Info

avatar Jestem chirality z Lublina. Mam przejechane 42279.29 km, w tym 945.90 km w terenie, z prędkością średnią 23.87 km/h.
Więcej o mnie.

button stats bikestats.pl

2020 button stats bikestats.pl

2019 button stats bikestats.pl

2018 button stats bikestats.pl

2017 button stats bikestats.pl

2016 button stats bikestats.pl

2015 button stats bikestats.pl

2014 button stats bikestats.pl

Wykresy roczne

Wykres roczny blog rowerowy chirality.bikestats.pl

Archiwum



Wpisy archiwalne w kategorii

200-300

Dystans całkowity:4535.00 km (w terenie 107.10 km; 2.36%)
Czas w ruchu:221:44
Średnia prędkość:20.45 km/h
Maksymalna prędkość:52.60 km/h
Suma podjazdów:16477 m
Liczba aktywności:19
Średnio na aktywność:238.68 km i 11h 40m
Więcej statystyk
  • DST 207.45km
  • Teren 15.00km
  • Czas 11:08
  • VAVG 18.63km/h
  • VMAX 31.90km/h
  • Temperatura -3.0°C
  • Podjazdy 952m
  • Sprzęt Banana Rama
  • Aktywność Jazda na rowerze

Solec nad Wisłą

Czwartek, 31 grudnia 2015 · dodano: 06.01.2016 | Komentarze 0

Obiecane załamanie pogody przyszło, ale nie ma takiego mrozu, jakim straszono w telewizji narodowej. Poprzednie Sylwestry zlewają mi się w jeden wielki i głośny fajerwerk made in China, więc postanawiam, że ten ma być trochę inny, aby wyróżniał się z tej pirotechnicznej orgii. Pada na odwiedzenie Solca nad Wisłą dosyć zamaszystą pętlą. Ubieram się tak samo, jak na poprzednią wycieczkę (koszulka termalna, softshell i wiatrówka), ale ponieważ temperatura przez te kilka dni spadła o kilkanaście stopni, o rozbieraniu się na trasie nie będzie mowy. Przezornie zamiast bidonu zabieram termos z gorącą kawą, bo bardzo nie lubię wyskrobywać picia kluczami imbusowymi. Wyjeżdżam kilka minut po dziesiątej w ciemnych okularach, które dobrze chronią przed oślepiającym zimowym słońcem. Na Zalewie Zemborzyckim ani jednej fali, ale to raczej nie przez brak wiatru (który rzeczywiście jest słaby w porównaniu z weekendowym), a skucie jego powierzchni lodem. Rowerzystów nad Zalewem nawet sporo, co trochę mnie zaskakuje. Do Kraśnika nie jadę DK19, a drogami lokalnymi, bo mam w tych rewirach do odhaczenia jedną gminę. Za Niedrzwicą Kościelną wpadam na pierwszy terenowy kawałek, który wiedzie przez las. Wszystko gładkie i elegancko ubite, więc przyjemność z jazdy duża. Potem w miarę dobre meandrujące asfalty, którymi dojeżdżam na kilka kilometrów przed Kraśnik. Tam asfalt się urywa i wpadam na epicko rozjechane ciągnikami błoto. Kilka dni wcześniej byłoby to ciężkie do przejechania, ale teraz wszystko jest zmarznięte na kość. Końcówka po ażurowych płytach i już jestem w mieście. Kraśnik leży w niecce, więc po początkowym zjeździe przychodzi czas na dosyć długie podjeżdżanie. Za miastem nagroda w postaci stromego zjazdu po ostrych łukach w Olbięcinie. Niestety jest to jedno z niewielu miejsc na trasie, gdzie dostrzegam pokrywającą asfal szadź, więc o szaleństwach mowy nie ma. W Liśniku Małym zjeżdżam z asfaltu i od razu podjazd po zmaltretowanym gruncie, na którym spod kół uciekają przerażone zastępy kur. Potem bardzo przyjemny odcinek wąską asfaltówką w płytkim wąwozie, który po ponownym urwaniu asfaltu zjawiskowo się pogłębił. Wąwóz zakończył bardzo stromy zjazd, po którym ponownie wylądowałem na asfalcie w Dzierzkowicach-Podwody. Później długi odcinek wzdłuż Wyżnianki, będący częścią czerwonego szlaku rowerowego Kraśnik-Kazimierz Dolny. Szlak ten będzie mi towarzyszył z przerwami do samego Kazimierza. Przejeżdżam obok rolnika rozsypującego na polu wapno – dosyć niecodzienny widok, jak na ostatni dzień w roku. Zmrok łapie mnie w okolicach Józefowa nad Wisłą. Kieruję się na Kamień i w końcu dostrzegam majaczące w oddali światła spinające przeciwległe brzegi królowej naszych rzek. Na moście pusto, zimno i wilgotno, więc po krótkiej przerwie przedostaję się na drugi brzeg do województwa mazowieckiego. Tuż przed Solcem mijam się z innym sakwiarzem (na Stravie nie pojawił się on jako mój flyby, więc de facto nie istnieje) i po łagodnym podjeździe ląduję w centrum miasteczka. Pusto i swąd spalenizny z jakiegoś komina, więc nie widzę sensu, aby zabawić tu dłużej. Opuszczam rynek, gdy kościelne dzwony biją na Teleexpress i kieruję się z powrotem na most. W czasie mojej krótkiej nieobecności tamże temperatura zdążyła spaść o kolejne dwa stopnie, więc wiem, że nic tam po mnie. Generalnie na trasie unikam dłuższych przerw, bo wychłodzenie przychodzi bardzo szybko. Kieruję się na Kazimierz i mijam kolejne miejscowości w których domy przystrojone milionami światełek, ale żywego ducha brak. Na krystalicznie czystym niebie kolejne miliardy światełek, ale o ile kilka dni temu w podobnych warunkach żałowałem, że nie zabrałem statywu do aparatu, o tyle teraz pstrykanie mi nie w głowie. Ruch samochodowy niewielki, co mnie bardzo cieszy, bo kierowcy w taką noc mogą być w przeróżnym stanie. Tutaj nabieram awersji do nowych słupków prowadzących przy drogach. Są wykonane z wygiętego w łuk kawałka plastyku i są tak giętkie, że nie da się oprzeć o nie roweru. Za Dobrem poziomice na mapie zaczynają się zagęszczać i z pewnością nie jest to zjazd, bo w ciemnościach majaczy przede mną jeszcze ciemniejsza ścianka. Podjazd rozgrzewa solidnie, ale następujący po nim długi zjazd do Kazimierza wymraża mnie na potęgę. Zajeżdżam na rynek i z ulgą dostrzegam otwarty sklep. Uzupełniam w przytulnym cieple płyny i ruszam w dalszą drogę. Wilgoć od Wisły zamraża mi po raz pierwszy tego dnia dłonie i wiem, że muszę jak najszybciej uciec od wody. I rzeczywiście, już w Bochotnicy wszystko wraca do normy. Aby podnieść morale obiecuję sobie kolejny postój w Nałęczowie, ale w głębi serca wiem, że to ściema, na którą się jednak nabieram. Do rogatek Lublina docieram około godziny 22. Jest -7 stopni Celsjusza, a ulice pokrywa szron. Fajerwerki walą z lewa i prawa, więc przez chwilę myślę, że zegarek w mojej nawigacji spóźnia się o 2 godziny. Gdy czekam na skrzyżowaniu na zmianę świateł, jakiś przechodzień krzyczy, że jazda na rowerze w takich warunkach może być niebezpieczna. -Wiem, wiem – odpowiadam, ale łapię się na myśli, że facet powinien był mi to powiedzieć 200 km wcześniej. Do domu docieram tuż po 22 i wskakuję do gorącej kąpieli, o której marzyłem już od Solca. Reasumując, z wyjazdu jestem zadowolony i wierzę, że taki Sylwester długo nie zleje mi się w pamięci z tymi fajerwerkowymi. Była to moja pierwsza dłuższa wycieczka w mrozie, ale termicznie było znacznie bardziej komfortowo, niż się spodziewałem. Trasę zrobiłem w regularnych letnich adidasach (a właściwie pumach, ale to też adidasy, tylko że pumy) na platformach i chłód doskwierał mi jedynie w spody stóp. Bocialarka w takich warunkach sprawowała się znakomicie i nocny odcinek trasy przejechałem na jednym akumulatorku. Podczas tego wyjazdu znalazłem się po raz pierwszy i ostatni w tym roku w innym województwie, zaliczyłem kilka nadwiślańskich gmin i odhaczyłem Rapha Festive 500 na Stravie. Przy okazji otworzyłem konto na tejże i trochę ją przetestowałem. Fajna zabawka i wcale mnie nie dziwi, że masa ludzi ma na jej punkcie bzika.


Okolice Kraśnika
Okolice Kraśnika © chirality

Malowanie szronem
Malowanie szronem © chirality

Zjazd w okolicach Kraśnika
Zjazd w okolicach Kraśnika © chirality

Okolice Liśnika Małego k/Kraśnika
Okolice Liśnika Małego k/Kraśnika © chirality

Wąwóz w okolicach Dzierzkowic
Wąwóz w okolicach Dzierzkowic © chirality

Zjazd w okolicach Dzierzkowic
Zjazd w okolicach Dzierzkowic © chirality

Most na Wiśle w Kamieniu
Most na Wiśle w Kamieniu © chirality

Solec nad Wisłą
Solec nad Wisłą © chirality



  • DST 255.47km
  • Teren 15.00km
  • Czas 13:00
  • VAVG 19.65km/h
  • VMAX 26.70km/h
  • Temperatura 10.0°C
  • Podjazdy 683m
  • Sprzęt Banana Rama
  • Aktywność Jazda na rowerze

