Info

avatar Jestem chirality z Lublina. Mam przejechane 42279.29 km, w tym 945.90 km w terenie, z prędkością średnią 23.87 km/h.
Więcej o mnie.

button stats bikestats.pl

2020 button stats bikestats.pl

2019 button stats bikestats.pl

2018 button stats bikestats.pl

2017 button stats bikestats.pl

2016 button stats bikestats.pl

2015 button stats bikestats.pl

2014 button stats bikestats.pl

Wykresy roczne

Wykres roczny blog rowerowy chirality.bikestats.pl

Archiwum



Wpisy archiwalne w miesiącu

Sierpień, 2016

Dystans całkowity:3212.62 km (w terenie 41.00 km; 1.28%)
Czas w ruchu:154:16
Średnia prędkość:20.83 km/h
Maksymalna prędkość:45.20 km/h
Suma podjazdów:11101 m
Liczba aktywności:28
Średnio na aktywność:114.74 km i 5h 30m
Więcej statystyk
  • DST 322.65km
  • Czas 13:38
  • VAVG 23.67km/h
  • VMAX 37.50km/h
  • Temperatura 21.0°C
  • Podjazdy 862m
  • Sprzęt Szosant
  • Aktywność Jazda na rowerze

Siedlce

Środa, 31 sierpnia 2016 · dodano: 12.10.2016 | Komentarze 0

Na północnych rubieżach województwa lubelskiego uchowała się ostatnia gmina tegoż, której jeszcze nie odwiedziłem. Chciałem zlikwidować tę białą plamę, ale jednocześnie upiec jakąś inną pieczeń przy tym samym ogniu. I dlatego postanowiłem dotrzeć do Siedlec – miasta, w którym jeszcze nigdy nie byłem. Z domu wyjechałem po szóstej. Krystalicznie czyste niebo, ale dosyć rześko (11 stopni). Sporo czasu zeszło mi na wyrwaniu się z Lublina, bo ruch samochodowy był już spory, a sygnalizacja na skrzyżowaniach nie zawsze współpracowała. Do Lubartowa jechałem tradycyjnie krajową dziewiętnastką. Pomimo solidnego ruchu lubię tę trasę, bo jej projektanci byli wspaniałomyślni jeśli chodzi o pobocze. Za miastem wbiłem się na boczne drogi bardzo różnej jakości (to taki lubelski eufemizm) i dotarłem nimi do Radzynia Podlaskiego. Tutaj po raz pierwszy zauważyłem, że niebo nie jest już klarowne, a płyną po nim ławice białych puszystych chmur. Za miastem ponownie wjechałem na DK19 i był to najgorszy odcinek podczas tego wyjazdu. Asfalty niby dobre, ale brak pobocza w połączeniu z intensywnym ruchem ciężarowym to nie jest to, co można nazwać sielanką. Kilka razy zjeżdżałem do zatoczek autobusowych, aby przepuścić sapiące za plecami kolumny ciężarówek, które na tej drodze krajowej, która wygląda jak wojewódzka, nie były w stanie normalnie wyprzedzać. W Kąkolewnicy dwa radosne momenty. Po pierwsze opuściłem krajówkę, a po drugie była to właśnie stolica ostatniej gminy mojego województwa, do której nie wjechałem rowerem. Po krótkiej euforii posuwałem się dalej na północ bocznymi drogami. Były tak boczne, że nawet nie wiedziałem, kiedy wjechałem do województwa mazowieckiego. Chmury zaczynały kłębić się coraz bardziej i przybierać stalową barwę. Przypomniałem sobie, że pogodynka wspominała coś o możliwych opadach na Podlasiu, ale kto by się tym przejmował siedząc w Lublinie. W Zbuczynie wbiłem się na DK2, a właściwie wbiłbym się, gdyby nie śmieszna DDR, którą serwują w tym mieście. Z ulgą ją w końcu opuściłem i do celu jechałem już komfortowym poboczem. W Siedlcach spory ruch i kiepskie drogi, ale jakoś doturlałem się do centrum. Potrzebowałem odpoczynku i paliwa, bo całą drogę walczyłem z przykrym czołowym wiatrem. W cukierni kupiłem na chybił trafił jakieś wypieki, dorzuciłem do tego butelkę mleka i przysiadłem się do Stefana Żeromskiego odpoczywającego na ławeczce przy bibliotece. Pisarz nie był zbyt rozmowny, więc zająłem się posiłkiem. Siedlce zrobiły na mnie bardzo dobre wrażenie – ładne, czyste miasto z ciekawym centrum. Czas jednak było ruszyć w dalszą drogę, bo dzień nie miał zamiaru trwać wiecznie. Przebiłem się przez zakorkowane miasto, odbębniłem kilka kilometrów kiepską DDR i skierowałem się na Garwolin. Odcinek Siedlce-Garwolin był najprzyjemniejszy podczas całego wyjazdu. Niewielki ruch, ale przyzwoite asfalty. Płasko, ale meandrująco. Sielsko, wiejsko i anielsko. A do tego pomagający wiatr. Chmury też zrobiły się ponownie