Info

avatar Jestem chirality z Lublina. Mam przejechane 42279.29 km, w tym 945.90 km w terenie, z prędkością średnią 23.87 km/h.
Więcej o mnie.

button stats bikestats.pl

2020 button stats bikestats.pl

2019 button stats bikestats.pl

2018 button stats bikestats.pl

2017 button stats bikestats.pl

2016 button stats bikestats.pl

2015 button stats bikestats.pl

2014 button stats bikestats.pl

Wykresy roczne

Wykres roczny blog rowerowy chirality.bikestats.pl

Archiwum



  • DST 426.63km
  • Teren 6.00km
  • Czas 16:29
  • VAVG 25.88km/h
  • VMAX 38.70km/h
  • Temperatura 30.0°C
  • Podjazdy 582m
  • Sprzęt Szosant
  • Aktywność Jazda na rowerze

Lublin-Łęczna-Chełm-Włodawa-Biała Podlaska-Łuków-Radzyń Podlaski-Parczew-Łęczna-Lublin

Niedziela, 20 lipca 2014 · dodano: 22.07.2014 | Komentarze 0

Po wizycie w Tomaszowie Lubelskim i Zamościu w ramach Stolice Lubelskich Powiatów Tour 2014, mogłem w końcu uznać całą południowo-zachodnią flankę mojego województwa za zaliczoną. W tym tygodniu zaplanowałem skierować swoje koła w północno-wschodnie rejony, które do tej pory celowo zaniedbywałem. Aby wyjazd zapadł mi na długo w pamięci, postanowiłem do znakomitej większości pozostałych miast dotrzeć za jednym zamachem. W rezultacie, zaplanowałem trasę, która miała ponad 400 km. Wierzyłem jednak, że rozsiane na niej w miarę równomiernie poszczególne cele, pozwolą rozbić ją na kilka etapów, co uczyni przejazd jako całość psychologicznie łatwiejszym.

 photo powiaty_07a_zpsfa7fd231.gif
This artwork, "Stolice Lubelskich Powiatów Tour 2014", is a derivative of "Mapa administracyjna województwa lubelskiego '' by MaKa (CC BY SA )."Stolice Lubelskich Powiatów Tour 2014" is licensed under CC BY SA by chirality.