Stoczek Łukowski

Niedziela, 27 grudnia 2015 · dodano: 06.01.2016 | Komentarze 0

Piękna pogoda, jak na grudzień, a że za kilka dni ma przyjść z Rosji front (pogodowy, tym razem), więc może to być ostatni dzwonek na dłuższy wyjazd w tym roku. Postanawiam dotrzeć na południowo-wschodnie krańce mojego województwa, których w ogóle, i to nie tylko z perspektywy rowerowego siodełka, nie znam. Trasa ta wisi u mnie na tapecie od dłuższego czasu, ale aż do tej pory odkładałem ją na później. Wyjeżdżam z domu przed dziesiątą i tuż za Lublinem robię pierwszy postój, aby zrzucić trochę ubrań, bo zaczynam się gotować. Do sakwy chowam softshellową kurtkę, zostając w koszulce termicznej i wiatrówce. Dodatkowej warstwy nie nałożę już do końca. A wiatrówka zdecydowanie się przydaje, bo wieje konkretnie. Przekonam się o tym w całej krasie na powrocie, bo teraz dostaję wiatrem głównie z boku. Wjeżdżam w Lasy Kozłowieckie – niby wszędzie błoto, ale zawsze można w nim wyłuskać wąską kreskę ubitego gruntu, więc idzie sprawnie. Po wjeździe do Kozłówki wyścig z psami. Pierwszy z wielu dzisiejszego dnia, bo pogoda naszym czworonożnym przyjaciołom sprzyja. Od Kamionki standardowa i bardzo przyjemna trasa przez las nad jezioro Firlej. W lesie wyprzedza mnie jakiś szosowiec i jest to jedyny rowerzysta, nie licząc tubylców jadących po bułki, którego spotykam na trasie. Przecinam drogę krajową i już jestem nad jeziorem. W porównaniu z letnim sajgonem, teraz tutaj cicho i spokojnie. Po kilkuminutowej przerwie ruszam w dalszą drogę DK19 w stronę Kocka. Coś mi się wydaje, że na tym odcinku chlapnęli nowy asfalt, bo w zeszłym roku było tutaj bardziej koleinowo. Do samego miasta docieram jednak bocznymi drogami, aby nie wpakować się na ekspresówkę, co zdarzyło mi się podczas ostatniej wizyty w Kocku. Za miastem zaczyna się nieznany dla mnie świat. Wita mnie tam krążący nad drogą bocian. Albo z wcześnie przyleciał, ale zagapił się z odlotem. Trasa do samego Stoczka bardzo przyjemna, bo płasko i krajobraz z licznymi połaciami bielejącej brzeziny. Drogi generalnie też dobre, z masą długich prostych odcinków i minimalnym, pomimo kończących się Świąt, ruchem samochodowym. Nawet w mijanych wioskach nie widzę zbyt wielu ludzi i komitety powitalne składają się zazwyczaj jedynie z psów. Przed samym Stoczkiem dwa razy wpadam na odcinki terenowe. Z jednego jestem zmuszony się wycofać, bo rower grzęźnie w piachu, ale szczęśliwie znajduję asfaltowy objazd. U celu podróży jestem już po zmroku. Na centralnym placu pustki, ale kuszą mnie zapachy dolatujące z otwartej piekarni. Ulegam i w drogę powrotną ruszam z zapasem gorącego pieczywa. W nocy wrażeń wizualnych raczej brak, więc skupiam się na jeździe i rozmyślaniu o pierdołach. Niebo jest krystalicznie czyste, a że Księżyca jeszcze nie ma, więc gwiazdy widać jak na dłoni. Gdy Księżyc w końcu wschodzi, jest spowity w chmurach, więc wiem, że tam gdzie jadę pogoda będzie gorsza. Kilka razy daję się Garminowi nawigacyjnie oszukać. Zbiera punkty do śladu co pięć sekund i trochę czasu mu zajmuje, aby reagować na moje skręty na skrzyżowaniach. Po kilku takich numerach już wiem, czego się spodziewać i nie daję się wyprowadzać w pole (dosłownie i w przenośni). Grudniowa noc, ale jest wyjątkowo ciepło i jedynie gdy przekraczam rozlany Wieprz zaciąga przenikliwym chłodem. W mijanych wioskach sklepy pozamykane na cztery spusty i dopiero w Michowie trafiam na otwarty, gdzie mogę w końcu uzupełnić płyny. Przez ostatnie kilkadziesiąt kilometrów wiatr daje mi zdrowo popalić. Aby odwrócić od niego uwagę, planuję menu na kolację po dotarciu do bazy. Dobijam do Samoklęsk (powiało optymizmem) i dobrze znaną trasą, którą często pokonuję wracając znad jeziora Firlej, kieruję się na Lublin. W Snopkowie niespodzianka, bo zamiast wjazdu do Lublina po niezłych wertepach, wpadam na jakąś nową drogę. Szeroka jak plac defilad w Phenianie i tak samo pozbawiona ruchu samochodowego. To drugie mnie nie dziwi, bo jest już prawie północ. A droga jest tak nowa, że jeszcze nie ma jej na mapach Garmina. Do domu dojeżdżam już po północy, konkretnie ujechany. Kilkadziesiąt minut później zaczyna padać deszcz, więc przynajmniej on mnie ominął. Wyjazd bardzo przyjemny, pomimo wiejącego wiatru. Teraz pogoda może się już załamywać.


Lasy Kozłowieckie: Ktokolwiek widział, ktokolwiek wie
Lasy Kozłowieckie: Ktokolwiek widział, ktokolwiek wie © chirality


Wjazd w Lasy Kozłowieckie
Wjazd w Lasy Kozłowieckie © chirality


Wycinka w Lasach Kozłowieckich
Wycinka w Lasach Kozłowieckich © chirality


Jezioro Firlej
Jezioro Firlej © chirality


Podlasie Południowe, czyli brzezina na płaskim
Podlasie Południowe, czyli brzezina na płaskim © chirality


Figurka Chrystusa Frasobliwego w Oszczepalinie
Figurka Chrystusa Frasobliwego w Oszczepalinie © chirality


Zachód słońca w okolicach Stoczka Łukowskiego
Zachód słońca w okolicach Stoczka Łukowskiego © chirality




  • DST 229.10km
  • Teren 5.00km
  • Czas 12:23
  • VAVG 18.50km/h
  • VMAX 38.70km/h
  • Temperatura 32.0°C
  • Podjazdy 913m
  • Sprzęt Banana Rama
  • Aktywność Jazda na rowerze

Roztocze

Sobota, 15 sierpnia 2015 · dodano: 26.01.2016 | Komentarze 0

Postanowiłem wybrać się z ustawką Rowerowego Lublina na kompletne odludzie w Puszczy Solskiej, aby pofotografować Drogę Mleczną. Na wyjazd na Ukrainę szarpnąłem się na lustrzankę, więc teraz trzeba z niej korzystać, ile się da. W przeciwieństwie do planów organizatora, które zakładały dojazd koleją w pobliże celu, chciałem trasę w obie strony zrobić na dwóch kołach. Pogoda znowu tropikalna i pomimo zmęczenia wyruszam w trasę o 14:30. Po kontuzji na Ukrainie, trochę zraziłem się do zatrzasków na długich dystansach, więc jadę w platformach. Do tego strój jak na plażę, a przy rowerze sakwy. Aparat przezornie pakuję do prawej, aby był dalej od wyprzedzających samochodów. Za Lublinem pierwsza bomba. Siadam pod drzewem i wodą z tym walczę. Zastanawiam się, czy jazda w takich warunkach ma sens i czy może nie lepiej wrócić do domu i z zimnym drinkiem w ręku pobyczyć się pod palmami, ewentualnie wiśnią. No ale czuję się już lepiej, więc postanawiam jechać dalej. Pierwszy etap dobrze wydeptaną trasą do źródła Bystrzycy w Sulowie. Płasko i sennie. Zatrzymuję się pod jakimś sklepem, gdzie przezornie uzupełniam zapasy wody. Przed wejściem do sklepy długaśne lepy na muchy z ogromną liczbą przyklejonych doń ofiar. Wygląda to ohydnie, ale zastanawiam się nad głupotą tych owadów. Skoro mucha widzi, że na pasku są setki jej martwych współplemieńców, to dlaczego na nim siada? Przecież to oczywiste, że coś jest na rzeczy. Na filozofowaniu schodzi mi aż do źródła Bystrzycy. Zatrzymuję się tam i robię kilka zdjęć. Zdewastowaną tablicę wymieniono na nową, a okolica wydaje się bardziej zarośnięta, niż drzewiej. Po pożegnaniu ze źródłem krajobraz zaczyna być coraz bardziej falisty, aż pojawiają się konkretne hopki. Są one dla mnie zaskoczeniem, bo o ile trasę w poziomie zaplanowałem dobrze, o tyle w pionie już nie za bardzo. To, że mam sakwy i platformy z pewnością nie pomaga. Przepiękne krajobrazy Centralnego Szlaku Rowerowego Roztocza trochę kompensują wysiłek, oczywiście o ile coś da się dostrzec przez zalewający oczy pot. Otaczające mnie pagóry wyglądają tak, jakby Stwórca nabierał ziemię wielką łyżką do lodów gałkowych i rozstawiał je tu i tam. Internety pouczają, że są to wzgórza ostańcowe. Sprawdziłem, bo czułem, że takie dziwactwo musi mieć nazwę. Po zjeździe do Batorza staję pod kościołem i ponownie muszę stosować kurację wodną, aby dojść do siebie. W Goraju również robię przerwę na rynku – pomimo zmroku, sporo na nim ludzi. Kieruję się na Frampol i przypominam sobie zeszłoroczny powrót z Biłgoraja, gdy za Frampolem właśnie miałem bardzo długi zjazd. Zastanawiałem się wtedy, jak takie coś by się podjeżdżało. Ciekawość pierwszym stopniem do piekła, więc teraz mam szansę się o tym przekonać. Podjazd nie jest jakiś wybitnie stromy, ale zdecydowanie się dłuży. W miasteczku widzę otwarty sklep. Odwiedzam go, aby uzupełnić zapasy płynów. Kilkuletni gówniarz robiący tam za pomocnika, chodzi za mną krok w krok i patrzy mi na ręce. Mam ochotę go opieprzyć, ale nie chcę, żeby z tego powodu moczył się po nocach.
Początkowo planowałem jechać z Framopla bocznymi drogami przez Ignatówkę, aby sfotografować jedyne w okolicy serpentyny. No ale jest już ciemno, więc decyduję się trzymać głównej drogi do Biłgoraja. W mieście nowy objazd do trasy na Zamość, którego nie ma u mnie na mapach (tzn. Zamość jeszcze jest, ale tego objazdu nie ma). Dakota z wymyślaniem nowej trasy do celu szaleje, piszczy i piszczy, bo nie wie, o co chodzi. Muszę zdecydowania zaktualizować mapę, dla własnego i nawigacji dobra. Dojazd do Tereszpola Zorendy bez problemów. Mijają mnie jacyś sakwiarze i krzyczę do nich, czy są z Lublina. Kręcą jak zombi, więc reakcji żadnej. W sumie się im nie dziwię, bo zbliża się północ. Ostatnie kilka kilometrów do celu, czyli starego mostu, dosyć kiepskie jeżeli chodzi o nawierzchnię. Ciemno i pięknie rozgwieżdżone niebo. Most jak z filmów grozy. Porośnięty trawą, a daleko pod nim tory kolejowe. Ustawka, jeśli była, musiała się stąd już ulotnić. Na miejscu nie przebywam zbyt długo, bo jest tak ciemno, że nie widzę czubka własnego nosa. Wyjazd z miejscówki do cywilizacji w kierunku Szozdów. Też kiepska droga, ale i sporo sfrustrowanych psów. W Szozdach wypada zza węgła konkretna hopka – nierozgrzane mięśnie bolą. W Zwierzyńcu jestem już grubo po północy, ale życie kwitnie tu na całego. Koncerty, libacje. Jakiś fotograf widząc, że strzelam zdjęcia mówi, abym fotografował odbicie pałacyku w stawie. Fotografuję. Na wyjeździe z miasta witam się na rondzie z mijającym mnie sakwiarzem. Do Szczebrzeszyna praktycznie cały czas DDR. W sumie mnie ona nie dotyczy, bo znajduje się po przeciwnej stronie jezdni, ale korzystam z niej, bo jakościowo piękny asfalt, dużo kładek rozbijających monotonię, a do tego jazda na zupełnym luzie. Kilka kilometrów przed miastem DDR się kończy i przechodzi w pas rowerowy. Jedyny zgrzyt w tej sielance to nagłe urwanie się tego pasa zwieńczone zakazem ruchu rowerów. Chwilę mi zajęło, nim znalazłem zaczajoną w krzakach kolejną nitkę DDR. W Szczebrzeszynie robię przerwę i zakładam coś długiego, bo noc jednak chłodna. Rynek objeżdża policyjny radiowóz, ale na tym się kończy. Wyjeżdżam z miasta i o mały włos nie przegapiam niepozornego skrętu na Lublin. Gdybym jechał w błogiej nieświadomości prosto, to wylądowałbym w Zamościu. Około drugiej w nocy postanawiam przeczekać do świtu na przystanku w Sutowie. Jestem lekko zmęczony, ale przede wszystkim mam dosyć zbyt częstych spotkań z czworonogami. Przystanek oszklony, więc zero prywatności – jak się okazało później, na drugim końcu wsi był elegancki obmurowany przystanek z długa ławka. Szkoda, że nie ma ogólnopolskiej bazy przystanków autobusowych z ich opisem pod kątem komfortu rowerzysty. Uczyniłoby to planowanie długich tras o wiele łatwiejszym. Przed piątą ruszam w dalszą drogę i na dzień dobry strzelam wschód słońca pod Czernięcinem. W jakiejś miejscowości z całą masą paneli słonecznych stoją na chodniku przy domach bańki ze świeżo wydojonym mlekiem - ma ono najlepszy transport, bo inaczej się zsiada. Jest to druga droga mleczna, której doświadczam w czasie tej wycieczki. W jakiejś miejscowości przed Wysokiem były, co wynika z transparentów, dzień wcześniej dożynki. Ulice przyozdobione, pod budynkiem OSP jakieś kukły chłopa i baby, a na przeciwko pod budynkiem ślady ostrej libacji. W Wysokiem robię przerwę i łapię pierwsze promyki słońca po chłodnej nocy. Ruszam w dalszą trasę na Bychawę, ale tuż za Wysokiem bomba totalna. Zwalam się na pobocze i staram się dojść do siebie. Nie idzie to za dobrze. Zatrzymuje się kierowca w angliku na brytyjskich numerach i pyta, czy wszystko w porządku. Pytam, czy ma wodę. Szczęśliwie ma i odpala mi butelkę, która w większości wylewam sobie na głowę. Dzięki wielkie! Wlokę się dalej i pojawia się sklep. Niby zamknięty w niedzielę, ale otwiera się na dzwonek. Kupuje wodę i lody – siadam pod drzewem i się opieprzam. Bomba przechodzi nagle, a w czasie jej apogeum spodziewałem się, że nie będę w stanie dojechać do Lublina. Wsiadam więc na rower i jadę w kierunku Bychawy, gdzie nawet się nie zatrzymuję. Czuję się na tyle dobrze, że postanawiam jechać do Lublina główną drogą. Na wyjeździe z Bychawy jest podjazd, który będąc w stanie bombowym planowałem objechać. No ale teraz czuję się zbyt dobrze na takie kombinowanie. Dojeżdżam do Zalewu, czyli do bardzo oklepanych tras i bez przygód docieram do domu. W drodze byłem dokładnie dobę. Kilka kryzysów, ale na szczęście dało się je pokonać. Jazda w nocy przyjemna, gdyby nie te cholerne psy. Z wycieczki wyniosłem postanowienie przejechania Centralnego Szlaku Rowerowego Roztocza w całości, a przynajmniej polskiej jego części. Trochę trzeba będzie się wspinać, ale widoki są tego bez wątpienia warte.