białe, więc groźba deszczu została w Siedlcach. Raz zdarzyło mi się zignorować drogowskaz na Garwolin, bo ortodoksyjnie trzymałem się śladu wygenerowanego przez Gpsies. W końcu dotarłem do tego miasta, które nie zrobiło na mnie tak dobrego wrażenia, jak Siedlce. Ot, skupisko ludzkie, przez które się przejeżdża. Przysiadłem pod kościołem, zjadłem ostatnią siedlecką drożdżówkę i ruszyłem w dalszą drogę. Naciąłem się jeszcze na mały skwer, ale nie było na nim nic godnego uwagi. Wyjeżdżałem z miasta bardzo zadowolony z siebie, gdy zorientowałem się, że pod kościołem zostawiłem okulary. Musiałem zawrócić, ale na szczęście zguba nadal była tam, gdzie się spodziewałem. Chociaż obwodnicę Garwolina można objechać znacznie prościej i wbić się na regularną DK17 dużo wcześniej, Gpsies skierowało mnie na Żelechów. Nie oponowałem. Asfalty różnej jakości, a w jakimś lesie konkretne telepanie. W Żelechowie obrałem kurs na krajówkę i zignorowałem kolejny drogowskaz, tym razem na Ryki, zapraszający na drogę, której nawet nie ma u mnie na mapie (najwyższy czas ją uaktualnić). Pewnie przez ten brak elastyczności podróż się trochę wydłużyła, ale ślad rzecz święta. Na krajówce szerokie pobocze, więc jechało się bardzo dobrze. Wjechałem ponownie do województwa lubelskiego i niebo, tak jak na początku podróży, zrobiło się krystalicznie czyste. Mocny wiatr nie odpuszczał, ale teraz dostawałem go z lewej flanki. W Rykach zrobiłem krótki postój pod sklepem na pochłonięcie kolejnej flaszki mleka. Dzień zbliżał się ku końcowi, a moim celem stało się dojechanie do rozwidlenia S17 i starej krajówki jeszcze za dnia. Nim to nastąpiło, czekał mnie spory odcinek lasem, a w nim zwierzyna nic sobie nie robiła z jadących w pobliżu sznurów aut. Najpierw spłoszyłem z rowu zająca, a po chwili zatrzymałem się z tyłu pasącego się na skraju lasu jelonka. Na drodze panował jednostajny hałas, ponad który szum moich gum się nie wybił i zwierzaka nie spłoszył. Powolnym ruchem zacząłem wyciągać aparat, ale w tym momencie jelonek odwrócił się na rutynowe skanowanie otoczenia. W jego oczach pojawiła się konsternacja, przez chwilę zamarł w bezruchu, po czym czmychną w zarośla. I tyle go widziałem. Do ekspresówki udało mi się dotrzeć w miarę dobrych warunkach świetlnych i z ulgą wbiłem się na łącznik do Kurowa. Kontrast ogromny, bo ruch praktycznie żaden, co było nawet lekko deprymujące. Minąłem jakiegoś nieoświetlonego szosowca, po drodze przebiegła kuna i znalazłem się ponownie w cywilizacji po podpięciu na DK12 w Kurowie. Ten odcinek przejeżdżałem w tym roku już kilka razy, więc było łatwiej. Wiedziałem, że będzie kilka hopek i było. Pamiętałem również, że od Garbowa mam 23 km do domu, więc co raz sprawdzałem licznik. Na jednym ze zjazdów już w Lublinie nieomal zaliczyłem glebę na tragicznie pofalowanym asfalcie, ale skończyło się na strachu. Do domu dobiłem przed dwudziestą drugą jakoś niespecjalnie ujechany. Wyjazd bardzo przyjemny, bo pomimo groźnie wyglądających chmur, pogoda jednak utrzymała fason. Mazowieckie bardzo płaskie, ale i tak nie było mi dane się nudzić. Siedlce ładne, a Garwolin, że tak powiem, ma potencjał. No i wpadło 13 gmin – nieźle, bo wyszło mniej więcej 25 km na gminę.


Biała plamaBiała plama na mapie

Radzyń Podlaski
Radzyń Podlaski © chirality

Ostatnia gmina Lubelszczyzny zdobyta
Ostatnia gmina Lubelszczyzny zdobyta © chirality

Podobno placówka KOD zdołała się ewakuować
Podobno placówka KOD zdołała się ewakuować © chirality

Atlas z Siedlec
Atlas z Siedlec © chirality


"Ogary poszły w las. Pij mleko!". Stefan Żeromski na ławce w Siedlcach © chirality

Popiersie Kościuszki w Siedlcach
Popiersie Kościuszki w Siedlcach © chirality

Mazowiecki krajobraz
Mazowiecki krajobraz © chirality

Kościół w Garwolinie
Kościół w Garwolinie © chirality




  • DST 58.26km
  • Czas 02:26
  • VAVG 23.94km/h
  • VMAX 37.90km/h
  • Temperatura 21.0°C
  • Podjazdy 225m
  • Sprzęt Banana Rama
  • Aktywność Jazda na rowerze