Lublin-Łęczna (u celu o godz. 7:54, od startu upłynęło 1:02 i 29 km)
Planowałem wyruszyć razem ze wschodem słońca, ale takie poranne wstawanie to chyba jednak nie dla mnie. Dlatego też podróż rozpoczynam dopiero o 6:52. Jestem pełen optymizmu, więc nastawiam mojego Garmina na rejestrowanie danych z trasy co 8 sekund. Przy jego limicie 10 tysięcy punktów na ślad, zakładam, że z przejazdem uporam się w 22 godziny z groszami. Wita mnie krystalicznie czyste niebo i 18 stopni Celsjusza w cieniu. Łapię się na myśli, że takie warunki mogłyby trwać wiecznie, a już przynajmniej w czasie mojej podróży. Pierwsze kilometry przez Lublin to DDR wzdłuż Bystrzycy aż do wysokości Dworku Grafa z następnym wbiciem się w DK82. Tej drogi co do zasady nie lubię, bo zazwyczaj jest tu bardzo tłoczno i kierowcom gdzieś się spieszy, ale w niedzielny poranek ruch jest praktycznie żaden. Docieram do tablicy z napisem „Łęczna”, gdy myślami jestem jeszcze w domu (nazywam ten stan umysłu „grawitacją poziomą”). Pierwszy cel osiągnięty minimalnym nakładem sił – biorę to za dobrą wróżbę na dalszą drogę.
Łęczna-Chełm (u celu o godz. 9:33, od startu upłynęło 2:41 i 75 km)
Przy wylocie z Łęcznej policyjny punkt kontrolny. Kierowcy jak jeden mąż dmuchają w alkomat. Staram się jechać bardzo prosto i jakoś się przemykam. Przede mną ponad 20-kilometrowy łącznik drogami gminnymi prowadzący do DK12. Przed wyjazdem byłem pełen obaw o jakość dróg na tym odcinku, ale generalnie jest lepiej niż dobrze. Jest to również podróż nieco sentymentalna, bo mam przejeżdżać przez Siedliszcze. Jest to moja ojcowizna, a właściwie pradziadkowizna, bo właśnie w tej miejscowości osiedlił się był po wojnie mój pradziadek po repatriacji z Wołynia. Chłonę krajobrazy, ale zatrzymuję się tylko na zrobienie kilku zdjęć. Na tym odcinku zaczynam odczuwać ból w prawym kolanie – nie jest może zbyt dokuczliwy, ale wiem, że będę musiał nań jakoś zareagować i to szybko, bo takie dolegliwości potrafią się nasilać lawinowo. Wbijam się na DK12 i jadąc przyjemnie szerokim poboczem, kieruję się na Chełm. Omijam wieżę w Stołpiu i pokonuję znajdujący się obok niej podjazd, który nie jest niczym specjalnym, ale w dzieciństwie, gdy jeździłem rowerem na trasie Lublin-Chełm, zawsze mnie dobijał. Przed Chełmem zaczyna się ładna DDR wzdłuż krawędzi lasu. Ostrzeżenie przed grasującymi łosiami, więc jadę czujnie. Na końcu ścieżki tablica z napisem „Chełm”. Kolejny cel osiągnięty w bardzo dobrym nastroju.
Chełm-Włodawa (u celu o godz. 13:53, od startu upłynęło 7:01 i 160 km)
Do centrum Chełma kieruję się ulicą Lubelską, na której spędziłem na kanikułach u babci kawał dzieciństwa. Lokalizuję miejsce, w którym stała babcina chałupa, strzelam kilka zdjęć i jadę dalej. Droga do centrum miasta wiedzie nową DDR, ale irytujący jest brak jej ciągłości. Kilka razy muszę ewakuować się na asfalt, by dotrzeć do kolejnego jej kawałka. W centrum zatrzymuję się na deptaku na ulicy Lwowskiej. Żar leje się już z nieba, co czuć szczególnie na postojach, więc kuszę się na największy produkt miejscowej lodziarni. Za pięć złotych dostaję takiego giganta, że ledwo daję radę go pochłonąć bez zamrożenia mózgu. Trochę kręce się po mieście, zaliczając wszystkie kurtyny wodne. Niestety nie mogę tu siedzieć zbyt długo, więc ulicą Rejowiecką kieruję się na wylot włodawski. Przez kolejne kilkanaście kilometrów teren jest jeszcze pofalowany, ale wiem, że są to już ostatnie podrygi Pagórów Chełmskich, po których nastąpi ponad 200 kilometrów wyjątkowo płaskich terenów. Skłamałbym, gdybym powiedział, że ta perspektywa mnie martwi.