Mucha nie siada
Mucha nie siada © chirality

Źródło Bystrzycy w Sulowie
Źródło Bystrzycy w Sulowie © chirality

Roztoczański krajobraz
Roztoczański krajobraz © chirality

Roztoczański krajobraz
Roztoczański krajobraz © chirality

Pałacyk w Zwierzyńcu (zdjęcie do góry nogami, albo i nie...)
Pałacyk w Zwierzyńcu (zdjęcie do góry nogami, albo i nie...) © chirality

Wschód słońca pod Czermięcinem
Wschód słońca pod Czermięcinem © chirality



  • DST 203.72km
  • Teren 5.00km
  • Czas 12:01
  • VAVG 16.95km/h
  • VMAX 31.50km/h
  • Temperatura 36.0°C
  • Podjazdy 893m
  • Sprzęt Banana Rama
  • Aktywność Jazda na rowerze

Ukraina: Włodzimierz Wołyński-Lublin

Sobota, 8 sierpnia 2015 · dodano: 03.02.2016 | Komentarze 0

Pobudkę robię po siódmej. W hotelu nie ma klimatyzacji, a zawieszony na ścianie termometr drażni pokazując 27 stopni. Sen w takich warunkach sprawia, że człowiek budzi się bardziej zmęczony, niż gdy kładł się spać. Przekonam się o tym dzisiaj bardzo boleśnie. Wychodzę na miasto postrzelać trochę zdjęć i uzupełnić zapas baterii do nawigacji, które w taką pogodę padają jak muchy. Wracam do hotelu na śniadanie. Pani w restauracji prosi o „numerok”, więc pokazuję jej klucz z numerem pokoju. Po jej reakcji widzę, że coś jest nie tak, ale kobieta odpuszcza i podaje mi śniadanie. Jajko sadzone, kasza gryczana, warzywa i do tego herbata – nie jest to typowe śniadanie kontynentalne, ale smakuje wyśmienicie. Do sali wchodzi grupa młodych Ukraińców. Numer z „numerokiem” się powtarza. Z urywków rozmowy wnoszę, że aby otrzymać śniadanie potrzebny jest jakiś kwit z recepcji. Najwidoczniej kobieta nie czuła się na siłach wytłumaczyć mi, o co w tym wszystkim chodzi. Diabelskiego planu polegającego na udaniu się do recepcji po „numerok” i konsumpcji kolejnego śniadania jednak nie realizuję. Za granicą trzeba trzymać poziom. W trasę wyruszam przed dziewiątą i po ok. 10 km łapie mnie mega kryzys. Zjeżdżam na pobocze, kładę się na trawie i wypijam większość wody, którą mam. Resztę wylewam na głowę (woda konkretnie gorąca). Mimo, że nie jest dobrze, jestem zmuszony zmienić miejscówkę, bo kręci się wokół mnie pies z książkowymi objawami wścieklizny. Pięknie, brakuje tylko zielonych ludzików. Na nowej miejscu rozkładam się ponownie na trawie, ale czuję, że muszę szybko zbić temperaturę. Wody jednak już nie mam, ale przypominam sobie, że w sakwie wiozę mokre bawełnianie spodenki, które uprałem w hotelu. Planowałem wysuszyć je gdzieś na postoju, więc robię to na mojej głowie. Pomaga na tyle, że ryzykuję jazdę do najbliższego sklepu. Na wjeździe do Nowowołyńska stacja benzynowa. Kupuję lody i kilka butelek mrożonej wody. Lokuję się w cieniu, zaczynam zbijanie temperatury i odpoczywam. Temperatura wspina się do 36 kresek w cieniu – powietrze już nie chłodzi, więc pozostaje parujący pot, który z czegoś organizm musi produkować. Kiedy czuję się wystarczająco dobrze, ruszam w dalszą drogę. Na wyjeździe z miasta dostaję całusa od pszczoły pod pasek kasku. Ból trochę dokuczliwy, ale bardziej obawiam się o szok anafilaktyczny, który dzięki Bogu nie następuje. Kolejny kryzys cieplny dopada mnie tuż po przekroczeniu Bugu Zachodniego i wtargnięciu do Rejonu Lwowskiego. Zatrzymuję się w lesie i powtarzam rytuały z wodą. Pomaga, więc jadę dalej, szczególnie, że obok zatrzymała się grupa ukraińskich młodzieńców w jakimś szrocie. Kolejny kryzys łapie mnie w Tudorkowicach przed skrętem na ostatnią prostą ku granicy. Na szczęście jest tutaj sklep, więc kolejna porcja lodów, wody i odpoczynku. Jakiś Ukrainiec chce mi sprzedać szampon, który właśnie ukradł ze sklepu. Bezczelny typ, ale ponieważ ma pokiereszowany nożem pysk, więc zbywam go łagodnie. Planując trasę, spodziewałem się, że ostatni odcinek na Ukrainie będzie z tłucznia, ale o dziwo wjeżdżam na asfalt. Gdy już zaczynam siebie besztać za pesymizm, asfalt zmienia się w kamienie właśnie, które jednak szybko przechodzą w szuter. Tłumaczę sobie, że pewnie główny wynalazca dróg z kamienia został rozstrzelany, nim jego patent dotarł na zachodnie rubieże kraju. Kilkukilometrowy zjazd szutrem jest przyjemny, ale szarżować na nim się nie da. Jechanie tego odcinka w przeciwnym kierunku z sakwami może być jednak brutalnym powitaniem na Ukrainie. W przygranicznym Uhrynowie niewiarygodnie zrujnowany asfalt. Czuję się jak w Pompejach, ale ukraińskie dzieci pozdrawiają mnie po polsku. Pewnie traktują to jak zabawę z małpą w cyrku, która reaguje na określone dźwięki. Za miasteczkiem wbijam się w nową dobrą drogę ku granicy i na dobre żegnam się z telepaniem po wertepach. Na granicy spokojnie, sennie i pusto. Spodziewałem się, że będę musiał stanąć w rozkroku z rękami na ścianie, podczas gdy ludzie w mundurach będą sprawdzać naturalne otwory ciała w poszukiwaniu wyrobów tytoniowych bez polskich znaków akcyzowych. Nic z tego. Polski celnik nigdzie nie szpera, tylko prowadzimy miła rozmowę o mojej podróży, zabójczej pogodzie i ukraińskich drogach. Radzi mi, żebym do Lublina szukał transportu, bo pogoda jest niewyjściowa, ale zgrywam twardziela i mówię, że to by była w pewnym sensie porażka. Facet pomaga mi wyprowadzić rower z budynku trzepań i żegnamy się przyjacielsko. Info dla transgranicznych szmuglerów jest takie, że trzeba wyglądać jak naprawdę ujechany rowerzysta, żeby się udało. Nie dziękujcie. Odcinek od Włodzimierza Wołyńskiego do granicy to było najgorsze ~40 km w moim życiu pod względem kondycji i ogólnego samopoczucia. Po przekroczeniu granicy wita mnie idealny asfalt. Euforia. Ostatni taki miałem momentami na trasie Luboml-Kowel. Zmieniam nie tylko strefę czasową, ale i przenoszę się cywilizacyjnie do przodu o dobre 50 lat w sprawach infrastruktury drogowej. Mówię to bez satysfakcji, ale ze smutkiem. W przelocie pytam pierwszego napotkanego człowieka, czy to jeszcze Ukraina, czy już Polska. Polszcza – odpowiada – i obaj wybuchamy śmiechem. W centrum Dołhobyczowa staję. W Polsce od razu czuję się lepiej i nie chodzi tylko o drogi. Poczucie bycia u siebie jest nie do przecenienia. Jem wyrafinowany obiad (flaki i fasolka de la Grande Bretagne) w knajpie, w której klientela kupuje głównie wódę na setki. Przysłuchuję się rozmowom o bamberce, odporności pszenicy jarej na przymrozki (najgorsze są te wiosenne mroźne wiatry), i ilości wody potrzebnej do rozcieńczania pestycydów (dwa do jednego spali rośliny, trzy do jednego nie). Sporo osób zaciąga po kresowemu, czym przypominają mi moją babcię. Biorąc pod uwagę gehennę z początku dnia nie wierze, żebym był w stanie dotrzeć bez snu do Lublina, bo do przejechania jest znacznie więcej niż głupie 40 km, które tak mnie upodliły. Postanawiam jednak jechać, ile się da, bo dom ciągnie jak magnes. W Dakocie wyłączam dedykowaną mapę zachodniej Ukrainy i włączam mapę bazową, bo maszynka bardzo nie lubi zbyt wielu aktywnych map powielających jakiś obszar. Planuję trasę, Krasnystaw... Chełm... Krasnystaw... Chełm.... Pada na Krasnystaw. Celowo