Po Lublinie i Zalew Zemborzycki

Wtorek, 30 sierpnia 2016 · dodano: 23.01.2017 | Komentarze 0

Transportowo po mieście, a potem standardowe trzy pętelki dookoła Zalewu. Trochę zimniej i trochę bardziej wietrznie, niż ostatnio, ale nadal przyjemnie. Przejazd bardzo spokojny pomimo kilku zawodników na trasie, którzy nie bardzo wiedzieli, że w ty pięknym kraju obowiązuje jednak ruch prawostronny.


Kategoria <50, 50-100, dzień, samotnie, szosa


  • DST 50.45km
  • Czas 01:51
  • VAVG 27.27km/h
  • VMAX 43.50km/h
  • Temperatura 27.0°C
  • Podjazdy 165m
  • Sprzęt Banana Rama
  • Aktywność Jazda na rowerze

Zalew Zemborzycki

Poniedziałek, 29 sierpnia 2016 · dodano: 23.01.2017 | Komentarze 0

Wyjechałem na tradycyjne trzy kółka w piękną pogodę, ale tak w mediach narodowych trąbili o nadchodzących burzach, że byłem gotowy na najgorsze. Tłumów na trasie brak, więc przejazd bardzo przyjemny. Na pierwszym kółku zatrzymałem się karnie przed nowym przejściem dla pieszych, które przecina DDR nad Zalewem, aby przepuścić matkę z małym dzieckiem. -Śmiało – mówię. -To nie jest takie proste – odparła kobieta, walcząc z maluchem. Na początku trzeciego kółka zauważyłem, że na zachodzie chmury zaczęły zrzucać deszcz i wydawać groźne pomruki. Pojawiła się dodatkowa motywacja do jazdy, bo jednak deszcz najlepiej wygląda przez szybę. Na zachodnim brzegu siadł mi na kole góral i wiózł się do oporu. Momentami lekko zwalniałem, aby zachęcić go do zmiany, ale nic z tego. Na DDR prowadzącej od Zalewu wiatr już porywisty i stawiałem krzyżyk na wszystkich jadących w przeciwnym kierunku, bo było pewne, że zmokną. A zmianę jednak dostałem, gdy rozwiązana sznurówka wplątała mi się w pedał. Nie trwało to długo, ale liczy się idea. Do domu wpadłem jak po ogień, zdążyłem jeszcze ściągnąć pranie z tarasu i niebosa otworzyły się na dobre. Uff!


Kategoria 50-100, dzień, samotnie, szosa


  • DST 97.07km
  • Czas 05:01
  • VAVG 19.35km/h
  • VMAX 42.00km/h
  • Temperatura 30.0°C
  • Podjazdy 361m
  • Sprzęt Banana Rama
  • Aktywność Jazda na rowerze

Powrót z Roztocza

Niedziela, 28 sierpnia 2016 · dodano: 15.10.2016 | Komentarze 0

Noc była chłodna (byłem na siebie lekko wkurzony, że do sakwy nie wrzuciłem śpiwora), więc z niecierpliwością wyczekiwałem wschodu słońca. Trochę się opóźnił, bo pech chciał, że wschodni horyzont przesłaniało sporych rozmiarów wzgórze. W końcu wzeszło i przez dłuższą chwilę ogrzewałem się w jego promieniach. Gdy już złapałem trochę UV, wsiadłem na rower i doczłapałem się do centrum Szczebrzeszyna, gdzie na rynku rozsiadłem się ze śniadaniem. Przejechałem potem wzdłuż brzegu zbiornika w Nieliszu, który wyglądał pięknie w porannym słońcu. Krystalicznie czyste niebo, więc bardzo szybko po porannych chłodach pozostało tylko wspomnienie i zaczął się podobny do wczorajszego skwar. Do tego od Wierzbicy pojawiły się hopki, więc dosyć szybko zaczęło brakować mi płynów. Uzupełniłem je na rynku w Żółkiewce, gdzie obaliłem za jednym posiedzeniem litr mleka (mojego ulubionego napoju w sytuacjach kryzysowych). Słońce tak dawało, że przed Tokarówką zrobiłem na zadaszonym przystanku godzinną przerwę. Sącząc wodę mineralną obserwowałem rolnika przerzucającego na polu suszącą się skoszoną trawę. Widać było, że ma przez lata wypracowany system, bo szło mu to naprawdę sprawnie. Z kupki na kupkę. Trasę miał tak zaplanowaną, że unikał ostrych skrętów traktorem, gdy zbliżał się do miedzy. No ale nie mogłem tam wiecznie siedzieć, bo przez najbliższe godziny mogło robić się jedynie coraz bardziej gorąco. Gdy wjechałem do niecki w Sobieskiej Woli i zacząłem się z niej mozolnie wspinać, usłyszałem z pobliskiego gospodarstwa „zap***dalaj!”. Trochę mnie to oburzyło. -No przecież zap***dalam - odpowiedziałem głosowi w myślach. Przed Krzczonowem zaczęły pojawiać się grupy lubelskich przecinaków na szosówkach katujące okoliczne pagórki. Gdy dotarłem do DW835 dostałem dosłownie i w przenośni wiatru w skrzydła. Podmuchy z południa zaczęły szczerze pomagać, a do tego wylądowałem na często przejeżdżanej trasie. Jeszcze tylko parę hopek przed masztem w Bożym Darze i od Piotrkowa już z górki. Na zachodni brzeg Zalewu wjechałem o suchym bidonie, ale wtedy nie miało to już żadnego znaczenia. W domu zameldowałem się po trzynastej kompletnie ujechany. Podsumowując, ten dwudniowy wypad solidnie dał mi w kość. Skwar za dnia i chłód nocą skutecznie wydrenowały mnie z energii. Błędem było niezabranie w drogę śpiwora, szczególnie, że miejsca w sakwach nie brakowało. Krajobrazowo wycieczka bardzo udana, a do tego wpadło 12 gmin, w tym wszystkie brakujące z południowo-zachodnich rubieży mojego województwa.