Droga robi się prosta jak drut i ze względu na ciasnotę i brak pobocza jazda po niej nie jest zbyt komfortowa. W Sawinie odbijam nieco z trasy, by w miejscowym sklepie uzupełnić płyny. Niestety, na Lubelszczyźnie poza miastami nie jest najlepiej z infrastrukturą sklepową, więc można się nieźle przejechać z odkładaniem zakupów na ostatnią chwilę. Wjeżdżam w lasy włodawskie, które skutecznie blokują lekki północny wiatr. Ponieważ ból w kolanie się nasila, postanawiam działać. Wszystkie omijane przystanki autobusowe są obstawione przez lokalnych sprzedawców runa leśnego, więc z konieczności zakłócam mir przystankowy jakiejś kobiecie sprzedającej jagody. Trochę z nią rozmawiam i wspólnie dochodzimy do wniosku, że aby ruszył wysyp grzybów potrzebny jest deszcz, dużo deszczu. Czasami trzeba być jednak ostrożnym z życzeniami, bo niektóre z nich potrafią się spełniać... Jeżeli chodzi o ból, to kilka tygodni wcześniej zacząłem odczuwać drętwienie palców lewej stopy podczas dłuższej jazdy na rowerze. Aby temu zaradzić, przesunąłem bloki trochę do tyłu. Teraz, gdy prawe kolano daje o sobie znać, robię to samo dla równowagi w prawym bucie i jadę dalej. Kilka kilometrów przed Włodawą odbijam z głównej drogi i kieruję się na Sobibór. Podczas planowania trasy zdałem sobie sprawę, że gdzieś będę musiał dokręcić kilka kilometrów do czterech setek, a robienie tego dookoła stodoły po powrocie do domu jest bardzo trudne i to nie tylko dlatego, że stodoły u mnie brak. Sobibór wydawał się dobrym miejscem, bo po pierwsze jest tam co zwiedzać, a po drugie jako nastolatek często jeździłem pociągiem z Chełma do Sobiboru za grzybami i jagodami, więc mam do tego miejsca spory sentyment. Droga prowadząca do obozu zagłady to niby poprawnej jakości asfalt, ale ma taką teksturę, że telepie mną na potęgę. W obozie napotykam jakąś zorganizowaną grupę rowerzystów w imiennych koszulkach, ale akurat zbierają się już do wyjazdu. Na terenie obozu obowiązuje zakaz ruchu, ale trochę go łamię, biorąc przykład z pary innych rowerzystów. Pod sam kopiec jednak nie podjeżdżam, bo czuję, że nie wypada. „Kości czy kamienie?” - pytam jednego z rowerzystów, który właśnie wraca spod kopca. „Kamienie, ale pod spodem są czaszki, które zasypano” - odpowiada. Moim zdaniem, nie powinni byli tego robić, bo to ugrzecznia tak okropne miejsce. Trochę chodzę alejkami i czytam tabliczki z nazwiskami ofiar, ale nie mogę tu kontemplować zbyt długo, więc ruszam w dalszą drogę. Za stacją kolejową Sobibór wjeżdżam w las. Jakość drogi spada na psy i spod warstw kurzu i kamieni widać jedynie szczątki asfaltu. Po kilku kilometrach podpinam się jednak pod jakąś cywilizowaną drogę, przejeżdżam przez miejscowość Sobibór i kieruję się do Okuninki. Nad jeziorem Białym istne pandemonium. Wszędzie pełno ludzi i samochodów. Zarówno jedni, jak i drudzy korzystają z jezdni jak im się podoba, więc pętla dookoła jeziora jest trochę stresująca. Od jeziora aż do samej Włodawy prowadzi DDR i dobrze, bo ruch na wąskiej drodze jest w tych okolicach bardzo intensywny. Ścieżka nie jest może zła, ale miejscami brak w niej ciągłości, a i krawężniki, pomimo ich obniżenia, daje się na szosówce odczuć. Po czerwonym bruku dojeżdżam do tablicy z napisem „Włodawa”. Kolejny cel podróży osiągnięty, a przede mną następny długi etap.
Włodawa-Biała Podlaska (u celu o godz. 17:15, od startu upłynęło 10:23 i 230 km)
