Info

avatar Jestem chirality z Lublina. Mam przejechane 42279.29 km, w tym 945.90 km w terenie, z prędkością średnią 23.87 km/h.
Więcej o mnie.

button stats bikestats.pl

2020 button stats bikestats.pl

2019 button stats bikestats.pl

2018 button stats bikestats.pl

2017 button stats bikestats.pl

2016 button stats bikestats.pl

2015 button stats bikestats.pl

2014 button stats bikestats.pl

Wykresy roczne

Wykres roczny blog rowerowy chirality.bikestats.pl

Archiwum



  • DST 229.34km
  • Teren 12.00km
  • Czas 12:58
  • VAVG 17.69km/h
  • VMAX 31.40km/h
  • Temperatura 35.0°C
  • Podjazdy 380m
  • Sprzęt Banana Rama
  • Aktywność Jazda na rowerze

Ukraina: Lublin-Kowel

Czwartek, 6 sierpnia 2015 · dodano: 03.02.2016 | Komentarze 0

Już dawno postanowiłem, że z okazji dorocznych Europejskich Dni Dobrosąsiedztwa skorzystam z tymczasowego mostu pontonowego na Bugu w Zbereżu, by ponownie pojeździć po Wołyniu. Planowałem bardzo wczesny wyjazd, więc budzik nastawiam na godz. 3 - dzwoni, ale wstaję dopiero dwie godziny później. Besztam siebie, bo wiem, że zapłacę za to jazdą w ukropie. Dom opuszczam o godz. 6 i przez pierwsze kilometry oswajam się z obciążonym rowerem. Sakwy ważą 22 kg i jeśli dodać do tego dwulitrową butelkę płynów, to bagażnik jest obciążony praktycznie do limitu. Przez całą trasę towarzyszy mi konkretny wschodni wiatr w twarz, który z jednej strony przeszkadza, ale z drugiej chłodzi. Nie chcę do granicy w Zbereżu powielać trasy z zeszłego roku, więc kieruję się na Wierzbicę przez Łęczną i Cyców. Asfalty generalnie dobre i jedynie w okolicach Wierzbicy kilkukilometrowy kiepski kawałek, który traktuję jako zaprawę przed ukraińskimi drogami. Na rogatkach Sawina mijam stojącego na poboczu sakwiarza. W locie pytam, czy jedzie na Ukrainę, ale zdaje się, że nie dosłyszał, więc jadę dalej. Na poboczu dostrzegam jelenia, który biegnie wzdłuż drogi moim tempem. Czuję, że planuje przeskoczyć na drugą stronę, więc zwalniam. I rzeczywiście, zwierzak wykorzystuje uzyskaną przewagę i przelatuje dwoma skokami przez jezdnię. Wtedy dogania mnie sakwiarz, którego wcześniej mijałem. Okazuje się, że też jest z Lublina, ale większość drogi przebył pociągiem. Ponieważ rzeczywiście jedzie na Ukrainę nad jedno z bardziej kameralnych jeziorek, więc kręcimy razem. Tempo podczas tej wspólnej jazdy niepotrzebnie wzrasta (syndrom macho, half wheeling – jak zwał, tak zwał), za co strofuję siebie w myślach. Jest to tym bardziej bez sensu, że pojawiają się od czasu do czasu hopki, których w tych okolicach się nie spodziewałem. Na szczycie podjazdu przed Piaskami Uhruskimi zatrzymujemy się na robienie zdjęć, bo widoki są przepiękne. W Woli Uhruskiej mój kompan zatrzymuje się w oczekiwaniu na znajomych, a ja ciągnę dalej. Skwar jest już solidny, płyny schodzą błyskawicznie, więc w poszukiwaniu sklepu zbaczam trochę z trasy. W Stulnie, rozsiadam się pod sklepem i podziwiam szpaler wypalonych słońcem i długotrwała suszą rododendronów. Woda i lody pomagają, więc po krótkiej przerwie jadę dalej. Przed wyjazdem założyłem nowe opony, które na asfalcie tracą nadmiarowe fragmenty gumy. Towarzyszą temu nienaturalne dźwięki, ale zakładam, że jest to normalne. Z oznakowań wynika, że wbiłem się na szlak Green Velo, a w samym Zbereżu mam okazję przetestować jego stację postojową w postaci zgrabnej wiaty. Dojazd do mostu pontonowego na Bugu tradycyjnie po piachu. W zeszłym roku miałem lżejsze sakwy i grubsze opony, więc dało się przejechać ten odcinek po całości. Teraz muszę większość brać z buta. Odprawa graniczna przebiega sprawnie i po kilku minutach jestem na Ukrainie. Wymieniam walutę w krzakach u konika i na przygranicznym jarmarku kupuję butlę kwasu (można płacić złotówkami). Nie przebywam tam długo, bo chcę pierwsze, najgorsze kilometry mieć jak najszybciej za sobą. Kawałek do Grabowa kiepski, bo nafaszerowany tłuczniem. Jest to jednak jedynie preludium do epickich kocich łbów czekających dalej, które w zeszłym roku dały mi nocą solidnie popalić. W Grabowie mijam stająca na poboczu liczną grupkę sakwiarzy, którzy dochodzą mnie na kocich łbach tuż za wsią. Okazuje się, że jadą z Chełma nad jezioro Świtaź. Na