Wschód słońca pod Szczebrzeszynem
Wschód słońca pod Szczebrzeszynem © chirality

Chrząszcz w Szczebrzeszynie
Chrząszcz w Szczebrzeszynie © chirality

Jezioro Nielisz
Jezioro Nielisz © chirality

Zaryzykuję
Zaryzykuję © chirality

Po żniwach
Po żniwach © chirality




  • DST 269.45km
  • Czas 12:46
  • VAVG 21.11km/h
  • VMAX 37.50km/h
  • Temperatura 30.0°C
  • Podjazdy 853m
  • Sprzęt Banana Rama
  • Aktywność Jazda na rowerze

Leżajsk

Sobota, 27 sierpnia 2016 · dodano: 15.10.2016 | Komentarze 0

Na południowym krańcu mojego województwa ostało się kilka gmin, których jeszcze nie odwiedziłem rowerem, więc był już najwyższy czas, aby to nadrobić. Nie chciałem jednak jechać jedynie po nie, więc padło na Leżajsk jako cel główny. Wyjechałem z domu o dziewiątej. Ponieważ zapowiadał się dzień z konkretną lampą, więc w sakwach wylądowały dwie butelki płynów na czarną godzinę, bo za wszelką cenę chciałem uniknąć desperackiego szukania sklepów na trasie o suchym pysku. Do Janowa Lubelskiego jechałem utartym szlakiem przez Bychawę i Batorz. Dosyć pagórkowato, ale przynajmniej coś się działo. Te okolice są lokalnym zagłębiem malinowym, a że akurat był szczyt ich wysypu, więc między krzewami uwijała się masa ludzi z łubiankami. Pomimo tego, tylko raz czułem wręcz odurzający zapach owoców. Za Janowem zrobiło się płasko i wpadłem na długi odcinek przez las. Świetny asfalt, który momentami wyglądał na bardzo świeży. Na skraju lasu dywany kwitnących wrzosów, co przypominało o nadchodzącej wielkimi krokami jesieni. W Ulanowie przekroczyłem San po raz pierwszy i aż do Leżajska jechałem wzdłuż niego. Po drodze zrobiłem krótki postój w stolicy polskiego wikliniarstwa, czyli Rudniku nad Sanem. Porobiłem zdjęcia kilku dzieł sztuki z wikliny i ruszyłem w dalszą drogę. Za miastem mijałem idącego niepewnym krokiem jegomościa. Zapytałem go, czy wszystko w porządku. -Wszyyyystko eleeeegancko – odpowiedział i po melodii w głosie wiedziałem, że to nie porażenie słoneczne. Na wjeździe do Leżajska powitały mnie śpiewy dochodzące z bazyliki. Okolica dosyć zatłoczona turystami, więc nawet się nie zatrzymałem. Zrobiłem to dopiero na rynku, gdzie dla kontrastu było pusto i sennie. W małym sklepie kupiłem obiad mistrzów, czyli pęto kiełbasy, serek topiony i bułkę. Po przerwie na konsumpcję ruszyłem w dalszą drogę. Wiatr, który do tej pory miałem w twarz zaczął powoli stawać się moi sprzymierzeńcem. Przekroczyłem ponownie San i znowu zrobiło się pagórkowato. Myślałem, że rzeka będzie naturalną granicą województw, ale nie – do macierzy wjechałem dopiero za Kulnem. Teraz moim celem stał się Józefów, ale nie jechałem do niego najprostszą z możliwych dróg, bo raczej meandrowałem jak pijany, by odhaczyć brakujące gminy południowej Lubelszczyzny. Drogi przeróżnej jakości, ale jakiejś specjalnej tragedii nigdy nie było. Dłuższą przerwę zrobiłem w Tarnogrodzie, który jest miastem z bardzo ciekawą historią. Centrum tonęło w kwiatach i widać, że ktoś tam dobrze gospodarzy. Zaczynało się robić coraz ciemniej i do Księżpola dotarłem już nocą. Za miastem wbiłem się na dosyć nieprzyjemny fragment DW835 – intensywny ruch, brak pobocza i ciemno. Z ulgą odbiłem więc na wschód i dotarłem do Aleksandrowa, którego wielkość (a może tylko długość) mnie zaskoczyła – miasteczko wydawało się ciągnąć w nieskończoność. Jako bonus dostałem kilkunastokilometrowy odcinek oświetlony latarniami. Myślałem, że będą poustawiane aż do Józefowa, ale niestety nic z tego. Do rogatek Józefowa dotarłem kilka minut przed dwudziestą drugą, tuż przed zamknięciem miejscowego sklepu. Zaopatrzyłem się w nim w mleko i jakieś ciastka. Odcinek do Zwierzyńca to fatalnej jakości asfalt. Jechał nim niedawno w przeciwnym kierunku, więc niby wiedziałem, czego się spodziewać. Jednak nocą fatalne drogi robią znacznie gorsze wrażenie, niż za dnia. Trudy trochę rekompensowała piękna noc z bezchmurnym, usypanym gwiazdami niebem. Księżyc pojawił się nad horyzontem bardzo późno, a i tak był jedynie chudym rogalikiem. Trochę żałowałem, że nie zabrałem statywu, bo na trasie wśród lasów było tak ciemno, że zdjęcia nieba mogłyby się nawet udać. Przy spadającej gwieździe życzyłem sobie poprawy jakości drogi, to telepawka przez las zaczynała mi wychodzić bokiem. Robiłem to jednak z przekory, bo wiedziałem, że dobry asfalt pojawi się dopiero w Zwierzyńcu. Początkowo planowałem cisnąć nocą aż do Lublina, ale za Zwierzyńcem zdałem sobie sprawę, że chce mi się bardziej spać, niż jechać. Na jakimś przystanku zapakowałem się więc w folie NRC za zamiarem przeczekania, aż do świtu. Niestety musiałem zmienić lokum, bo przed przystankiem zatrzymał się jakiś pojazd, z którego jednak nikt nie wysiadał. Wsiadłem więc na rower i poturlałem się bliżej Szczebrzeszyna, gdzie na kolejnym przystanku już na dobre zatrzymałem się na nocleg.