We Włodawie zatrzymuję się na parkingu pod Lidlem. Po wcześniejszym cofnięciu bloków, ból w kolanie nie ustał, a jedynie się przesunął. Postanawiam więc obniżyć siodełko. Robię to tylko dlatego, że w relacjach czytanych na BS obniżenie siodełka zdaje się być lekiem na wszelkie zło tego świata. Z Włodawy odbijam na północny-wschód w kierunku Białej Podlaskiej. Ni stąd, ni zowąd, niebo zaczyna się chmurzyć. Nawet się z tego cieszę, bo skwar jakby trochę dzięki temu popuszcza. Co prawda wydaje mi się, że na horyzoncie chmury pozbywają się swojego cennego ładunku, ale tym sobie nie zawracam głowy, bo moją uwagę przykuwa stan nawierzchni, na którą się wpakowałem. Droga zbudowana jest z płyt kilkumetrowej długości i sposób ich ułożenia jest tak niechlujny, że każda granica między nimi to uskok. Jadące samochody generują dźwięki przypominające pyrkanie traktorów z epoki sowieckiej kolektywizacji. Nie wiem, jak ludzie mogą mieszkać w takiej okolicy. Ale pal licho ten hałas, bo dla widelca roweru i mojego siedzenia taka nawierzchnia to spore wyzwanie. Już paskudny asfalt jest lepszy, bo często można wyłuskać z niego jakąś przyzwoitą trajektorię między dziurami. Tutaj takiej możliwości niet. Po kilkunastu kilometrach takiej jazdy, zatrzymuję się pod sklepem, by uzupełnić picie. Kusi mnie, aby zapytać miejscowych, jak długo będę musiał jechać po tych cholernych płytach. Nie robię tego jednak, bo wiem, że odpowiedź mogłaby mnie podłamać, a w niewiedzy zawsze jest nadzieja. Ponieważ ból w kolanie się nasilił, więc tym razem podwyższam siodełko (sic!). Parę tygodni wcześniej, opuściłem nosek siodełka w dół, aby zniwelować ból w lędźwiowym odcinku kręgosłupa. Pomogło, ale taka zmiana spowodowała efektywne skrócenie dystansu do pedałów. Dlatego podwyższenie siodła wydawało się mieć sens. Z perspektywy czasu muszę przyznać, że był to strzał w dziesiątkę. Ból co prawda nie ustąpił, bo pewnie kolano zostało już solidnie nadwyrężone, ale jednak się nie nasilał. Po mocnym nawodnieniu, udaję się w dalszą trasę słuchając tych cholernych płyt wygrywających jedną i tę samą melodię. Po paru kilometrach przejeżdżam obok granatowej tabliczki z nazwą nowej gminy (chyba Wyryki). Niby nic, ale płyty kończą się równie niespodziewanie, jak się zaczęły i z ulgą wjeżdżam na zwyczajny asfalt. Mniej więcej 20 km od Białej Podlaskiej po raz pierwszy zaczyna padać deszcz. Trochę mnie to martwi, bo wierząc prognozom pogody, w trasę wybrałem się na krótko. A ponieważ preferuję jazdę na lekko, więc żadnych innych ubrań ze sobą nie mam. Deszcz jednak nie jest zbyt intensywny, więc postanawiam dociągnąć do celu i tam ewentualnie przeczekać, gdyby opady miały się rozhulać na dobre. Drogi płaskie i proste, więc pewnie dlatego kilka razy napotykam szalonych motocyklistów, którzy cisną po garach, ile fabryka dała. Na wąskiej drodze bez pobocza tacy delikwenci to dla rowerzysty spory stres, więc kilka razy pozdrawiam ich gestem ogólnie uważanym za obraźliwy. Gdyby potrafili obsługiwać hamulce, mogliby zawrócić i narobić mi przykrości. Kilka kilometrów przed celem deszcz ustępuje, co mnie niezmiernie cieszy. Czyżby to już koniec? Ciągle jest bardzo ciepło, więc mokre ubranie wysycha błyskawicznie. Dotarcie do tablicy z napisem „Biała Podlaska” oznacza nie tylko zaliczenie kolejnego celu, ale i przekroczenie półmetka dystansu. Oba te fakty dodają mi sporo otuchy.
Biała Podlaska-Łuków (u celu o godz. 20:38, od startu upłynęło 13:46 i 290 km)
W centrum Białej Podlaskiej odpoczywam przez chwilę na przystanku, po czym udaję się na zachód w kierunku Międzyrzeca Podlaskiego. Włączam się na DK2 i jest to jeden z niewielu odcinków podczas tej podróży, kiedy mogę się cieszyć z szerokiego pobocza. Od tej pory, aż do samego Parczewa, kuszą mnie drogowskazy zachęcające do jazdy krótszymi trasami na Lublin, ale wodzony nie ulegam. Znowu zaczyna padać deszcz. Widzę, że na północy niebo jest ołowiane od chmur, natomiast na południu jest praktycznie bezchmurnie. Poruszam się pomiędzy tymi dwoma obszarami i intensywność deszczu zależy od siły północnego wiatru. Z naprzeciwka nadjeżdża spora grupka rowerzystów, którzy machają rękami i dzwonią