czele grupy ojciec objuczony sakwami i extrawheel'em i jego synowie zupełnie na lekko. Żartobliwie pytam, czy ułomni. Na kocich łbach ponownie bezsensowne podkręcanie tempa, młodzież i głowa rodziny szaleją, ale tym razem postanawiam jechać swoje. W Zalesiu ostry zakręt radości (płaczu, gdy brany w przeciwnym kierunku), czyli koniec kocich łbów i początek dobrego asfaltu. Żegnam się z grupa chełmską, która robi tutaj postój pod sklepem. Jadę dalej i zatrzymuję się dopiero nad jeziorem Świtaź. Ruch jak w dzień targowy w Sajgonie. Rozkładam się na brzegu i trochę pluszczę w wodzie. Jezioro jest solidnych rozmiarów, ale wydaje się wyjątkowo płytkim, bo kilkaset metrów od brzegu kręcą się ludzie, którym woda sięga zaledwie do kolan. Aż nie chce mi się wierzyć, że jest to najgłębsze jezioro Ukrainy. Opijam się mrożonym kwasem z beczki i udaję się w dalszą drogę. Do Szacka ruch bardzo intensywny, ale nikt nie pędzi, bo na drogach również wielu pieszych. W domu zaplanowałem nową trasę z Szacka na wschód, aby nie jechać tak samo, jak w zeszłym roku. Na planach się jednak skończyło w momencie, w którym urwał się asfalt. Moim oczom ukazały się kocie łby znane mi już z odcinka Grabowo-Zalesie. Ciągnęły się aż po horyzont, co skutecznie zgasiło moją chęć poznawania nowego. Z podkulonym ogonem wróciłem więc na z góry upatrzone pozycje i skierowałem się znajomą trasę na południe do Lubomla. Do znajdującego się za miastem skrzyżowania z drogą M07 prowadzącą prosto do Kowla dotarłem już solidnie wymęczony. Na stacji benzynowej przezornie uzupełniłem zapasy wody, bo wiedziałem, że dalej jest z tym kłopot. Mimo, że nawierzchnia elegancka, to odcinek bardzo ciężki ze względu na skwar i wiatr. Zaczynają się sceny jak z Kafki. Mijam zwłoki bociana. Zaraz potem biegnie poboczem pies z psią żuchwą w pysku. W powietrzu czuję słodką woń padliny i przejeżdżam obok rozpłaszczonego właściciela tejże żuchwy. Pod dworzec kolejowy w Kowlu docieram przed zachodem słońca. Postanawiam podjechać do Gruszówki, dawnej osady moich dziadków, jeszcze tego samego dnia. W domu wypatrzyłem „skrót”, więc nie jadę drogą kijowską na Lubitów, a kieruję się przez Wolę Kowelską do Zielonej. Za miasteczkiem kończy się asfalt i zaczyna gruntówka. Gdy jest już solidnie ciemno, przejeżdżam obok cmentarza na skraju lasu i bum, pakuję się w piach do połowy koła. Jeszcze działa inercja w myśleniu, więc zaczynam rower pchać. Cmentarz, ciemny las, w którym słychać jakieś trzaski, gzy wielkości pięści (no może naparstka) i ja pchający prawie czterdziestokilogramowy rower. Zerkam na mapę i przychodzi otrzeźwienie. Przecież nie dam rady przepchać się przez 10 km piachu, a tyle może go w najgorszym przypadku tutaj być aż do Białaszowa. Wycofuję się i wracam do Kowla. W hotelu pani za ladą nie chce mnie przyjąć z rowerem. Na moje argumenty, że w zeszłym roku zostawiłem rower w garderobie odpowiada, że ktoś klucze do tejże już zabrał do domu. Sugeruje, abym zostawił rower na stojance, czyli jak się domyślam parkingu strzeżonym. Nie chce tego robić z oczywistych względów, ale czuję, że inaczej się nie da. Wychodzę z hotelu, gdzie zaczepia mnie trójka chłopaków na naprawdę przyzwoitych góralach. Coś mówią po ukraińsku, odpowiadam po angielsku i zaczynamy rozmową. Idzie jak po grudzie, bo chłopakom brakuje słów, ale razem znają ich wystarczająco dużo. Rozmawiamy o podróżach rowerowych, polityce i pierdołach. Zdecydowanie zbyt długo, ale spotkanie jest o tyle dobre, że chłopcy zabierają mnie do właściciela parkingu. Coś mu tam mówią, a ten pozwala mi zostawić rower za darmo u siebie. Mimo to, i tak robię to z ciężkim sercem. Żegnam się z moimi nowymi znajomymi i wracam do hotelu. Pokój (280 hrywien) w przyzwoitym standardzie, ale bez fajerwerków. Kąpiel, pranie (tony piachu w butach, ciekawe skąd...) i czas na refleksję na temat mijającego dnia. Od butów SPD nabawiłem się bólu w lewej kostce, więc od jutra postanawiam jechać w zwykłych butach sportowych (na szczęście na pedały zamontowałem przed wyjazdem nakładki platformowe). Do tego od spodenek rowerowych otarłem udo, więc mam zamiar porzucić je na rzecz zwykłych bermudek. Zasypiam błyskawicznie.