Wrzosy w Lasach Janowskich
Wrzosy w Lasach Janowskich © chirality

Czerwone czarne jeżyny w Lasach Janowskich
Czerwone czarne jeżyny w Lasach Janowskich © chirality

San w Ulanowie
San w Ulanowie © chirality

Wiklinowy smok w Rudniku nad Sanem
Wiklinowy smok w Rudniku nad Sanem © chirality

Albo bardzo jadalny, albo wręcz przeciwnie
Albo bardzo jadalny, albo bardzo wręcz przeciwnie © chirality

Muzeum miniaturowych rowerów w Leżajsku
Muzeum miniaturowych rowerów w Leżajsku © chirality

Popiersie Władysława Jagiełły w Leżajsku
Popiersie Władysława Jagiełły w Leżajsku © chirality

Centrum Leżajska
Centrum Leżajska © chirality

San w Starym Mieście
San w Starym Mieście © chirality

Centrum Tarnogrodu
Centrum Tarnogrodu © chirality

Sztuka w Tarnogrodzie
Sztuka w Tarnogrodzie © chirality

Zachód słońca w Łukowej
Zachód słońca w Łukowej © chirality




  • DST 50.47km
  • Czas 01:49
  • VAVG 27.78km/h
  • VMAX 43.40km/h
  • Temperatura 25.0°C
  • Podjazdy 176m
  • Sprzęt Banana Rama
  • Aktywność Jazda na rowerze

Zalew Zemborzycki

Piątek, 26 sierpnia 2016 · dodano: 23.01.2017 | Komentarze 0

Od kilku dni pogoda pięknieje i dzisiaj na termometr ponownie dorzuciła kilka oczek. Tak trzymać. Pojechałem nad Zalew przekręcić trzy standardowe kółka. Początkowo jechało się bardzo ciężko, bo nogi jakieś takie obolałe. Pod koniec pierwszego kółka powiozłem się trochę na kole jakiegoś górala (w koszyku butelka niebieskiego Oshee, co dobrze nie wróży). Pozwoliło m się to nieco rozruszać, bo facet naprawdę kręcił z sercem. Na kolejnych kółkach było już z jazdą lepiej. Na nawrocie rozjechałbym jakieś dziecko, które na dźwięk mojego dzwonka zaczęło w panice zjeżdżać do lewej, wprost pod moje koła. Jest to dosyć typowy, chociaż zupełnie dla mnie niezrozumiały, odruch.