dzwonkami. Odpowiadam tym samym, no może z wyjątkiem dzwonka, który co prawda mam, ale w domu i to zepsuty. Miłe spotkanie, bo wybija mnie trochę z monotonii kręcenia. Przed wjazdem do Międzyrzeca pojawia się DDR i znak zakazu ruchu rowerów po szosie. Karnie czynię, co mi każą i natychmiast łapię kapcia. Początkowo myślę, że dobiłem koło na nieco za wysokim krawężniku, ale poźniej znajduję wbitą w oponę niewielką cierń. Nie pozostaje mi nic innego, jak rozłożyć się z całym majdanem na DDR i zacząć naprawę. Deszcz zaczyna padać bardzo intensywnie, więc chronię się pod wielkim drzewem. Na szczęście nie błyska, więc drzewo jest tak dobrym schronieniem, jak każde inne. Reperując koło, robię dobrą minę do złej gry. Wmawiam sobie, że dobrze się stało, że złapałem gumę akurat teraz. Po pierwsze, odpocznę. Po drugie, przeczekam intensywny deszcz, przed którym nawet ze zdrowym kołem musiałbym gdzieś się schronić. Po trzecie, z przednim kołem zawsze łatwiej, bo człowiek nie upapra się smarem. Mój wewnętrzny monolog jest tak przekonywujący, że prawie w niego wierzę. Z domku obok wychodzi jakiś facet i proponuje, bym dokończył naprawę u niego w garażu. Pod drzewem jest jednak tak sucho, że dziękuję za ofertę. Trochę rozmawiamy o sensie życia (facet jest właścicielem zakładu pogrzebowego) i miły człowiek odchodzi, by po chwili wrócić z zaproszeniem na gorąca herbatę. Mam na nią ochotę jak cholera, ale strasznie nie lubię robić obcym ludziom kłopotów. Swoim to co innego. Po dłuższej chwili przestaje padać, więc udaję się w dalszą drogę. Zatrzymuję się jeszcze przed Biedronką, gdzie jednym duszkiem wciagam litr mleka, którego z reguły nie pijam. Na trasie do Łukowa deszcz popaduje od czasu do czasu, ale nie jest na tyle mocny, by nie dało się w nim jechać. Z ulgą dobijam do tablicy z napisem „Łuków”. Oznacza to nie tylko osiągnięcie kolejnego celu. Teraz skręcę na południe i z każdym kilometrem, nawet jeśli zygzakiem, będę się zbliżał do domu.
Łuków-Radzyń Podlaski (u celu o godz. 21:48, od startu upłynęło 14:56 i 318 km)
Po ominięciu eleganckich tablic powitalnych Łukowa czeka mnie pierwsza niespodzianka, gdyż droga, którą według Garmina mam jechać na Radzyń jest rozkopana i zastawiona maszynami. Miasto serwuje oczywiście przybyszom objazd wzdłuż torów kolejowych. I tu kolejna niespodzianka. Kilka machnięć pedałami i jak za dotknięciem magicznej różdżki cofam się do XVIII wieku. Nawierzchnia fatalna i ogólny syf. Brakuje jeszcze tylko bab wylewających pomyje do rynsztoka. Objazd ma pewnie mniej niż 2 km, ale dłuży się niemiłosiernie. Z ulgą opuszczam te rewiry i trochę błądzę po mieście, nim odnajduję właściwą trasę wylotową. Jeszcze w mieście montuję do kierownicy lampkę. Dzień umiera powoli, więc oświetlenie w najsłabszym trybie jeszcze przez kilkanaście kilometrów wystarczy. Na tym krótkim, około dwudziestokilometrowym odcinku, towarzyszy mi wątły deszczyk. Ale i tak rwie mnie do jazdy, bo za kilka kilometrów mam dobić z dystansem do 300 km. Wierzę, że rozmienienie ostatniej setki na drobne podniesie zncznie moje nadwątlone morale. Jadę, jadę i przekraczam owe 300 km. Żadnych fajerwerków. Jadę dalej i po kilku kilometrach wyrównuję moją życiówkę (308 km). Nadal nic. Morale jak było niskie, tak jest. Mówi się trudno. Pomimo późnej pory, ruch na wąskiej drodze jest bardzo intensywny, a wielotonowych ciężarówek wyprzedza mnie znacznie więcej, niż bym sobie tego życzył. Tutaj też ma miejsce jedyna groźniejsza sytuacja drogowa podczas całej podróży. Jakiś delikwent wyprzedza przy dużej prędkości sporą kolumnę pojazdów i jedzie mi ostro na czołówkę. Nie mam innego wyjścia, jak uciekać na żwirowe pobocze. Nim docieram do Radzynia, muszę przednią lampkę podkręcić o kilka oczek, bo ciemności robią się konkretne. Dojazd do tablicy z napisem „Radzyń Podlaski” oznacza zaliczenie kolejnego, przedostatniego celu mojej podróży.
