Info

avatar Jestem chirality z Lublina. Mam przejechane 42279.29 km, w tym 945.90 km w terenie, z prędkością średnią 23.87 km/h.
Więcej o mnie.

button stats bikestats.pl

2020 button stats bikestats.pl

2019 button stats bikestats.pl

2018 button stats bikestats.pl

2017 button stats bikestats.pl

2016 button stats bikestats.pl

2015 button stats bikestats.pl

2014 button stats bikestats.pl

Wykresy roczne

Wykres roczny blog rowerowy chirality.bikestats.pl

Archiwum



  • DST 147.37km
  • Czas 07:40
  • VAVG 19.22km/h
  • VMAX 45.20km/h
  • Temperatura 30.0°C
  • Podjazdy 496m
  • Sprzęt Banana Rama
  • Aktywność Jazda na rowerze

Skok przez trzy granice: Na Lublin!

Niedziela, 21 sierpnia 2016 · dodano: 23.03.2017 | Komentarze 0

Po ciężkim dniu nie pospałem długo, bo o szóstej obudziły mnie dźwięki dzwonów z pobliskiego kościoła. Niedziela. Przystanek, na którym się rozłożyłem wychodził na wschód, więc obserwowałem jaśniejące z tego kierunku niebo. Gdy słońce wyłoniło się zza horyzontu, z niechęcią wylazłem ze śpiwora. Do kościoła ciągnęły tłumy wiernych na mszę o siódmej, których witał śpiewny kobiecy głos. Na przystanku porozmawiałem trochę z ludźmi schodzącymi się na pierwszy w tym dniu autobus. Żeby nie robić obciachu postanowiłem wyruszyć w drogę wraz z rozpoczęciem nabożeństwa. Gdy ksiądz zaintonował „Gdy poranne wstają zorze”, wstałem i ja. Początkowo jechało się bardzo ciężko, bo mięśniom zdecydowanie nie było przez noc zbyt wygodnie. Minąłem Górno, a później Nisko – z altimetru wynikało, że to drugie rzeczywiście leży niżej. Mimo że świt był chłodny, to wraz ze wschodzącym słońcem szybko zaczęło robić się wręcz gorąco. Do tego stopnia, że ponownie priorytetem stało się uzupełnienie płynów. Jak na złość w niedzielny poranek otwartych sklepów w mijanych miejscowościach nie było. Nisko objechałem bokiem, ale nie chciało mi się nakładać kilku kilometrów, aby dotrzeć do jego centrum. Był to spory błąd, bo odwodnienie zaczęło mi wkrótce solidnie doskwierać. Na szczęście gdy wjechałem w Lasy Janowskie natrafiłem na otwarty przydrożny bar. Ugasiłem w nim pragnienie przyjemnie zmrożoną wodą i, raz kozie śmierć, zaryzykowałem nawet konsumpcję fasolki po bretońsku. Optymistycznie założyłem, że toksyny zaczną ewentualnie działać, gdy będę już w domu. Jadąc przez las urozmaicałem sobie czas wypatrywaniem grzybów. No a ponieważ był właśnie wysyp koźlarzy i kań (tych drugich nie zbierałem), to na wyjeździe z lasu miałem ich w sakwie dobre 2 kg. Na tym odcinku przez kilka kilometrów towarzyszył mi rowerzysta z Sandomierza. Czas upływał nam na pogaduszkach okołorowerowych, ale gdy przed Janowem Lubelskim ruch samochodowy stał się zbyt intensywny na jazdę obok siebie, mój kompan udał się w przeciwnym kierunku. W Janowie nawet się nie zatrzymałem, bo w tym roku zawitałem tam już kilka razy. Dokuczliwy upał ponownie zaczął mi doskwierać na hopkach przed Modliborzycami, ale w samym miasteczku zignorowałem otwarty sklep, bo nie chciało mi się wracać głupich kilkunastu metrów. Niepojęte. Powtórzyła się sytuacja sprzed kilku godzin. Ledwo się wlokłem i w każdym mijanym zlepku domostw wypatrywałem sklepu. Wypatrzyłem go w końcu w Polichnie i jeszcze nigdy nie byłem tak szczęśliwy na widok Lewiatana. Wchłonąłem kilka lodów, nawodniłem się, zapakowałem zapasy płynów i ruszyłem w dalszą drogę już w trochę lepszym nastroju. W normalnych warunkach jechałbym do Lublina opłotkami w dolinie Bystrzycy, ale ze względu na panującą tam dosyć kiepską nawierzchnię zdecydowałem się trzymać DK19 jak najdłużej. Przed Kraśnikiem długi zjazd w Stróży, który w tym roku pokonywałem w przeciwnym kierunku dwa razy (tutaj i tutaj). Ostatnią przerwę zrobiłem pod sklepem w Wilkołazie. Końcówka strasznie się dłużyła, ale ostatecznie dotarłem do znajomych rewirów w Niedrzwicy. W Strzeszkowicach opuściłem bez żalu krajówkę, kiepskimi asfaltami doturlałem się do Krężnicy Jarej i po chwili wjechałem na zachodni brzeg Zalewu Zemborzyckiego. Wydawało mi się, że nie było mnie tam całe wieki, a minął raptem tydzień. Wiatr z południa, który pomagał mi praktycznie przez całą drogę zaczynał przybierać na sile. Coś było na rzeczy, bo niebo zaczynało się szybko chmurzyć, a powietrze stawało się lepkie. Byłem praktycznie u siebie, więc adrenalina odpuszczała i do głosu zaczęło dochodzić zmęczenie. Dotarłem jednak do domu i mogłem zanurzyć się w wannie, o której marzyłem od Słowacji. Gdy się jakoś ogarnąłem, okolicę nawiedziła potężna ulewa. Uff!
Podsumowując, dzień bardzo męczący. Im bliżej domu, tym kilometry stawały się coraz dłuższe. W trasie trochę psioczyłem na upały, ale w takim deszczu, jaki rozbujał się po dotarciu do mety jazda byłaby o wiele bardziej wyczerpująca. Przy okazji wpadło do kolekcji 6 nowych gmin. Niewiele, ale dobre i to.