Kategoria 50-100, dzień, samotnie, szosa


  • DST 50.00km
  • Czas 01:53
  • VAVG 26.55km/h
  • VMAX 38.60km/h
  • Temperatura 24.0°C
  • Podjazdy 178m
  • Sprzęt Banana Rama
  • Aktywność Jazda na rowerze

Zalew Zemborzycki

Czwartek, 25 sierpnia 2016 · dodano: 22.01.2017 | Komentarze 0

Wyjechałem na trzy standardowe pętelki dookoła Zalewu w piękną słoneczną pogodę. Pomimo tego tłumów raczej nie było i dlatego też jechało się bardzo spokojnie. Ogólne wrażenie zepsuł jedynie jakiś szeryf za kierownicą, którego byłem zmuszony doprowadzić do pionu kilkoma żołnierskimi słowami. Na zachodnim brzegu wyznaczono w dosyć kuriozalnym miejscu przejście dla pieszych na DDR. Będzie się na nim działo, bo ludkowie z pobliskiej knajpy będą czuli się w prawie, aby wskakiwać pod rowery. Zastanawiam się też, czy obecność tego przejścia nie czyni nielegalnym jakiekolwiek przechodzenie przez DDR w odległości 100 m od niego. Na trzecim kółku padły mi baterie i w konsekwencji końcówki śladu nie udało mi się zarejestrować. No ale trasa standardowa, więc jej długość znam.


Kategoria 50-100, dzień, samotnie, szosa


  • DST 50.52km
  • Czas 01:52
  • VAVG 27.06km/h
  • VMAX 39.00km/h
  • Temperatura 22.0°C
  • Podjazdy 181m
  • Sprzęt Banana Rama
  • Aktywność Jazda na rowerze

Zalew Zemborzycki

Środa, 24 sierpnia 2016 · dodano: 22.01.2017 | Komentarze 0

Piękna słoneczna pogoda, więc pojechałem na trzy standardowe pętelki dookoła Zalewu. Chociaż było na to trochę za wcześnie, już na pierwszym kółku zachodni brzeg i ul. Cienistą przejechałem po zmianach z jakimś góralem. Trochę szarpane tempo, bo chłopak początkowo się ścigał. Później na zjeździe w Dąbrowie powiozłem się na kole jakiegoś sakwiarza. Myślałem, że człowiek z dalekiej krainy, bo sakwy miał wyjątkowo zmaltretowane, ale okazało się, że przybył z podlubelskiej miejscowości. Potem do końca samotna jazda z północnym wiatrem dającym pomocnego kopa na zachodnim brzegu. W Dąbrowie już pojawiły się krawężnikowe obrysy nowego odcinka DDR. Żeby tylko plan nie polegał na połączeniu jej z istniejącym odcinkiem leśnym. No bo jeśli nie wyleją jakiegoś asfaltu, to szosówką nie będzie zbyt wygodnie się w tamte rewiry zapuszczać.



Kategoria 50-100, dzień, samotnie, szosa


  • DST 23.83km
  • Czas 00:53
  • VAVG 26.98km/h
  • VMAX 34.60km/h
  • Temperatura 21.0°C
  • Podjazdy 77m
  • Sprzęt Banana Rama
  • Aktywność Jazda na rowerze

Zalew Zemborzycki

Wtorek, 23 sierpnia 2016 · dodano: 22.01.2017 | Komentarze 0

Przeczyściłem napęd, zmieniłem i przesmarowałem łańcuch. Wypadało więc przejechać się dookoła Zalewu, by przetestować skutki tych zabiegów. Nie jest dobrze, bo łańcuch skacze na zębatkach zmaltretowanej kasety przy każdy mocniejszym wdepnięciu na pedały, ale jakieś w miarę działające przełożenia daje się jeszcze znaleźć. Piękna pogoda to i sporo rowerzystów na trasie. Na zachodnim brzegu powiozłem się parę kilometrów na kole górala. Potem chciałem dać mu uczciwie zmianę, ale ten błyskawicznie skontrował, wyszedł ponownie na czoło i zamiast cisnąć dalej, zaczął żłopać niebieskie Oshee. Mówiłem mu, żeby siadł na kole, to się trochę powiezie. A ten z buźką, że mu zajeżdżam drogę itp. Na nawrocie z Zalewu jazdę na kole powtórzyłem z trekkingowcem, ale tym razem wszystko przebiegło sprawnie, bo przejazd po zmianach, tak jak być powinno. Trochę się obawiałem, bo ten też miał w koszyku butelkę, tym razem białego, Oshee. Obawy okazały się jednak bezpodstawne.


Kategoria <50, dzień, samotnie, szosa


  • DST 147.37km
  • Czas 07:40
  • VAVG 19.22km/h
  • VMAX 45.20km/h
  • Temperatura 30.0°C
  • Podjazdy 496m
  • Sprzęt Banana Rama
  • Aktywność Jazda na rowerze

Skok przez trzy granice: Na Lublin!