Radzyń Podlaski-Parczew (u celu o godz. 1:40, od startu upłynęło 18:48 i 353 km)
Po ominięciu tablicy z nazwą miasta dojeżdżam do skrzyżowania z DK19, przy którym wielki drogowskaz krzyczący „Lublin” zachęca do jazdy na południowy-zachód. Chociaż moja trasa wiedzie na południowy-wschód, to jednak ulegam czarowi owego drogowskazu, ale tylko po to, aby dostać się do znajdującej nieopodal stacji Orlenu. Kawę piję z reguły tylko z rana, tym razem robię jednak wyjątek, bo potrzebuję jakiegoś kopa i czegoś ciepłego na języku. Nim opróżniłem plastykowy kubek gorącego czegoś do dna, znowu zaczyna kropić. Ruszam, ale po kilku kilometrach jazdy zaczyna lać na potęgę. Za miejscowością Niewęgłosz na wysokości rozwidlenia prowadzącego do Czemiernik, widzę po przeciwnej stronie jezdni zadaszony i obudowany przystanek. Decyzję podejmuję w ułamku sekundy i już po chwili siedzę na ławce. Mój pierwszy biwak w głuchą noc na przystanku PKS na jakimś odludziu. Wow! Aby oszczędzać prąd, wyłączam całą elektrykę na rowerze – GPS i obie lampki. Ogarnia mnie nieprzenikniona ciemność. Nastrój zdecydowanie poprawia lampka czołowa z Biedronki, którą kupiłem w przecenie za kilka złotych na parę dni przed wyjazdem. Zabrałem ją na wypadek, gdybym musiał łatać kapcia w nocy. Zakup budżetowy, ale godny polecenia – kilka diod napędzanych małymi paluszkami (bateriami, ma się rozumieć, żadne dziecko przy tym nie ucierpiało), które robią kolosalną różnicę. Siedzę na tym przystanku, krople deszczu grają swoją melodię na dachu z blachy falistej i zastanawiam się, czy chcę aby ten deszcz zaraz się skończył, czy też żeby trwał jak najdłużej. Wewnętrznie nie znajduję na to pytanie jasnej odpowiedzi. Na szczęście pochmurne noce po gorącym dniu są z reguły ciepłe. Tak jest i tym razem, więc nawet jakoś specjalnie nie marznę, a przemoczone ubrania zaczynają schnąć. Tracę poczucie upływającego czasu, więc nie wiem, jak długo pada deszcz (muszę to sprawdzić na śladzie GPS). Gdy przestaje, oszukuję sam siebie mówiąc, że dam jeszcze trochę drogom podeschnąć. Wychodzę na zewnątrz, rozciągam się i ociężale wsiadam na rower. Otacza mnie ogłuszająca cisza i tak jest przez kilkaset metrów, gdy gwałtownie przerywa ją ostre ujadanie psa. Słyszę, że pędzi w moim kierunku, ale nawet się nie rozglądam tylko ostro depczę na korbę. Pies jak to pies, po chwili odpuszcza, a ja jestem już zupełnie rozgrzany. Dzięki, czworonożny przyjacielu! Tej nocy miałem jeszcze kilka psich ataków, ale ten pierwszy zrobił na mnie największe wrażenie. Tablicę z napisem „Parczew” musiałem przeoczyć (albo przespać), więc postój robię dopiero na całodobowej stacji benzynowej. Parczew jest ostatnim celem mojej podróży. A właściwie to przedostatnim, bo w dobrym tonie wydaje się jednak wrócić do domu.
Parczew-Łęczna (u celu o godz. 3:29, od startu upłynęło 20:37 i 396 km)
Na stacji w Parczewie kupuję baterie do mojego Garmina, bo już od dłuższego czasu mi krzyczy, że ledwo przędzie. Wypijam też gorącą czekoladę i biorę jakieś wafle na drogę. Przy dystrybutorach gadam z grupą podpitych nastolatków. Jedna z tych rozmów, z których zupełnie nic nie wynika. Jakiś koleś bardzo chce się przejechać kolarzówką, ale mu to delikatnie wybijam z głowy.