Świt nad Bystrzycą w Lublinie
Świt nad Bystrzycą w Lublinie, w tle Arena Lublin © chirality

Okolice Wierzbicy (lubelskie)
Okolice Wierzbicy (lubelskie) © chirality

Panaroma w okolicach Piasków Uhruskich
Panaroma w okolicach Piasków Uhruskich, na pierwszym planie przygodnie spotkany sakwiarz © chirality

Stacja Green Velo w Zbereżu
Stacja Green Velo w Zbereżu © chirality

Wyjazd z Adamczuków, Wołyń
Wyjazd z Adamczuków na Wołyniu © chirality

Kocie łby za Grabowem, Wołyń
Kocie łby za Grabowem na Wołyniu © chirality

Zakręt i koniec kocich łbów w Zalesiu, Wołyń
Uff! Zakręt i koniec kocich łbów w Zalesiu na Wołyniu © chirality

Jezioro Świtaź, Wołyń
Jezioro Świtaź, Wołyń © chirality

Jezioro Świtaź, Wołyń
Jezioro Świtaź, Wołyń © chirality

Limo czyli lody
Limo czyli pewnie lody © chirality

Droga M07 Luboml-Kowel
Droga M07 Luboml-Kowel © chirality




Komentarze
Nie ma jeszcze komentarzy.
Komentowanie jest wyłączone.