Niedziela, 21 sierpnia 2016 · dodano: 23.03.2017 | Komentarze 0

Po ciężkim dniu nie pospałem długo, bo o szóstej obudziły mnie dźwięki dzwonów z pobliskiego kościoła. Niedziela. Przystanek, na którym się rozłożyłem wychodził na wschód, więc obserwowałem jaśniejące z tego kierunku niebo. Gdy słońce wyłoniło się zza horyzontu, z niechęcią wylazłem ze śpiwora. Do kościoła ciągnęły tłumy wiernych na mszę o siódmej, których witał śpiewny kobiecy głos. Na przystanku porozmawiałem trochę z ludźmi schodzącymi się na pierwszy w tym dniu autobus. Żeby nie robić obciachu postanowiłem wyruszyć w drogę wraz z rozpoczęciem nabożeństwa. Gdy ksiądz zaintonował „Gdy poranne wstają zorze”, wstałem i ja. Początkowo jechało się bardzo ciężko, bo mięśniom zdecydowanie nie było przez noc zbyt wygodnie. Minąłem Górno, a później Nisko – z altimetru wynikało, że to drugie rzeczywiście leży niżej. Mimo że świt był chłodny, to wraz ze wschodzącym słońcem szybko zaczęło robić się wręcz gorąco. Do tego stopnia, że ponownie priorytetem stało się uzupełnienie płynów. Jak na złość w niedzielny poranek otwartych sklepów w mijanych miejscowościach nie było. Nisko objechałem bokiem, ale nie chciało mi się nakładać kilku kilometrów, aby dotrzeć do jego centrum. Był to spory błąd, bo odwodnienie zaczęło mi wkrótce solidnie doskwierać. Na szczęście gdy wjechałem w Lasy Janowskie natrafiłem na otwarty przydrożny bar. Ugasiłem w nim pragnienie przyjemnie zmrożoną wodą i, raz kozie śmierć, zaryzykowałem nawet konsumpcję fasolki po bretońsku. Optymistycznie założyłem, że toksyny zaczną ewentualnie działać, gdy będę już w domu. Jadąc przez las urozmaicałem sobie czas wypatrywaniem grzybów. No a ponieważ był właśnie wysyp koźlarzy i kań (tych drugich nie zbierałem), to na wyjeździe z lasu miałem ich w sakwie dobre 2 kg. Na tym odcinku przez kilka kilometrów towarzyszył mi rowerzysta z Sandomierza. Czas upływał nam na pogaduszkach okołorowerowych, ale gdy przed Janowem Lubelskim ruch samochodowy stał się zbyt intensywny na jazdę obok siebie, mój kompan udał się w przeciwnym kierunku. W Janowie nawet się nie zatrzymałem, bo w tym roku zawitałem tam już kilka razy. Dokuczliwy upał ponownie zaczął mi doskwierać na hopkach przed Modliborzycami, ale w samym miasteczku zignorowałem otwarty sklep, bo nie chciało mi się wracać głupich kilkunastu metrów. Niepojęte. Powtórzyła się sytuacja sprzed kilku godzin. Ledwo się wlokłem i w każdym mijanym zlepku domostw wypatrywałem sklepu. Wypatrzyłem go w końcu w Polichnie i jeszcze nigdy nie byłem tak szczęśliwy na widok Lewiatana. Wchłonąłem kilka lodów, nawodniłem się, zapakowałem zapasy płynów i ruszyłem w dalszą drogę już w trochę lepszym nastroju. W normalnych warunkach jechałbym do Lublina opłotkami w dolinie Bystrzycy, ale ze względu na panującą tam dosyć kiepską nawierzchnię zdecydowałem się trzymać DK19 jak najdłużej. Przed Kraśnikiem długi zjazd w Stróży, który w tym roku pokonywałem w przeciwnym kierunku dwa razy (tutaj i tutaj). Ostatnią przerwę zrobiłem pod sklepem w Wilkołazie. Końcówka strasznie się dłużyła, ale ostatecznie dotarłem do znajomych rewirów w Niedrzwicy. W Strzeszkowicach opuściłem bez żalu krajówkę, kiepskimi asfaltami doturlałem się do Krężnicy Jarej i po chwili wjechałem na zachodni brzeg Zalewu Zemborzyckiego. Wydawało mi się, że nie było mnie tam całe wieki, a minął raptem tydzień. Wiatr z południa, który pomagał mi praktycznie przez całą drogę zaczynał przybierać na sile. Coś było na rzeczy, bo niebo zaczynało się szybko chmurzyć, a powietrze stawało się lepkie. Byłem praktycznie u siebie, więc adrenalina odpuszczała i do głosu zaczęło dochodzić zmęczenie. Dotarłem jednak do domu i mogłem zanurzyć się w wannie, o której marzyłem od Słowacji. Gdy się jakoś ogarnąłem, okolicę nawiedziła potężna ulewa. Uff!
Podsumowując, dzień bardzo męczący. Im bliżej domu, tym kilometry stawały się coraz dłuższe. W trasie trochę psioczyłem na upały, ale w takim deszczu, jaki rozbujał się po dotarciu do mety jazda byłaby o wiele bardziej wyczerpująca. Przy okazji wpadło do kolekcji 6 nowych gmin. Niewiele, ale dobre i to.