Gdy planowałem trasę tej wyprawy, moim kolejnym celem po Parczewie był Lubartów. Jednak sporo się od tego czasu wydarzyło i Lubartów zaliczyłem już wcześniej podczas dorocznego Święta Roweru . Ponieważ nie wiem, jaka jest jakość dróg na trasie Parczew-Lubartów, a w nocy nie tylko wszystkie koty są czarne, ale i ciężko jest odróżnić przy słabym świetle dziurę w jezdni od mokrej plamy, decyduję się na jazdę do Łęcznej przez Ostrów Lubelski. Już nie pamiętam, czy na tym odcinku pada, czy też nie. Widzę jednak, że na horyzoncie niebo wpada od czasu do czasu w pomarańczowo-czerwone konwulsje. Początkowo myślę, że to moje własne neurony strzelają bez ładu i składu, bo tym zmianom barw nie towarzyszą żadne słyszalne dźwięki. Jednak są to zdecydowanie jakieś ostre burze hen daleko, które przemieszczają się powoli na zachód. Po dotarciu do Ostrowa spoczywam na ławce pod nieproporcjonalnie wysokim pomnikiem, na szczycie którego wisi figurka Chrystusa. „Witaj w klubie” - mówię pod nosem, ale nie wiem, czy usłyszał. Zaczynam się zastanawiać, jak długo powinienem na tej ławce siedzieć, bo dystans dzielący mnie do Łęcznej (jakieś 20 km) mnie zwyczajnie przeraża. Jednak po chwili decyduję, że trzeba przestać myśleć, a zacząć kręcić. Nie patrzę już na licznik, nie wyczekuję na kolejne tablice z podaną odległością do celu, tylko jadę. Teraz teren staje się ponownie pofalowany, ale nie przypominam sobie, abym zbyt często operował przerzutkami. Liczą się tylko pedały. I tak docieram do Łęcznej po raz kolejny w czasie tej wyprawy.
Łęczna-Lublin (u celu o godz. 5:07, od startu upłynęło 22:15 i 427 km)
Gdy wjeżdżam do miasta, zaczyna ponownie ostro padać. Wyprzedzając dwójkę rowerzystów (powariowali, żeby o takiej porze wybierać się na rower!), pytam, czy jest tu gdzieś całodobowa stacja. „Jest, ale musi się Pan cofnąć” - informuje mnie rowerzystka. No nie, cofanie to jest jedna z tych rzeczy, na które mnie w chwili obecnej nie stać. Nie po to jechałem do przodu, żeby to teraz niwelować. Mimo ulewnego deszczu planuję przeć na Lublin, ale gdy widzę zadaszony przystanek, nie mogę się powstrzymać. I jest to dobra decyzja, bo deszcz jest intensywny, aczkolwiek krótkotrwały. Rzucam okiem na licznik, który pokazuje dokładnie 400 km. Gdy tak siedzę na tym przystanku, zaczyna się rozwidniać i jestem zdumiony jak szybki jest to proces. Siadam na rower i docieram do Lublina („grawitacja pozioma” na powrocie w tym pomaga), w którym też musiało przed chwilą przestać padać. Po wjeździe na DDR wzdłuż Bystrzycy, poziom adrenaliny zaczyna lecieć gwałtownie w dół. Odczuwam zmęczenie, ból w kolanie, przemoczone ubrania i buty. W domu jestem kilka minut po piątej. Niby opuściłem go jedynie dzień wcześniej, ale wydaje się on wiecznością. Natychmiast gorąca kąpiel, dłonie jakby nie moje. Kładąc się do łóżka, pytam sam siebie, czy byłbym w stanie przejechać dzisiaj kolejne 400 km. Odpowiedzi już nie słyszę, bo zasypiam, nim głowa spoczywa na poduszce.
Epilog
Ten wyjazd pokazał mi, jak ważne są warunki atmosferyczne dla komfortu jazdy. Nawet gdybym posiadał jakieś rewelacyjne ubrania przeciwdeszczowe, nie sądzę, żeby zrobiły one wielką różnicę. Jazda w deszczu to mordęga dla człowieka i sprzętu. Nic tego nie zmieni. Dwa czynniki grały na moją korzyść. Po pierwsze, płaska trasa przez ponad dwieście kilometrów, która nie wymagała od mojego kolana zbyt wiele. Po drugie, wyjątkowo ciepła noc. Bez niej, hipotermia by mnie scięła gdzieś w okolicach Łukowa (pewnie na tym parszywym objeździe w samym mieście). Jestem również bardzo zadowolony z lampki przedniej (bocialarki), która w średnim trybie spokojnie dawała radę przez wiele godzin w dosyć paskudnych warunkach pogodowych. Oczywiście wycieczki 200 km, 300 km i 400 km to zupełnie różne bestie i zwykła matematyka zawodzi przy ich porównywaniu. Po tej podróży mam do zaliczenia jeszcze tylko jedną stolicę powiatu – Świdnik. W najbliższy piątek planowana jest wspólna Masa Krytyczna dla Lublina i Świdnika, więc to może być dobra okazja, o ile kolano pozwoli.