jednak nie sprawdzam, jaki dystans przede mną, bo wiem, że ta informacja podcięłaby mi skrzydła. Ot, błogość ignorancji. Szczęśliwie, upały stają się coraz mniej dokuczliwe. Trasę dzielę na krótsze etapy (Hrubieszów, Krasnystaw, Piaski), na finiszu których obiecuję sobie odpoczynek. Na samym początku trasy bonus, bo wjeżdżam bezwizowo do Ameryki i tak zupełnie przy okazji odhaczam w pięknym stylu RAAM (czas ok. 5 minut). Czuję się spełniony – God bless America! Przed Hrubieszowem wyskakuje zza węgła zakaz ruchu. Jadący za mną motocyklista mówi, jak to objechać, bo na znakach o tym ani słowa. Na objeździe wyprzedzam rowerzystę wiozącego kosę. Zataczam wokół niego baaardzo szeroki łuk. Dojazd do miasta parszywy, bo budują tutaj chyba coś na kształt obwodnicy. Staję po picie. Z Biedronki wychodzą dwie Ukrainki z koszami wypełnionymi pampersami. –Pięcioraczki? – zapytuję. –Diesiat – odpowiada Ukrainka, pokazując palce obu dłoni. Przejeżdżam przez centrum, które zdecydowanie wypiękniało, bo w zeszłym roku wyglądało jak po bombardowaniu. Za Hrubieszowem zachód słońca, który spóźniam się sfotografować, bo chciałem się nań zatrzymać na styk. Ech. Drogowskazów na Krasnystaw nie ma, więc nie wiem, ile muszę jeszcze wykręcić. Pomimo zmroku na polach snują się w świetle reflektorów kombajny pochłaniające łany zboża. Niektóre rzygają zbożem na przyczepy traktorów, a inne zatrzymują je w brzuchach. Jeden kombajn wyjeżdża właśnie z pola i pomimo że jestem daleko, czeka aż przejadę. Bestia jest szeroka na całą szosę, więc doceniam gest. Koło Teratyna goni mnie traktor. Jedzie minimalnie szybciej, ale gdy myślę, że już po mnie, traktor staje przy karczmie. Uff! Poruszam się drogą na Chełm i w Odletajce żegnam się z nią, odbijając w lewo. Pierwszy drogowskaz wspomina Krasnystaw i podłamka. Nie pamiętam liczby, ale była zdecydowanie większa, niż to, czego się spodziewałem nawet w czarnych scenariuszach. Niebo bajkowo gwiaździste nade mną, ale zaczyna być zimno. Gdy jakiś podjazd mnie nawet nie rozgrzewa, staję i zakładam koszulkę termiczną. Spodnie jednak odpuszczam, bo chcę się do końca polansować w pstrokatych portkach plażowych. Ze względu na liczne hopki, planuję podzielić odcinek do Krasnegostawu na dwa z międzylądowaniem w Kraśniczynie. Przed miasteczkiem zmasowane ataki psów. Zawierajcie bramy na noc, ludzie! Albo psa do drewutni. Czworonożnych terrorystów bez ostrzeżenia rażę światłem lampki, bo jest to jedyny argument, który do nich przemawia. W Kraśniczynie nawet przyzwoity, obudowany przystanek, ale kręci się ciekawski pies i nieopodal głośno rozmawia podpita grupka. Kładę się na chwilę na ławce, ale nie chcę się za bardzo rozleniwiać, więc ruszam w dalszą drogę. Na tym odcinku orientuję się, że mam rozregulowane stery po telepaniu się na ukraińskich wertepach. W ruchu dokręcam palcami obie nakrętki na czuja. Kolejny przystanek miał być w Krasnymstawie, ale gdy już tam jestem, zmieniam zdanie i obwodnicą kieruję się na Piaski. Pierwszy drogowskaz i znowu szok, że tak cholernie daleko do celu. Odcinek bardzo pofałdowany, więc mniej więcej w połowie robię krótką przerwę. Na jakimś podjeździe tylko jeden pas ruchu i wąskie pobocze. Wspinam się, ale słyszę, że sapie za mną przeciążony TIR. Przestaję pedałować i prostuję tor jazdy, bo chcę się pozbyć ton żelastwa z pleców. TIR mnie wyprzedza, a kierowca światłami dziękuje. Jaja. Maszt w Piaskach widać z daleka i staje się on moim celem. Wydaje się on być tuż tuż, ale to tylko złudzenie, którym się dobrowolnie karmię. Znowu kilka męczących podjazdów, bo masztów raczej nikt nie buduje w dolinach, no chyba że za fundusze europejskie. Nowe przystanki autobusowe mają zajmujące część pobocza wysepki, które zupełnie nie wyróżniają się kolorem od powierzchni szosy. Pierwszy raz na coś takiego po prostu wjechałem, ale później przed każdym przystankiem odbijałem na wszelki wypadek lekko w lewo. Przed samym masztem niespodzianka, bo dostaję zakaz ruchu po krajówce i skierowanie na coś w rodzaju serwisówki. Świetna jakość i pusto, więc przez kilka kilometrów jedzie się bezstresowo. Długi zjazd i jestem w Piaskach, gdzie robię tradycyjny postój na stacji benzynowej. Rozmawiam z ajentem o paleniu przy dystrybutorach, spadku gęstości paliwa podczas upałów i kto na tym zarabia. Śliskie tematy, więc ruszam. Tradycyjnie na rogatkach miasta czekają na mnie psy, ale częstuję je lumenami. Z satysfakcją obserwuję, jak zmykają w krzaki. Teraz spokojna jazda serwisówką ekspresówki do Lublina. Na tym etapie zwyczajnie cieszę się jazdą, nie mam parcia do celu, a jedynie czas na refleksje o minionych trzech dniach. Moje rozmyślania przerywa kobieta spacerująca poboczem z wielkim psem. –Nie za wcześnie na spacer? – pytam. –Chciał wyjść – odpowiada bez entuzjazmu. No i wiadomo, kto w tej rodzinie nosi spodnie. W domu jestem po czwartej, gdy już się rozjaśnia. Kąpiel i do łóżka. Podsumowując, wyjazd bardzo ciekawy, ale i męczący. Nowe opony, Maxis Detonator, wbrew nazwie nie zawiodły. Kierowcy, których napotkałem na trasie zachowywali się w miarę poprawnie. Może ze trzy razy samochody wyprzedzały mnie zbyt blisko i raz (o ten jeden raz za dużo) musiałem uciekać z jezdni, gdy jadący z naprzeciwka wyprzedzał na trzeciego, gdy zdecydowanie nie było na to miejsca. Jazda z sakwami w temperaturze grubo powyżej 30 stopni w cieniu to igranie ze wszystkim, co najcenniejsze. W takich warunkach lepiej jechać między późnym popołudniem a rankiem, a przez resztę dnia oddać się relaksowi. Przekonałem się również, że na podróże z sakwami nie warto jechać w zatrzaskach. Są one kompromisem między komfortem i efektywnością, ale w przypadku takich wyjazdów komfort jest najważniejszym kryterium. Warto też od startu jechać na miękkich przełożeniach, nawet jeżeli na początku wydaje się to zupełnie bez sensu. Na Ukrainie stan dróg jest taki sobie, ale lepiej na niego nie narzekać, bo dalej może być gorzej. I zapewne będzie. Do tego mapy nie mówią zupełnie nic o stanie nawierzchni, a to na Ukrainie może być brzemienne w skutkach. Wożenie dużego zapasu płynów to konieczność, szczególnie jeżeli trasa wiedzie przez głęboką prowincję. Tam sklepy spotyka się od wielkiego dzwonu, a do tego mogą być tak zakamuflowane, że można je zwyczajnie przeoczyć. Wylądowanie w otwartym terenie na kompletnym bezludziu, gdy z nieba leje się żar, nie jest ani trochę zabawne. Pomimo tych trudności, wyjazd sprawił mi kupę radości, którą mogłem w pełni docenić już na mecie. Piękne wołyńskie krajobrazy, świadomość krwawej historii tej ziemi, cisza i spokój. Czego można chcieć więcej? Do tego płasko, więc przynajmniej z grawitacją walczyć nie trzeba. Zdecydowanie planuję w te rewiry wrócić, ale tym razem chciałbym pociągnąć dalej przez Lwów na Zakarpacie. Szczególnie, że w planach jest otwarcie dla rowerów przejścia granicznego Rawa Ruska-Hrebenne i dzięki temu będzie można Centralny Szlak Rowerowy Roztocza przejechać po całości.