Kanie w Lasach Janowskich
Kanie w Lasach Janowskich © chirality

Koźlarz babka w Lasach Janowskich
Koźlarz babka w Lasach Janowskich © chirality

Koźlarz babka
Koźlarz babka © chirality

Grzyb na purchawkach
Grzyb na purchawkach © chirality

Kanie
Kanie © chirality


Epilog

Wyjazd trwał sześć i pół dnia bez czterech minut, z 76 godzinami (49%) spędzonymi w siodle. W tym czasie pokonałem 1350 kilometrów i 6 km przewyższeń. Wychodzi nieco ponad 200 km dziennie, co było trochę zbyt dużym dystansem z punktu widzenia kumulującego się zmęczenia. Gdybym przed wyjazdem zaplanował robienie 150-kilometrowych dniówek i tego się trzymał, wtedy jazda na rowerze byłaby jedynie dodatkiem do odwiedzania ciekawych miejsc. Ale z drugiej strony, robienie dłuższych przebiegów pozwalało na szybkie przeskakiwanie z jednej krainy w następną. Dzięki temu, każdy kolejny dzień był diametralnie inny od poprzedniego. Wyłączając Lwów, jakoś nie miałem parcia na zwiedzanie miast, które wszędzie wyglądają podobnie. Zresztą ciężko to robić z objuczonym rowerem. Oczywiście po powrocie do domu pojawił się lekki niedosyt. Trochę żałuję, że jadąc przez Karpaty nie zboczyłem w Tucholce z magistrali M-06 i nie pokonałem odcinka do Nyżnich Worot drogą lokalną przez Przełęcz Tucholską, która ze względów historycznych jest bardzo ciekawym miejscem. Żałuję też, że z przygranicznego Mukaczewa nie wbiłem się do Rumunii i tranzytem przez Węgry nie podpiąłem się na moją trasę gdzieś w Słowacji. Kosztowałoby to jeden dodatkowy dzień jazdy, ale wpadłyby dwa nowe kraje odwiedzone na rowerze. Ponieważ przygotowania do tego wyjazdu nie były jakoś specjalnie intensywne, nie obyło się bez wpadek. Brak zapasowych klocków hamulcowych mógł konkretnie uprzykrzyć mi przejazd przez góry, ale na szczęście w Stryju udało mi się je nabyć. W trasie nie miałem jednak jakichkolwiek awarii, co kładę na karb prostoty i toporności roweru, którym się poruszałem. Rower bez bajerów, ale niewiele mogło się w nim zepsuć. Trochę brakowało mi w nim nóżki, bo czasami na poboczach nie było go o co oprzeć (przydrożne słupki prowadzące, bez względu na kraj, stały się ostatnimi laty dosyć giętkie). Z pedałami też poszedłem po linii najmniejszego oporu i zamiast wymienić zatrzaskowe na zwykłe, założyłem jedynie nakładki platformowe. Przez to pedały były jednostronne, co na dłuższą metę było lekko upierdliwe. Pogoda, od której tak bardzo wiele zależy, dopisała. Z wyjątkiem dnia lwowskiego, przez resztę podróży uniknąłem opadów deszczu. Momentami było gorąco, ale temperatury i tak były znacznie niższe, niż podczas moich poprzednich (tutaj i tutaj) pobytów na Ukrainie. Tym wyjazdem odhaczyłem sporo rzeczy, które zaplanowałem na ten rok. Odwiedziłem ponownie Ukrainę, zaliczyłem nowy kraj (Słowacja), dotarłem do Bieszczadów, posunąłem do przodu zaliczanie gmin mojego województwa, jak i województwa podkarpackiego (wpadło ich w sumie 26). Ponieważ wycieczkę rozpocząłem w poniedziałek, a zakończyłem w niedzielę, stała się ona moim najintensywniejszym rowerowym tygodniem. Również w dużej mierze dzięki niej, sierpień stał się miesiącem ze zdecydowanie najdłuższym przebiegiem. Jeżeli ktoś nigdy nie jeździł po górach, to transkarpacki odcinek Stryj-Mukaczewo jest dobrym miejscem na chrzest bojowy. Świetne asfalty, szerokie pobocze i brak morderczych gradientów – czego więcej potrzeba? Jazda po górach, pomimo drenowania z sił, sprawiła mi masę radości i chciałbym jeszcze wrócić w ukraińskie Karpaty (wystarczy rzut oka na tę mapę, aby dostrzec drzemiące w tej krainie możliwości), jak i nasze Bieszczady. Te drugie chciałbym objechać na lekko, żeby zobaczyć, jaką to robi różnicę.