Info

avatar Jestem chirality z Lublina. Mam przejechane 42279.29 km, w tym 945.90 km w terenie, z prędkością średnią 23.87 km/h.
Więcej o mnie.

button stats bikestats.pl

2020 button stats bikestats.pl

2019 button stats bikestats.pl

2018 button stats bikestats.pl

2017 button stats bikestats.pl

2016 button stats bikestats.pl

2015 button stats bikestats.pl

2014 button stats bikestats.pl

Wykresy roczne

Wykres roczny blog rowerowy chirality.bikestats.pl

Archiwum



  • DST 377.31km
  • Czas 16:36
  • VAVG 22.73km/h
  • VMAX 47.10km/h
  • Temperatura 20.0°C
  • Podjazdy 1717m
  • Sprzęt Szosant
  • Aktywność Jazda na rowerze

Wschodu Pięknego dwie trzecie

Niedziela, 1 maja 2016 · dodano: 07.01.2017 | Komentarze 0

Piękny Wschód to jeden z nowszych 500-kilometrowych maratonów rowerowych w kalendarium. Odbywa się na przełomie kwietnia i maja, a więc nieprzyzwoicie wcześnie. Pomimo tego, że w tym sezonie moim najdłuższym dystansem była setka, pomyślałem sobie, że na ten maraton mógłbym się porwać. Co prawda rozsądek podpowiadał, że dystanse trzeba zwiększać stopniowo i wyruszać na 200 km, gdy przejechało się wcześniej 100 km, a przed 300 km, wypada mieć już przejechane 200 km, itd. W przypływie niczym nieuzasadnionego optymizmu pomyślałem, że pierwsze 200 km przejadę w tym samym dniu, co pierwsze 300 km, a to z kolei w tym samym dniu, co pierwsze 400 km, a to z kolei w tym samym dniu, co pierwsze 500 km. Formalnie więc wszystko będzie w porządku. Zaplanowałem przejechać oficjalną trasę maratonu „pod prąd”, wbijając się w nią w punkcie leżącym najbliżej Lublina. Nie tylko dlatego, aby minąć na trasie wszystkich uczestników tego szaleństwa, ale również po to, aby płaskie Polesie objeżdżać na końcu, a nie na początku. Taki był plan, ale w dniu startu właściwego maratonu pogoda była tak kiepska, że swój własny wyjazd postanowiłem przełożyć na następny dzień. Tak też się stało, ale dom opuściłem znacznie później, niż planowałem. Miało być tuż po wschodzie słońca, a skończyło się na kwadransie przed jedenastą. Robiłem jednak dobrą minę do złej gry i wmawiałem sobie, że nie ma to znaczenia, bo tak czy siak będę musiał spędzić w siodełku całą noc. W konsekwencji, po pokonaniu ok. 20 km, na pętlę Pięknego Wschodu wbiłem się w Garbowie tuż przed południem. Przejechałem przez Nałęczów i skierowałem się na Kazimierz Dolny. Na tym odcinku minąłem kilku szosowców, ale tylko jeden wyglądał na na tyle umęczonego, aby być niedobitkiem Pięknego Wschodu. Niestety na Stravie nie wyskoczył mi jako flyby. Kilka kilometrów przed Kazimierzem zaczęły się korki. Majowy weekend w pełnej krasie. Im bliżej centrum, tym było gorzej. Do tego na wąskiej jezdni z chlapniętą podwójną ciągłą ciężko było objeżdżać stojące pojazdy. I dlatego aż do nadwiślańskiego deptaka wlokłem się jak żółw. Na zatłoczonym rynku zrobiłem krótką przerwę, którą poświęciłem na dokręcanie poluzowanych śrub siodełka. Wyjazd z miasteczka równie mozolny, jak wjazd. Po wygramolenie się z kazimierskiego dołka okazało się też, że wiatr postanowił nie pomagać i zawiewał konkretnie z kierunków wschodnich. Rozczarowało mnie to, bo Windyty obiecało przez kilka dni poprzedzających wyjazd elegancki wiatr w plecy przez pierwszą połowę trasy. W ramach rekompensaty było jednak przyjemnie ciepło (w szczycie 20 stopni) i słonecznie. W Chodlu skręciłem na rondzie na południe i przejechałem obok miejsca kolizji z motorowerzystką. Dawne, dobre czasy. W Kraśniku powitała mnie fatalna DDR, z której byłem zmuszony skorzystać przez strategicznie poustawiane znaki. W mieście zrobiłem przerwę nad jakimś stawem, u brzegów którego szczęśliwie znajdował się otwarty sklep. Wrogi rowerzystom, bo jak wół stał tam „zakaz opierania rowerów o ścianę”. Nie oparłem, jedynie nad wodą wypiłem butelkę mleka, dokręciłem poluzowane śruby bagażnika i pojechałem dalej. Za Stróżą dłużący się