Autostopowicz na rogatkach Nowowołyńska
Autostopowicz na rogatkach Nowowołyńska © chirality

Bug Zachodni w okolicach Litowiża na granicy rejonu wołyńskiego i lwowskiego
Bug Zachodni w okolicach Litowiża na granicy rejonu wołyńskiego i lwowskiego © chirality

Granica obwodu wołyńskiego
Granica obwodu wołyńskiego © chirality

Granica obwodu lwowskiego
Granica obwodu lwowskiego © chirality

Dołhobyczów
Dołhobyczów © chirality

Żniwa pod Dołhobyczowem
Żniwa pod Dołhobyczowem © chirality

Start RAAMu
Start RAAMu © chirality

Meta RAAMu
Meta RAAMu © chirality

Nie ma miętko
Nie ma miętko © chirality

Zmierzch pod Hrubieszowem
Zmierzch pod Hrubieszowem © chirality




  • DST 229.34km
  • Teren 12.00km
  • Czas 12:58
  • VAVG 17.69km/h
  • VMAX 31.40km/h
  • Temperatura 35.0°C
  • Podjazdy 380m
  • Sprzęt Banana Rama
  • Aktywność Jazda na rowerze

Ukraina: Lublin-Kowel

Czwartek, 6 sierpnia 2015 · dodano: 03.02.2016 | Komentarze 0

Już dawno postanowiłem, że z okazji dorocznych Europejskich Dni Dobrosąsiedztwa skorzystam z tymczasowego mostu pontonowego na Bugu w Zbereżu, by ponownie pojeździć po Wołyniu. Planowałem bardzo wczesny wyjazd, więc budzik nastawiam na godz. 3 - dzwoni, ale wstaję dopiero dwie godziny później. Besztam siebie, bo wiem, że zapłacę za to jazdą w ukropie. Dom opuszczam o godz. 6 i przez pierwsze kilometry oswajam się z obciążonym rowerem. Sakwy ważą 22 kg i jeśli dodać do tego dwulitrową butelkę płynów, to bagażnik jest obciążony praktycznie do limitu. Przez całą trasę towarzyszy mi konkretny wschodni wiatr w twarz, który z jednej strony przeszkadza, ale z drugiej chłodzi. Nie chcę do granicy w Zbereżu powielać trasy z zeszłego roku, więc kieruję się na Wierzbicę przez Łęczną i Cyców. Asfalty generalnie dobre i jedynie w okolicach Wierzbicy kilkukilometrowy kiepski kawałek, który traktuję jako zaprawę przed ukraińskimi drogami. Na rogatkach Sawina mijam stojącego na poboczu sakwiarza. W locie pytam, czy jedzie na Ukrainę, ale zdaje się, że nie dosłyszał, więc jadę dalej. Na poboczu dostrzegam jelenia, który biegnie wzdłuż drogi moim tempem. Czuję, że planuje przeskoczyć na drugą stronę, więc zwalniam. I rzeczywiście, zwierzak wykorzystuje uzyskaną przewagę i przelatuje dwoma skokami przez jezdnię. Wtedy dogania mnie sakwiarz, którego wcześniej mijałem. Okazuje się, że też jest z Lublina, ale większość drogi przebył pociągiem. Ponieważ rzeczywiście jedzie na Ukrainę nad jedno z bardziej kameralnych jeziorek, więc kręcimy razem. Tempo podczas tej wspólnej jazdy niepotrzebnie wzrasta (syndrom macho, half wheeling – jak zwał, tak zwał), za co strofuję siebie w myślach. Jest to tym bardziej bez sensu, że pojawiają się od czasu do czasu hopki, których w tych okolicach się nie spodziewałem. Na szczycie podjazdu przed Piaskami Uhruskimi zatrzymujemy się na robienie zdjęć, bo widoki są przepiękne. W Woli Uhruskiej mój kompan zatrzymuje się w oczekiwaniu na znajomych, a ja ciągnę dalej. Skwar jest już solidny, płyny schodzą błyskawicznie, więc w poszukiwaniu sklepu zbaczam trochę z trasy. W Stulnie, rozsiadam się pod sklepem i podziwiam szpaler wypalonych słońcem i długotrwała suszą rododendronów. Woda i lody pomagają, więc po krótkiej przerwie jadę dalej. Przed wyjazdem założyłem nowe opony, które na asfalcie tracą nadmiarowe fragmenty gumy. Towarzyszą temu nienaturalne dźwięki, ale zakładam, że jest to normalne. Z oznakowań wynika, że wbiłem się na szlak Green Velo, a w samym Zbereżu mam okazję przetestować jego stację postojową w postaci zgrabnej wiaty. Dojazd do mostu pontonowego na Bugu tradycyjnie po piachu. W zeszłym roku miałem lżejsze sakwy i grubsze opony, więc dało się przejechać ten odcinek po całości. Teraz muszę większość brać z buta. Odprawa graniczna przebiega sprawnie i po kilku minutach jestem na Ukrainie. Wymieniam walutę w krzakach u konika i na przygranicznym jarmarku kupuję butlę kwasu (można płacić złotówkami). Nie przebywam tam długo, bo chcę pierwsze, najgorsze kilometry mieć jak najszybciej za sobą. Kawałek do Grabowa kiepski, bo nafaszerowany tłuczniem. Jest to jednak jedynie preludium do epickich kocich łbów czekających dalej, które w zeszłym roku dały mi nocą solidnie popalić. W Grabowie mijam stająca na poboczu liczną grupkę sakwiarzy, którzy dochodzą mnie na kocich łbach tuż za wsią. Okazuje się, że jadą z Chełma nad jezioro Świtaź. Na czele grupy ojciec objuczony sakwami i extrawheel'em i jego synowie zupełnie na lekko. Żartobliwie pytam, czy ułomni. Na kocich łbach ponownie bezsensowne podkręcanie tempa, młodzież i głowa rodziny szaleją, ale tym razem postanawiam jechać swoje. W Zalesiu ostry zakręt radości (płaczu, gdy brany w przeciwnym kierunku), czyli koniec kocich łbów i początek dobrego asfaltu. Żegnam się z grupa chełmską, która robi tutaj postój pod sklepem. Jadę dalej i zatrzymuję się dopiero nad jeziorem Świtaź. Ruch jak w dzień targowy w Sajgonie. Rozkładam się na brzegu i trochę pluszczę w wodzie. Jezioro jest solidnych rozmiarów, ale wydaje się wyjątkowo płytkim, bo kilkaset metrów od brzegu kręcą się ludzie, którym woda sięga zaledwie do kolan. Aż nie chce mi się wierzyć, że jest to najgłębsze jezioro Ukrainy. Opijam się mrożonym kwasem z beczki i udaję się w dalszą drogę. Do Szacka ruch bardzo intensywny, ale nikt nie pędzi, bo na drogach również wielu pieszych. W domu zaplanowałem nową trasę z Szacka na wschód, aby nie jechać tak samo, jak w zeszłym roku. Na planach się jednak skończyło w momencie, w którym urwał się asfalt. Moim oczom ukazały się kocie łby znane mi już z odcinka Grabowo-Zalesie. Ciągnęły się aż po horyzont, co skutecznie zgasiło moją chęć poznawania nowego. Z podkulonym ogonem wróciłem więc na z góry upatrzone pozycje i skierowałem się znajomą trasę na południe do Lubomla. Do znajdującego się za miastem skrzyżowania z drogą M07 prowadzącą prosto do Kowla dotarłem już solidnie wymęczony. Na stacji benzynowej przezornie uzupełniłem zapasy wody, bo wiedziałem, że dalej jest z tym kłopot. Mimo, że nawierzchnia elegancka, to odcinek bardzo ciężki ze względu na skwar i wiatr. Zaczynają się sceny jak z Kafki. Mijam zwłoki bociana. Zaraz potem biegnie poboczem pies z psią żuchwą w pysku. W powietrzu czuję słodką woń padliny i przejeżdżam obok rozpłaszczonego właściciela tejże żuchwy. Pod dworzec kolejowy w Kowlu docieram przed zachodem słońca. Postanawiam podjechać do Gruszówki, dawnej osady moich dziadków, jeszcze tego samego dnia. W domu wypatrzyłem „skrót”, więc nie jadę drogą kijowską na Lubitów, a kieruję się przez Wolę Kowelską do Zielonej. Za miasteczkiem kończy się asfalt i zaczyna gruntówka. Gdy jest już solidnie ciemno, przejeżdżam obok cmentarza na skraju lasu i bum, pakuję się w piach do połowy koła. Jeszcze działa inercja w myśleniu, więc zaczynam rower pchać. Cmentarz, ciemny las, w którym słychać jakieś trzaski, gzy wielkości pięści (no może naparstka) i ja pchający prawie czterdziestokilogramowy rower. Zerkam na mapę i przychodzi otrzeźwienie. Przecież nie dam rady przepchać się przez 10 km piachu, a tyle może go w najgorszym przypadku tutaj być aż do Białaszowa. Wycofuję się i wracam do Kowla. W hotelu pani za ladą nie chce mnie przyjąć z rowerem. Na moje argumenty, że w zeszłym roku zostawiłem rower w garderobie odpowiada, że ktoś klucze do tejże już zabrał do domu. Sugeruje, abym zostawił rower na stojance, czyli jak się domyślam parkingu strzeżonym. Nie chce tego robić z oczywistych względów, ale czuję, że inaczej się nie da. Wychodzę z hotelu, gdzie zaczepia mnie trójka chłopaków na naprawdę przyzwoitych góralach. Coś mówią po ukraińsku, odpowiadam po angielsku i zaczynamy rozmową. Idzie jak po grudzie, bo chłopakom brakuje słów, ale razem znają ich wystarczająco dużo. Rozmawiamy o podróżach rowerowych, polityce i pierdołach. Zdecydowanie zbyt długo, ale spotkanie jest o tyle dobre, że chłopcy zabierają mnie do właściciela parkingu. Coś mu tam mówią, a ten pozwala mi zostawić rower za darmo u siebie. Mimo to, i tak robię to z ciężkim sercem. Żegnam się z moimi nowymi znajomymi i wracam do hotelu. Pokój (280 hrywien) w przyzwoitym standardzie, ale bez fajerwerków. Kąpiel, pranie (tony piachu w butach, ciekawe skąd...) i czas na refleksję na temat mijającego dnia. Od butów SPD nabawiłem się bólu w lewej kostce, więc od jutra postanawiam jechać w zwykłych butach sportowych (na szczęście na pedały zamontowałem przed wyjazdem nakładki platformowe). Do tego od spodenek rowerowych otarłem udo, więc mam zamiar porzucić je na rzecz zwykłych bermudek. Zasypiam błyskawicznie.