Kanie w Lasach Janowskich
Kanie w Lasach Janowskich © chirality

Koźlarz babka w Lasach Janowskich
Koźlarz babka w Lasach Janowskich © chirality

Koźlarz babka
Koźlarz babka © chirality

Grzyb na purchawkach
Grzyb na purchawkach © chirality

Kanie
Kanie © chirality


Epilog

Wyjazd trwał sześć i pół dnia bez czterech minut, z 76 godzinami (49%) spędzonymi w siodle. W tym czasie pokonałem 1350 kilometrów i 6 km przewyższeń. Wychodzi nieco ponad 200 km dziennie, co było trochę zbyt dużym dystansem z punktu widzenia kumulującego się zmęczenia. Gdybym przed wyjazdem zaplanował robienie 150-kilometrowych dniówek i tego się trzymał, wtedy jazda na rowerze byłaby jedynie dodatkiem do odwiedzania ciekawych miejsc. Ale z drugiej strony, robienie dłuższych przebiegów pozwalało na szybkie przeskakiwanie z jednej krainy w następną. Dzięki temu, każdy kolejny dzień był diametralnie inny od poprzedniego. Wyłączając Lwów, jakoś nie miałem parcia na zwiedzanie miast, które wszędzie wyglądają podobnie. Zresztą ciężko to robić z objuczonym rowerem. Oczywiście po powrocie do domu pojawił się lekki niedosyt. Trochę żałuję, że jadąc przez Karpaty nie zboczyłem w Tucholce z magistrali M-06 i nie pokonałem odcinka do Nyżnich Worot drogą lokalną przez Przełęcz Tucholską, która ze względów historycznych jest bardzo ciekawym miejscem. Żałuję też, że z przygranicznego Mukaczewa nie wbiłem się do Rumunii i tranzytem przez Węgry nie podpiąłem się na moją trasę gdzieś w Słowacji. Kosztowałoby to jeden dodatkowy dzień jazdy, ale wpadłyby dwa nowe kraje odwiedzone na rowerze. Ponieważ przygotowania do tego wyjazdu nie były jakoś specjalnie intensywne, nie obyło się bez wpadek. Brak zapasowych klocków hamulcowych mógł konkretnie uprzykrzyć mi przejazd przez góry, ale na szczęście w Stryju udało mi się je nabyć. W trasie nie miałem jednak jakichkolwiek awarii, co kładę na karb prostoty i toporności roweru, którym się poruszałem. Rower bez bajerów, ale niewiele mogło się w nim zepsuć. Trochę brakowało mi w nim nóżki, bo czasami na poboczach nie było go o co oprzeć (przydrożne słupki prowadzące, bez względu na kraj, stały się ostatnimi laty dosyć giętkie). Z pedałami też poszedłem po linii najmniejszego oporu i zamiast wymienić zatrzaskowe na zwykłe, założyłem jedynie nakładki platformowe. Przez to pedały były jednostronne, co na dłuższą metę było lekko upierdliwe. Pogoda, od której tak bardzo wiele zależy, dopisała. Z wyjątkiem dnia lwowskiego, przez resztę podróży uniknąłem opadów deszczu. Momentami było gorąco, ale temperatury i tak były znacznie niższe, niż podczas moich poprzednich (tutaj i tutaj) pobytów na Ukrainie. Tym wyjazdem odhaczyłem sporo rzeczy, które zaplanowałem na ten rok. Odwiedziłem ponownie Ukrainę, zaliczyłem nowy kraj (Słowacja), dotarłem do Bieszczadów, posunąłem do przodu zaliczanie gmin mojego województwa, jak i województwa podkarpackiego (wpadło ich w sumie 26). Ponieważ wycieczkę rozpocząłem w poniedziałek, a zakończyłem w niedzielę, stała się ona moim najintensywniejszym rowerowym tygodniem. Również w dużej mierze dzięki niej, sierpień stał się miesiącem ze zdecydowanie najdłuższym przebiegiem. Jeżeli ktoś nigdy nie jeździł po górach, to transkarpacki odcinek Stryj-Mukaczewo jest dobrym miejscem na chrzest bojowy. Świetne asfalty, szerokie pobocze i brak morderczych gradientów – czego więcej potrzeba? Jazda po górach, pomimo drenowania z sił, sprawiła mi masę radości i chciałbym jeszcze wrócić w ukraińskie Karpaty (wystarczy rzut oka na tę mapę, aby dostrzec drzemiące w tej krainie możliwości), jak i nasze Bieszczady. Te drugie chciałbym objechać na lekko, żeby zobaczyć, jaką to robi różnicę.




Komentarze
Nie ma jeszcze komentarzy.
Komentowanie jest wyłączone.