podjazd i od tego momentu przestało być płasko. W Modliborzycach ostre hamowanie i ledwo unikam kolizji z delikwentem, który wyjechał mi z podporządkowanej prosto przed nosem. Twarz kierowcy wydawała mi się dziwnie znajoma i dopiero później przypomniałem sobie, że widziałem jego zdjęcie na Wikipedii pod hasłem „kark”. Jaki ten świat mały. Na rynku w Janowie Lubelskim zrobiłem krótką przerwę na herbatę i lody. Mimowolnie posłuchałem młodej matki opisującej proces odstawiania oseska od piersi. Pasjonujące. Odcinek z Frampola do Biłgoraja jak zwykle bardzo przyjemny, bo dobry asfalt i delikatnie z górki. Na obwodnicy Biłgoraja wyskoczyła DDR, ale jechało się po niej przyzwoicie. Kilka kilometrów za miastem włączyłem oświetlenie – zacząłem płacić za późny wyjazd z domu. Od tej pory aż do świtu wrażeń wizualnych niewiele. Tylko droga. Na ostrym podjeździe przed Zwierzyńcem zostaję otrąbiony na łuku drogi przez wyprzedzającego mnie kierowcę. Rzucam w jego stronę mięsem. W myślach, a nie dosłownie. W miasteczku robię krótką przerwę i wtedy orientuję się, że tylną lampkę mam wyłączoną. Zaczynam rozumieć reakcję tego kierowcy i cofam wyrzucone mięso. Okazuje się, że lampka, z którą jadę pierwszy raz, wyłącza się od wstrząsów. Ewidentny błąd konstrukcyjny, bo nawet po krótkotrwałym przerwaniu kontaktu na stykach, lampka nie powinna się resetować do pozycji off. Od tej pory na lampkę zerkam co kilka minut, szczególnie że drogi w tych okolicach nie są zbyt dobre. W ciągu nocy lampka wyłącza mi się samoczynnie jeszcze kilka razy. W Krasnobrodzie i jego okolicach najgorsze drogi podczas tego wyjazdu. Przejeżdżam obok jakiegoś zbiornika wodnego, gdzie kręci się sporo pijanych ludzi. Robię krótką przerwę na rynku, ale szybko się stamtąd zmywam, gdyż rewir okupuje podchmielona młodzież próbująca coś głośno artykułować. Chyba po włosku. W sumie dziwne miasto, bo ludzie odstawiali melanż, a po ulicy biegały lisy. Ale te, w przeciwieństwie do zadziornych psów, na mój widok zwiewały. Opuściłem czym prędzej tę okolicę z duszą na ramieniu przed pijanymi kierowcami. Wbiłem się na DK17 i skierowałem na południe do Tomaszowa Lubelskiego. Droga zrobiła się mokra, co mnie trochę zaskoczyło, bo jeszcze w Zwierzyńcu jechałem pod rozgwieżdżonym niebem. Tłumaczyłem sobie jednak, że były to zapewne pozostałości po deszczach z ostatnich kilku dni. Po kilku hopkach mających swoją kulminację w Tarnawatce dojechałem do rogatek Tomaszowa, gdzie na stacji benzynowej uzupełniłem zapasy płynów. Gdy za miastem zacząłem podjeżdżać na maksymalną wysokość podczas tej wycieczki, rozpadało się. Zupełnie nie byłem na to przygotowany, ale łudziłem się, że będzie to zjawisko przejściowe. Odcinek do Tyszowców okazał się cięższy, niż się spodziewałem. Momentami kiepska nawierzchnia, a do tego ciągle góra-dół. Płynąca jezdnią woda powodowała, że wszystkie zjazdy pokonywałem na hamulcach, bo gleba w takiej okolicy o północy nie była tym, czego chciałbym doświadczyć. Z bolącym sercem słuchałem, jak klocki hamulcowe zdzierały się do krwi. Odcinek ten obfitował również w spacerujące pieski, które zapewniały, że nie mogłem się nudzić. W Tyszowcach zatrzymałem się na przystanku. Jeszcze tego wewnętrznie nie werbalizowałem, ale wiedziałem, że ta zabawa nie zakończy się zgodnie z planem. Deszcz nie ustawał, bębniąc monotonnie o dach wiaty. Nie wiem, czy w takich warunkach gorsza jest jazda, czy czekanie. Zapewne gorsze jest to, co człowiek robi w danej chwili. Wybrałem to drugie, ale ponieważ temperatura spadła do 10 stopni, nie był to piknik. W pewnym momencie pod przystanek podjechał radiowóz. I pomimo tego, że trzymałem stopy na siedzisku, policjanci nie zawracali mi głowy. Na przystanku zeszło mi dobre cztery godziny. Świtało, deszcz ustał i okolica zaczęła rozbrzmiewać śpiewem wszelkiej maści ptaków. Nie było sensu siedzieć na tym przystanku dłużej, więc