Świt nad Bystrzycą w Lublinie
Świt nad Bystrzycą w Lublinie, w tle Arena Lublin © chirality

Okolice Wierzbicy (lubelskie)
Okolice Wierzbicy (lubelskie) © chirality

Panaroma w okolicach Piasków Uhruskich
Panaroma w okolicach Piasków Uhruskich, na pierwszym planie przygodnie spotkany sakwiarz © chirality

Stacja Green Velo w Zbereżu
Stacja Green Velo w Zbereżu © chirality

Wyjazd z Adamczuków, Wołyń
Wyjazd z Adamczuków na Wołyniu © chirality

Kocie łby za Grabowem, Wołyń
Kocie łby za Grabowem na Wołyniu © chirality

Zakręt i koniec kocich łbów w Zalesiu, Wołyń
Uff! Zakręt i koniec kocich łbów w Zalesiu na Wołyniu © chirality

Jezioro Świtaź, Wołyń
Jezioro Świtaź, Wołyń © chirality

Jezioro Świtaź, Wołyń
Jezioro Świtaź, Wołyń © chirality

Limo czyli lody
Limo czyli pewnie lody © chirality

Droga M07 Luboml-Kowel
Droga M07 Luboml-Kowel © chirality



  • DST 255.73km
  • Czas 09:45
  • VAVG 26.23km/h
  • VMAX 47.70km/h
  • Temperatura 16.0°C
  • Podjazdy 912m
  • Sprzęt Szosant
  • Aktywność Jazda na rowerze

Lublin Orbit 200

Niedziela, 5 października 2014 · dodano: 08.10.2014 | Komentarze 0

Chciałem odwiedzić miasta satelickie Lublina, kręcąc się po jego pełnej orbicie. Zaletą takiej trasy jest to, że człowiek porusza się niedaleko domu po znanych okolicach, zaś wadą to, że człowiek porusza się niedaleko domu po znanych okolicach. Liftoff z mojego Bajkonuru nastąpił trochę późno, bo po jedenastej. Plany były zupełnie inne, ale nie potrafiłem się zmusić do wyjścia na rower, gdy na termometrze było poniżej dziesięciu kresek. Na orbitę postanowiłem wejść w Piaskach. Podyktowane to było silnym wschodnim wiatrem, który na zejściu z okrążenia chciałem mieć jednak w plecy, jak i dobrą jakością drogi serwisowej towarzyszącej S12/17. Rześko, ale ostre słońce trochę kompensowało panujący chłód. Na odcinku do Piask spotkałem wielu szosowców, co mnie wcale nie zdziwiło, bo ze względu na niewielki ruch samochodowy jedzie się tam bardzo przyjemnie. Orbitę postanowiłem przejechać zgodnie z ruchem wkazówek zegara, aby ograniczyć liczbę lewoskrętów. W Piaskach odbiłem więc na południe i od tego momentu aż do Nałęczowa wiatr mi pomagał. Jakościowo stan nawierzchni przedstawiał przekrój tego, co można spotkać na Lubelszczyźnie. Po początkowych wertepach, polepszyło się w okolicach Krzczonowa, bo tam wszystko wygląda porządnie. Za bychawskimi pagórkami, zrobiłem przerwę w Bełżycach na uzupełnienie zapasów w miejscowej Biedronce. Pogoda już wtedy była wręcz idealna do jazdy – do ostrego słońca doszła jeszcze komfortowa temperatura. Odcinek Bełżyce-Nałęczów jechałem kilka dni wcześniej, dlatego teraz trochę go zmodyfikowałem zahaczając o Nowy Gaj. Krajobrazowo jest to znacznie lepsza opcja, niż tłuczenie się po głównej drodze DW830 wiodącej od Lublina. Za Nałęczowem odbiłem na północny-wschód, przez co wiatr ponownie dał o sobie znać. Po ~10 km sinusoidalnych terenów dobiłem w Przybysławicach do starej DK12, po przekroczeniu której tereny się wypłaszczyły. W Starościnie podłączyłem się do trasy, którą pokonuję rutynowo jeżdżąc nad jezioro Firlej. Pożegnałem ją w Kamionce, kierując się w stronę Lubartowa, gdzie posiedziałem chwilkę pod jakimś pałacykiem. W okolicach Kaznowa zastał mnie zachód Słońca, więc po dojechaniu do Ostrowa Lubelskiego byłem zmuszony włączyć lampki i pozbyć się ciemnych okularów. Po ostrym skręcie na południe, wiatr przestał zbytnio przeszkadzać i bez większych przygód dotarłem do Łęcznej. Tutaj pojawił się jedyny nawigacyjny zgrzyt, gdyż mój GPS wskazywał trasę, którą potwierdzały na miejscowych rondach pozaklejane drogowskazy. Zasięgnąłem języka u miejscowego taksówkarza, który oświecił mnie, że most na Wieprzu jest nieprzejezdny i do Milejowa będe musiał jechać objazdem. Nie miałem więc innego wyjścia, jak przekroczyć Wieprz drogą lubelską i gdybym teraz kontynuował jazdę do domu, to ślad GPS przypominałby kształtem Pacmana. No ale nie o to chodziło, bo miało być kosmicznie, więc po przekroczeniu rzeki odbiłem na Rossosz. I nie wiem, czy większym wyzwaniem były tutejsze fatalne drogi, czy też poprawne wymówienie frazy „rossoszowskie wertepy”. Otuchy dodawał jedynie maszt w Piaskach, który na horyzoncie mrugał filuternie czerwonymi światłami. W okolicach Milejowa drogi się poprawiły, a w samej miejscowości tak dawało zacierem, że prawie się wstawiłem. Ten odcinek bardzo się dłużył, ale w końcu dotarłem do DK12 i po kolejnych kilku kilometrach zameldowałem się ponownie w Piaskach. Zamknąłem tym samym orbitę i teraz wiem, jak czuły się Biełka i Striełka. Zatrzymałem się na chwilę na stacji benzynowej, żeby czegoś się napić i zacząłem zjazd z orbity do domu. Jeszcze przed wyjazdem ze stacji włączyłem bocialarkę na full, bo pamiętałem, że w tych rewirach jest Gwiazdozbiór Psa, gdzie po nocach grasuje wataha psów właśnie. Nie zawiodły mnie, czekały, i gdy tylko usłyszałem zbliżające się kłapanie, zatrzymałem rower i poświeciłem im po ślepiach. Bohaterstwo opuściło pieski natychmiast i zaczęły zwiewać z podkulonymi ogonami w pola. Nie pozostało mi nic innego, jak oświetlić im drogę. Przejazd do Lublina już bez historii. Dolina Bystrzycy aż kipiała mgłą i w towarzystwie takiej Drogi Mlecznej dobiłem do bazy około dwudziestej drugiej. Wyjazd uważam za udany, bo obyło się bez żadnych kontuzji, awarii i zdarzeń drogowych. Jednak była to chyba ostatnia dłuższa wycieczka w tym roku. Po zapadnięciu zmroku temperatura poleciała na pysk, ale w ruchu jakoś dało się to wytrzymać. Nie wyobrażam sobie jednak, żeby w takich warunkach zmieniać gdzieś na jakimś pustkowiu przebitą dętkę.

Kapliczka w okolicach Bychawy
Dziwna kapliczka w okolicach Bychawy © chirality

Pałac Lubomirskich w Lubartowie
Pałac Lubomirskich w Lubartowie © chirality

Zachód Słońca w okolicach Ostrowa Lubelskiego
Zachód Słońca w okolicach Ostrowa Lubelskiego © chirality



  • DST 222.08km
  • Teren 0.10km
  • Czas 08:48
  • VAVG 25.24km/h
  • VMAX 52.60km/h
  • Temperatura 28.0°C
  • Podjazdy 699m
  • Sprzęt Banana Rama
  • Aktywność Jazda na rowerze

Lublin-Janów Lubelski-Biłgoraj-Lublin

Sobota, 5 lipca 2014 · dodano: 06.07.2014 | Komentarze 0

Po niedawnych odwiedzinach w Hrubieszowie i Krasnymstawie w ramach Stolice Lubelskich Powiatów Tour 2014, dzisiaj postanowiłem uderzyć na południe i dotrzeć do Janowa Lubelskiego i Biłgoraja. Na środek lokomocji wybrałem mojego wysłużonego górala, a nie rower szosowy, bo trochę obawiałem się o stan nawierzchni w Lasach Janowskich, które planowałem przeciąć.

 photo powiaty_05a_zpse7f40942.gif
This artwork, "Stolice Lubelskich Powiatów Tour 2014", is a derivative of "Mapa administracyjna województwa lubelskiego '' by MaKa (CC BY SA )."Stolice Lubelskich Powiatów Tour 2014" is licensed under CC BY SA by chirality.


