje, abym zostawił rower na stojance, czyli jak się domyślam parkingu strzeżonym. Nie chce tego robić z oczywistych względów, ale czuję, że inaczej się nie da. Wychodzę z hotelu, gdzie zaczepia mnie trójka chłopaków na naprawdę przyzwoitych góralach. Coś mówią po ukraińsku, odpowiadam po angielsku i zaczynamy rozmową. Idzie jak po grudzie, bo chłopakom brakuje słów, ale razem znają ich wystarczająco dużo. Rozmawiamy o podróżach rowerowych, polityce i pierdołach. Zdecydowanie zbyt długo, ale spotkanie jest o tyle dobre, że chłopcy zabierają mnie do właściciela parkingu. Coś mu tam mówią, a ten pozwala mi zostawić rower za darmo u siebie. Mimo to, i tak robię to z ciężkim sercem. Żegnam się z moimi nowymi znajomymi i wracam do hotelu. Pokój (280 hrywien) w przyzwoitym standardzie, ale bez fajerwerków. Kąpiel, pranie (tony piachu w butach, ciekawe skąd...) i czas na refleksję na temat mijającego dnia. Od butów SPD nabawiłem się bólu w lewej kostce, więc od jutra postanawiam jechać w zwykłych butach sportowych (na szczęście na pedały zamontowałem przed wyjazdem nakładki platformowe). Do tego od spodenek rowerowych otarłem udo, więc mam zamiar porzucić je na rzecz zwykłych bermudek. Zasypiam błyskawicznie.


Świt nad Bystrzycą w Lublinie
Świt nad Bystrzycą w Lublinie, w tle Arena Lublin © chirality

Okolice Wierzbicy (lubelskie)
Okolice Wierzbicy (lubelskie) © chirality

Panaroma w okolicach Piasków Uhruskich
Panaroma w okolicach Piasków Uhruskich, na pierwszym planie przygodnie spotkany sakwiarz © chirality

Stacja Green Velo w Zbereżu
Stacja Green Velo w Zbereżu © chirality

Wyjazd z Adamczuków, Wołyń
Wyjazd z Adamczuków na Wołyniu © chirality

Kocie łby za Grabowem, Wołyń
Kocie łby za Grabowem na Wołyniu © chirality

Zakręt i koniec kocich łbów w Zalesiu, Wołyń
Uff! Zakręt i koniec kocich łbów w Zalesiu na Wołyniu © chirality

Jezioro Świtaź, Wołyń
Jezioro Świtaź, Wołyń © chirality

Jezioro Świtaź, Wołyń
Jezioro Świtaź, Wołyń © chirality

Limo czyli lody
Limo czyli pewnie lody © chirality

Droga M07 Luboml-Kowel
Droga M07 Luboml-Kowel © chirality