z kłopotami wsiadłem na rower. Obolałe i wychłodzone mięśnie pokazywały, że jazda na rowerze nie zawsze jest łatwa i przyjemna. Za Tyszowcami minąłem farmę wiatrową, której światła mrugały do mnie nocą na wiele kilometrów przed miastem. W drodze do Hrubieszowa przyroda zaczęła się budzić na dobre. Po jezdni biegały w te i we wte stada saren i stworów do nich podobnych. Kumkanie żab i, jak na wielu innych odcinkach, masa rozjechanych jeży. Na wjeździe do Hrubieszowa droga z pierwszeństwem, którą jechałem skręcała w prawo. Jadąc prosto nawet nie spojrzałem, czy z prawej nie nagina nikt na pierwszeństwie. Zmęczenie. W centrum miasta zatrzymałem się koło sklepu, gdzie zjadłem coś przypominającego śniadanie. Trochę porozmawiałem z właścicielem tego przybytku i tylko ze względu na to, że Hrubieszów nie dorobił się stacji kolejowej, skierowałem się do Chełma na własnych kołach. Ten odcinek jechałem po drogowskazach DW844, nie chciało mi się nawet zerkać na nawigację, i w konsekwencji za Teratynem przegapiłem skręt na Wojsławice. Chciałem się jednak trzymać oryginalnej trasy do gorzkiego końca, więc karnie zawróciłem. Za Uchaniami dosyć długi, ale łagodny podjazd. Trochę był on mi nie w smak. O święta naiwności! Gdybym wiedział, co czaiło się za Wojsławicami... Po skręcie na północ rozpoczął się trwający aż do Chełma przegląd Pagórów Chełmskich. Piękny krajobrazowo odcinek z bogatą infrastrukturą turystyczną, który jednak wydrenował ze mnie resztki sił. Na jednym z podjazdów mijałem objuczonego sakwiarza i nie mogło być jeszcze ze mną aż tak źle, skoro byłem w stanie mu odmachać. Na szczycie ostatniego wzgórza minąłem kolejną farmę wiatrową i wjechałem do miasta PKWN. Sporo znaków zakazu jazdy rowerem zmuszających do korzystania z kiepskich DDR. Resztkami sił doczłapałem się do dworca PKP, na którym postanowiłem zakończyć tę przejażdżkę. W wagonie rowerowym dwie rowerzystki trekkingowe z Lublina i do tego na trasie dosiadła się jakaś kobieta z typowym rowerem po bułki. Miała na swoim bolidzie dziwnie zamontowany dzwonek, z szajbką do dzwonienia po przeciwnej stronie niż chwyt kierownicy. Zastanawiam się, czy dzwonkiem po lewej stronie dzwoni prawą ręka. I na tych rozważaniach, jak i na zapadaniu w płytki sen, upłynęła mi podróż. Z dworca kolejowego w Lublinie dojechałem do domu na stojąco, bo kontakt czterech liter z siodłem powodował ostry ból.
Podsumowując, wyjazd okazał się bardzo ciężki. Przejazd takiej trasy bez przygotowania nawet w dobrych warunkach stał pod wielkim znakiem zapytania, więc deszcz i niska temperatura nocą z pewnością nie pomogły. Koniec końców odpuściłem najbardziej płaską część trasy, która o ironio zaczynała się właśnie w Chełmie. Nowe gminy niby wpadły tylko cztery (tak to jest, gdy się kręci długie trasy na własnych śmieciach), ale i tak ich sobie nie zaliczam, bo gminy ojczystego województw postanowiłem odhaczać czysto rowerowo, a tu jednak końcówka była koleją żelazną. Właśnie, pierwszy raz skorzystałem na wyjeździe rowerowym z innego środka transportu. Oby nie stało się to normą. Ze względu na opady, rower upaćkał się po uszy. Rozcentrowane tylne koło idzie na konto wspaniałych wertepów urokliwego Roztocza. A za zryte klocki, też na tyle, winię cały świat, a w szczególności deszcz.


Tłumy w Kazimierzu Dolnym
Tłumy w Kazimierzu Dolnym © chirality

Staw w Kraśniku
Staw w Kraśniku © chirality

Święto majowe w Kraśniku
Święto majowe w Kraśniku © chirality

Siedziałęm mu na kole
Siedziałem mu na kole © chirality

Jemioły
Jemioły © chirality

Droga Hrubieszów-Chełm
Droga Hrubieszów-Chełm © chirality

Jeż... jeden z wielu, wielu
Jeż... jeden z wielu, wielu © chirality

Chyba mnie zauważyły
Chyba mnie zauważyły © chirality

Powrót na tarczy
Powrót na tarczy © chirality

Kask w Chełmie
Kask w Chełmie © chirality





Komentarze
Nie ma jeszcze komentarzy.
Komentowanie jest wyłączone.