W trasę wyruszyłem w samo południe, bo ranek jakoś tak sam z siebie zleciał. Jadąc wzdłuż Zalewu Zemborzyckiego, na którym była dość solidna fala, stało się jasne, że nie tylko wysoka temperatura, ale i mocny wiatr będą czynnikami wpływającymi na komfort jazdy. Pocieszałem się jedynie, że po nawrocie w Biłgoraju wiatr zmieni się z zażartego wroga na lojalnego sojusznika. Trasa do Janowa Lubelskiego to swoiste déjà vu, gdyż początkowy jej odcinek przebyłem już kilkakrotnie podczas wycieczek do źródła Bystrzycy . Jazdę po gminnych drogach zakończyłem w Modliborzycach, gdzie wbiłem się na DK74. Po 10 km jazdy w niezbyt komfortowym towarzystwie wszelkiej maści ciężarówek, zameldowałem się w Janowie, gdzie zrobiłem krótką przerwę na rynku, żeby w fontannie obmyć sól z twarzy i trochę się ochłodzić. Po opuszczeniu Janowa, wjechałem w lasy i był to najlepszy odcinek tej wyprawy. Wiatr zamarł i zrobiło się odczuwalnie chłodniej. Jakość dróg była zaskakująco dobra, no może z wyjątkiem środkowego odcinka, którego bez złorzeczenia by się na szosówce przejechać nie udało. Wszędzie pełno jagodników i sporo ludzi zbierających ich owoce. W omijanych skupach ceny jagód wahały się w przedziale 8.00-8.30 zł/kg. Granda w biały dzień! Przy drogach wiele osób sprzedawało jagody i kurki na własną rekę, ale nie pytałem, jakie były ich ceny. W dzieciństwie spędzałem całe dnie w lasach na zbieraniu jagód i grzybów i wiem, że psychologicznie nie byłbym w stanie sprzedać tego, co uzbierałem. Podziwiam więc ludzi, którzy to robią. Bezwietrzna sielanka skończyła się po opuszczeniu lasów i wjeździe na drogę 835. Powitał mnie tam tak mocny wiatr czołowy, że nawet na zjazdach musiałem uczciwie dokręcać. Dlatego też ostatnie 10 km do Biłgoraja lekko się dłużyło. U celu mojej podróży zrobiłem krótką przerwę na posiłek i planowanie drogi powrotnej. W mieście odbywał się akurat festiwal muzyczny Soli Deo. Właśnie dziewczęta śpiewały Hymn o Miłości wg listu św. Pawła do Koryntian i nawet ładnie im to wychodziło. Sentymenty sentymentami, ale nie mogłem tam jednak siedzieć długo, bo zachód słońca nie poczeka. Aby nie wyjeżdżać z Biłgoraja tą samą trasą, którą do niego wjechałem, zrobiłem mały objazd. Pojechałem więc początkowo drogą 858 na Zamość i odbiłem w Hedwiżynie na północ. Na tym odcinku, po wyjeździe z Ignatówki, był najciekawszy podjazd całej wyprawy w postaci serpentyn w stylu górskim. Spokojnie można się tak było ustawić do fotki, żeby ten krótki podjazd robił za Karpaty, albo inne Alpy. Na drogę 835 wbiłem się tuż przed Frampolem, gdzie uzupełniłem płyny w supermarkecie z drzwiami z klamką i ekspedientkami witającymi każdego klienta jak dalekiego krewnego. Za miastem teren zrobił się zdecydowanie hopkowaty. Do tego na odcinku aż do Wysokiego trwa generalna wymiana nawierzchni i poszerzanie drogi. Wiąże się z tym to, że na wielu odcinkach odbywa się ruch wahadłowy pod reżimem świateł, które o ile to było możliwe ignorowałem. Sądząc po czasie w jakim doganiały mnie fale samochodów, zmiany świateł następowały co 7-8 minut (istny obłęd!). Światła te często były ustawione u podnóża podjazdów – patrzenie się na górkę przez kilka minut i pozwalanie mięśniom stężeć to nie jest najlepszy pomysł na jazdę w takim terenie. Zapewne ze względu na MŚ w piłce kopanej drogi były generalnie opustoszałe, więc zazwyczaj byłem tylko ja i pachnący nowością asfalt. W Wysokiem wkroczyłem na znane mi tereny, które oznaczyłem w czasie wypadu szosówką pod koniec czerwca. Taka znajomość trasy ma duże znaczenie. Wiedziałem, że gdy minę maszt w Bożym Darze, nachylenie terenu zrobi się generalnie spadkowe. Wiedziałem również, że od Piotrkowa pojawi się szerokie pobocze. Takie detale są bardzo pomocne, bo rozbijają długie etapy, na łatwiejsze do osiągnięcia cele. Ponieważ nie zabrałem w trasę lampki przedniej (optymizm zmieszany z głupotą), więc moim planem było dotarcie do bazy przed regularną nocą. Na DDR wzdłuż Zalewu Zemborzyckiego wjechałem w taką szarówkę, że jazda w ciemnych okularach była niemożliwa – niby nic, ale żerujące robactwo ginęło na moim ciele tysiącami, więc powieki miałem dla bezpieczeństwa ledwo co uchylone. Do domu zawinąłem, gdy ciemności nie były jeszcze egipskie, najwyżej algierskie, bo o tej porze roku dzień po zachodzie słońca umiera bardzo powoli.
Podsumowując, mój góral zaliczył życiówkę, z czego się bardzo w jego imieniu cieszę. Na trasie nie było absolutnie żadnych zagrożeń ze strony kierowców. Ba, nawet nie musiałem się ścigać z jakimkolwiek czworonogiem. I oby ta passa trwała.

Fala na Zalewie Zemborzyckim, Lublin. Akcja ratownicza trwa
Fala na Zalewie Zemborzyckim, Lublin. Akcja ratownicza trwa © chirality

Mój rower w Janowie Lubelskim
Mój rower w Janowie Lubelskim © chirality

Gąsienica w Janowie Lubelskim
Gąsienica w Janowie Lubelskim © chirality

Dworzec autobusowy w Janowie Lubelskim
Dworzec autobusowy w Janowie Lubelskim © chirality

Kościół w Janowie Lubelskim
Kościół w Janowie Lubelskim © chirality

Pomnik patrona Janowa Lubelskiego
Pomnik patrona Janowa Lubelskiego © chirality

Rynek w Janowie Lubelskim
Rynek w Janowie Lubelskim © chirality

Fontanny na rynku w Janowie Lubelskim
Fontanny na rynku w Janowie Lubelskim © chirality

Lasy Janowskie
Lasy Janowskie © chirality

Oldschoolowa linia telefoniczna/wysokiego napięcia w Lasach Janowskich
Oldschoolowa linia telefoniczna/elektryczna w Lasach Janowskich © chirality

Jedna z wielu kapliczek w Lasach Janowskich
Jedna z wielu kapliczek w Lasach Janowskich © chirality

Kościół w Momotach Górnych, Lasy Janowskie
Kościół w Momotach Górnych, Lasy Janowskie © chirality

Małe już dorosły. Rodzina bociania w Lasach Janowskich
Małe już dorosły. Rodzina bociania w Lasach Janowskich © chirality

Pomnik płk. Zieleniwskiego w Momotach Górnych, Lasy Janowskie
Pomnik płk. Zieleniwskiego w Momotach Górnych, Lasy Janowskie © chirality

Wermaht? Wermacht? Wehrmacht?
Wermaht? Wermacht? Wehrmacht? © chirality

Szybki wyjazd z Ujścia Kiszki, Lasy Janowskie
Szybki wyjazd z Ujścia Kiszki, Lasy Janowskie © chirality

Mój rower w Biłgoraju
Mój rower w Biłgoraju © chirality

Centrum Biłgoraja
Centrum Biłgoraja © chirality

Festiwal Soli Deo w Biłgoraju
Festiwal Soli Deo w Biłgoraju © chirality

Chyba nie żyje. Okolice Biłgoraja
Chyba nie żyje. Okolice Biłgoraja © chirality

Próba uchwycenia roju komarów na tle zachodzącego Słońca w Wysokiem
Próba uchwycenia roju komarów na tle zachodzącego Słońca w Wysokiem © chirality

Niezła demolka. Okolice Lublina
Niezła demolka. Okolice Lublina © chirality




  • DST 263.88km
  • Czas 09:49
  • VAVG 26.88km/h
  • VMAX 49.10km/h
  • Temperatura 26.0°C
  • Podjazdy 1199m
  • Sprzęt Szosant
  • Aktywność Jazda na rowerze

Ani Golgota, ani piknik

Sobota, 28 czerwca 2014 · dodano: 28.06.2014 | Komentarze 0

czyli Lublin-Hrubieszów-Krasnystaw-Lublin. Po niedawnych odwiedzinach w Rykach i Puławach w ramach Stolice Lubelskich Powiatów Tour 2014, na dzisiaj zaplanowałem uderzyć na południowy-wschód i zawitać do Krasnegostawu i Hrubieszowa. Rozrysownie trasy było trochę kłopotliwe, gdyż linia Krasnystaw-Hrubieszów przebiega w bliskiej odegłości od Chełma na północy i Zamościa na południu. Te dwa miasta są również stolicami powiatów i mógłbym je odhaczyć w czasie tego wyjazdu małym nakładem sił, ale planuję odwiedzić je w ramach innych wycieczek. Chciałem również uniknąć powrotu z Hrubieszowa tą samą trasą, którą do niego przybyłem. Dlatego wyznaczyłem dwie nitki Lublin-Hrubieszów, z których jedna biegła po drogach głównych, a druga wręcz przeciwnie. Tę drugą zdecydowałem się wykorzystać na dojazd do celu, bo lepiej tarmosić się ze spodziewanymi wertepami na świeżo. Do tego trasa ta była o 20 km dłuższa i jak sie również okazało, trzeba ją było pokonać pod wiatr. Przed wyjazdem wbiłem sobie do głowy szacunek dla dystansu (życiówka), ponieważ nie miałem zielonego pojęcią, jak mój organizm na takie coś zareaguje. Konsekwentnie, wykluczyłem wszelkiego rodzaju heroizmy, szczególnie na początku, gdy noga aż się rwie, żeby mocniej deptać na korbę.


 photo powiaty_03a_zpse006e643.gif
This artwork, "Stolice Lubelskich Powiatów Tour 2014", is a derivative of "Mapa administracyjna województwa lubelskiego '' by MaKa (CC BY SA )."Stolice Lubelskich Powiatów Tour 2014" is licensed under CC BY SA by chirality.