Mój rower w Łęcznej
Mój rower w Łęcznej © chirality

Łęczna
Łęczna © chirality

Na wschód od Łęcznej
Na wschód od Łęcznej © chirality

Siedliszcze
Siedliszcze © chirality

Wieża w Stołpiu
Wieża w Stołpiu © chirality

DDR przed Chełmem (widok w kierunku Lublina)
DDR przed Chełmem (widok w kierunku Lublina) © chirality

Mój rower w Chełmie
Mój rower w Chełmie © chirality

Wjazd do centrum Chełma
Wjazd do centrum Chełma © chirality

Deptak na ul. Lwowskiej w Chełmie
Deptak na ul. Lwowskiej w Chełmie © chirality

Ogromne lody na ul. Lwowskiej w Chełmie za pięć złociszów - polecam!
Ogromne lody na ul. Lwowskiej w Chełmie za pięć złociszów - polecam! © chirality

Kościół Rozesłania św. Apostołów w Chełmie
Kościół Rozesłania św. Apostołów w Chełmie © chirality

Rynek w Chełmie z bazyliką NMP na Górce w tle
Rynek w Chełmie z bazyliką NMP na Górce w tle © chirality

Tablice pamiątkowe na miejscu obozu zagłady w Sobiborze
Tablice pamiątkowe na miejscu obozu zagłady w Sobiborze © chirality

Tablice pamiątkowe na miejscu obozu zagłady w Sobiborze
Tablice pamiątkowe na miejscu obozu zagłady w Sobiborze © chirality

Pomnik na terenie obozu zagłady w Sobiborze
Pomnik na terenie obozu zagłady w Sobiborze © chirality

Monument na terenie obozu zagłady w Sobiborze
Monument na terenie obozu zagłady w Sobiborze © chirality

Aleja ofiar na terenie obozu zagłady w Sobiborze
Aleja ofiar na terenie obozu zagłady w Sobiborze © chirality

Jedna z tabliczek w alei ofiar na terenie obozu zagłady w Sobiborze
Jedna z tabliczek w alei ofiar na terenie obozu zagłady w Sobiborze © chirality

Stacja kolejowa w Sobiborze
Stacja kolejowa w Sobiborze © chirality

W lasach sobiborskich
W lasach sobiborskich © chirality

Resztki asfaltu w lasach sobiborskich
Resztki asfaltu w lasach sobiborskich © chirality

Lasy sobiborskie
Lasy sobiborskie © chirality

Lasy sobiborskie
Lasy sobiborskie © chirality

Sajgon nad jeziorem Białym k/Włodawy
Sajgon nad jeziorem Białym k/Włodawy © chirality

Jezioro Czarne - ubogi krewny jeziora Białego
Jezioro Czarne - ubogi krewny jeziora Białego © chirality

Mój rower we Włodawie
Mój rower we Włodawie © chirality

Na trasie Włodawa-Biała Podlaska słuchałem płyt
Na trasie Włodawa-Biała Podlaska słuchałem płyt © chirality

Mój rower w Białej Podlaskiej
Mój rower w Białej Podlaskiej © chirality

Międzyrzec Podaski
Międzyrzec Podaski © chirality

Mój rower w Łukowie
Mój rower w Łukowie © chirality

Mój rower w Radzyniu Podlaskim
Mój rower w Radzyniu Podlaskim © chirality





Komentarze
Nie ma jeszcze komentarzy.
Komentowanie jest wyłączone.