Poranny wyjazd opóźniła planowana wcześniej wizyta w znanej niemieckiej sieci supermarketów, gdzie odbywał się był dzień rowerowy. Interesowała mnie jedynie torba podsiodłowa z narzędziami, którą nomen omen kupiłem dla samej torby (narzędzia już mam). Niska cena, solidne wykonanie, wodoodporność - czego chcieć więcej. Zamontowałem to to do mojego roweru, napełniłem niezbędnymi gratami i udałem się w drogę. Pierwsze ~50 km to znane mi rejony i dopóki jechałem drogą 835 (~40 km), stan nawierzchni był w porządku. No a potem się zaczęło. Już Forrest Gump mawiał, że drogi są jak pudełko czekoladek; nigdy nie wiesz, na jaką trafisz. Problem z lubelskimi czekoladkami jest jednak taki, że ich "najlepiej spożyć przed" przypadała na czasy późnego Edwarda "Pomożecie" Gierka. Mogłem się naocznie przekonać, że "ch** tam z tą Polską wschodnią" to jednak nie tylko czcze gadanie jakiegoś niewychowanego ćwoka. Oczywiście krajobrazowo te tereny powalają. Przez jakieś 100 km jechałem skąpany w zieloności i moje oczy mieszczucha nasycały się chlorofilem ile wlezie. Drogi puste, a i ludzi napotykałem od wielkiego dzwona. W Hrubieszowie zrobiłem przerwę na posiłek. Pod Domem Kultury szykował się jakiś koncert, ale załapałem się jedynie na strojenie instrumentów. Nie chciałem się tam zasiedzieć, więc zebrałem się na jazdę w kierunku Krasnegostawu. Pierwsze 20 km to droga 844 na północ w kierunku Chełma z późniejszym odbiciem na zachód w Teratynie na drogę 846. Ten odcinek jechałem pełen oczekiwań, bo dziecięciem będąc bywałem w Teratynie na wakacjach. Myślałem, że wizyta w tej miejscowości odświeży mi pamięć i coś tam rozpoznam. Niestety, srodze się rozczarowałem, bo nic nie wydawało mi się znajome. W okolicach miejscowości Uchanie wyprzedziło mnie dwóch szosowców kręcących treningową pętelkę do Chełma. Przez dłuższą chwilę zastanawiałem się, czy nie powieźć im się na kole. Z jednej strony zawsze to łatwiej, ale z drugiej obiecałem sobie przed startem, że szarpanie tempa sobie odpuszczę. Koniec końców, powiozłem się na kole kilka kilometrów - wrażenia jak najbardziej pozytywne :-). W Krasnymstawie zatrzymałem się jedynie na fotkę z tablicą z nazwą miasta, bo jak najszybciej chciałem dotrzeć do znanych mi okolic bliżej Lublina. DK17 wiodąca do Piask solidnie zastawiona pachołkami. Do tego na białej linii oddzielającej pobocze, fragmentami poinstalowane w asfalcie odblaski (chyba). Te ustrojstwa wystają kilka centymetrów ponad asfalt - pewnie w nocy wygląda to uroczo, ale dla rowerzystów może być zabójcze. Maszt w Piaskach widziałem przez prawie 20 km i gdy go ominąłem, wjechałem do znajomych mi rewirów. W Piaskach krótka przerwa na uzupełnienie płynów, a po niej ostatni odcinek drogą serwisową ekspresówki do Lublina. Do domu zawinąłem jeszcze za dnia (jako niepoprawny optymista, w drogę nie zabrałem lampki przedniej) i, jak się chwilę potem okazało, przed deszczem.
Jeżeli chodzi o zagrożenia na trasie, to biorąc pod uwagę jej długość, było ich niewiele. Raz samochód wyprzedził mnie nieprzyzwoicie blisko. Dwa razy psy wyskoczyły do mnie z lewego pobocza, kłapiąc ryjami i obierając kurs na zderzenie - musiałem odbijać na pobocze, aby się z nimi nie spotkać i nie upaprać ramy psimi wnętrznościami. No i w samym Lublinie jakiś delikwent, widząc mnie jadącego skulonego z dość długiego zjazdu, postanowił pokazać, kto jest szefem i wylazł z rowerem na przejście. Szans na bezpieczne wyhamowanie nie było i gdyby nie to, że pas obok był wolny, nie byłbym w stanie zawodnika objechać. Zapytałem się go jeszcze, czy jest nienormalny (tu parafrazuję, bo moje słownictwo było niższych lotów), co potwierdził.
W trasie najbardziej obawiałem się jednak o ból w lędźwiowym odcinku kręgosłupa, który podczas ostatniej 100-kilometrowej przejażdżki dał mi popalić. Okazuje się, że jest to dosyć typowa przypadłość i Internety są pełne przeróżnych rad, jak ją wyeliminować. Z tego szumu informacyjnego jednak niewiele wynika. Ponieważ zauważyłem, że tymczasową ulgę przynosiło wstawanie z siodła i wyginanie lędźwi do przodu, postanowiłem tę pozycję przyjąć na stałe. No i lekkie pochylenie siodła noskiem do dołu kompletnie wyeliminowało tę delogliwość. Pojawiło się co prawda w zamian drętwienie palców lewej stopy, ale w trasie walczyłem z nim poprzez chwilowe wypinanie się z pedała. Z regulacją bloku będę się musiał jednak pobawić.
Reasumując, z wyjazdu jestem bardzo zadowolony. Na trasie nie było jakichś poważnych kryzysów i do bazy zawinąłem w znacznie lepszym stanie, niż się spodziwałem.

Zielona Lubelszczyzna
Zielona Lubelszczyzna © chirality

Plantacja chmielu na Lubelszczyznie
Plantacja chmielu na Lubelszczyźnie © chirality

Mój rower w Hrubieszowie
Mój rower w Hrubieszowie © chirality

Pomnik w Hrubieszowie
Pomnik Bolesława Prusa w Hrubieszowie © chirality

Przed Festiwalem Sztuk Wszelakich w Hrubieszowie
Przed Festiwalem Sztuk Wszelakich w Hrubieszowie © chirality

Ładne oblicze centrum Hrubieszowa
Ładne oblicze centrum Hrubieszowa © chirality

Rozbabrane centrum Hrubieszowa
Rozbabrane centrum Hrubieszowa © chirality

Mój nawigacyjny dylemat
Mój nawigacyjny dylemat © chirality

Dzieci biegnące do kościoła
Dzieci biegnące do kościoła w Bończy © chirality

Mój rower w Krasnymstawie
Mój rower w Krasnymstawie © chirality

Maszt w Piaskach
Maszt w Piaskach © chirality

Fontanna w Piaskach
Fontanna w Piaskach © chirality



  • DST 217.95km
  • Teren 2.00km
  • Czas 09:12
  • VAVG 23.69km/h
  • VMAX 38.90km/h
  • Temperatura 18.0°C
  • Podjazdy 434m
  • Sprzęt Banana Rama
  • Aktywność Jazda na rowerze

Włóczęga Północy II

Sobota, 31 maja 2014 · dodano: 12.02.2015 | Komentarze 0

Pod tym kryptonimem kryła się ustawka pod auspicjami Rowerowego Lublina, której celem było nie tylko przełamanie bariery 200-kilometrowego dystansu w dzień, ale również przymiarka do planowanej na drugą połowę czerwca jazdy dobowej na dystansie 400 km. Na miejscu startu pod Muzeum Wsi Lubelskiej spotkało się niewierzących w przesądy 13 rowerzystów, z których równy tuzin planował pokonanie trasy w całości - UWAGA!!! Spoiler - każdemu z nas udało się osiągnąć ten cel. Pierwsza ćwiartka podróży wiodła, co oczywiste, na północ utartym szlakiem przez Pryszczową Górę, Samoklęski i Kamionkę nad jezioro Firlej. Natychmiast stało się jasne, że pierwsza połówka wyprawy będzie pod wiatr. Po krótkiej przerwie nad jeziorem, rozpoczął się etap jazdy przez nieznane dla mnie tereny. Drogi co prawda takie sobie, ale było oczywistym, że przyroda tam rządzi i ręka ludzka rzadko stawia w tych rewirach swoją stopę. O ile bocian na gnieździe w niektórych rejonach Polski może się wydawać sensacją, o tyle na trasie naszej podróży były one wszędzie - każda szanująca się wioska musiała mieć przynajmniej jedną parkę. W czasie pierwszej setki robiliśmy jeszcze krótkie postoje w Czemiernikach i Wohyniu. Na rynku w tej drugiej miejscowości odpoczywała para sakwiarzy i po ilości bagażu można było wnosić, że albo przybywają z bardzo daleka, albo równie daleko jadą. Na tym etapie przytrafił się rownież dwukilometrowy odcinek piaszczystego terenu, którego celem było upodlenie pary naszych szosowców - plan spalił na panewce. W Kwasówce wypadało północne ekstremum naszej trasy i po ostrej zmianie kierunku jazdy wiatr, jak za dotknięciem magicznej różdżki, stał się naszym sprzymierzeńcem. Po wypasie w knajpie w Parczewie (gdzie zgodnie z planem ubyła nam jedna rowerzystka, tzn. ubyła w Parczewie, nie w knajpie) i postoju w Ostrowie Lubelskim w oczekiwaniu na wyjeżdżającego nam na spotkanie rowerzystę, rozpoczął się końcowy szturm na Lublin. Od Zawieprzyc tereny znowu były znajome i, jako że zmrok już był zapadł, z utęsknieniem wypatrywałem świateł wielkiego miasta. Ten odcinek praktycznie bez postojów, bo dywizjony wygłodniałych komarów tylko na to czekały. Wjazd do miasta ulicą Turystyczną, niestety bez komitetu powitalnego.
Podsumowując, po raz pierwszy przejechałem, podobnie jak wielu moich współtowarzyszy, ponad 200 km w jeden dzień. Oczywiście jazda w grupie to jak wchodzenie na himalajskie szczyty z szerpami. Bez ich pomocy byłoby to znacznie trudniejsze. Na trasie średnie tempo było takie, aby każdego dowieźć do domu w pozycji pionowej i to się udało. Kilka razy dochodziło jednak na trasie do ostrego deptania na korbę. I o ile na takim dystansie można sobie było na to pozwolić, o tyle na dłuższych wycieczkach dyscyplina w grupie wydaje się rzeczą kluczową, bo za szarpanie tempa się zawsze płaci. Z kronikarskiego obowiązku odnotuję czwarty upadek w kategorii SPD. Najbardziej bolesny w całej kolekcji, bo o ile wczoraj bezpośrednio po glebie jechało się w miarę komfortowo, z wyjątkiem pierwszych kilku minut po postojach, o tyle dzisiaj zginanie nogi to wyczyn. Pewnie obiłem trochę rzepkę, więc wkrótce powinno się to rozejść po kościach. Jak kompletny analfabeta, źle ustawiłem przed startem mojego Garmina. Wiedziałem, że ma limit 10000 punktów na ślad, więc nastawiłem go tak, aby zbierał dane co 4 sekundy. Wycieczka trwała jednak dłużej niż 40000 sekund i w konsekwencji mój Garmin po osiągnięciu limitu, zaczął zapisywać świeże punkty w miejsce najstarszych. W rezultacie, początek śladu został zjedzony, więc wszelkie dane z konieczności spisane z licznika, a jedynie suma podjazdów oszacowana półempiryczną metodą na krzywy ryj.

Muzeum Wsi Lubelskiej - miejsce startu
Muzeum Wsi Lubelskiej - miejsce startu © chirality

Pierwszy postój nad jeziorem Firlej
Pierwszy postój nad jeziorem Firlej © chirality

Rynek w Czemiernikach
Rynek w Czemiernikach © chirality

Pomnik w Wohyniu
Pomnik w Wohyniu © chirality

Lubelskie bociany z folią
Lubelskie bociany z folią © chirality

Swojskie klimaty
Swojskie klimaty © chirality

Nadjeżdża peleton
Nadjeżdża peleton © chirality

Zachód Słońca w Zawieprzycach
Zachód Słońca w Zawieprzycach - czas do domu © chirality