Info
Jestem chirality z Lublina. Mam przejechane 42279.29 km, w tym 945.90 km w terenie, z prędkością średnią 23.87 km/h.Więcej o mnie.
2020
2019
2018
2017
2016
2015
2014
Moje rowery
Wykresy roczne
+2
°
C
+2°
-2°
Lublin
Niedziela, 18
Poniedziałek | +1° | -1° | |
Wtorek | +2° | 0° | |
Środa | +3° | 0° | |
Czwartek | +3° | +2° | |
Piątek | +5° | 0° | |
Sobota | +2° | -3° |
Prognoza 7-dniową
Wpisy archiwalne w kategorii
dzień
Dystans całkowity: | 41096.61 km (w terenie 931.90 km; 2.27%) |
Czas w ruchu: | 1712:38 |
Średnia prędkość: | 23.93 km/h |
Maksymalna prędkość: | 63.10 km/h |
Suma podjazdów: | 151627 m |
Liczba aktywności: | 790 |
Średnio na aktywność: | 52.02 km i 2h 10m |
Więcej statystyk |
- DST 35.24km
- Czas 01:05
- VAVG 32.53km/h
- VMAX 47.50km/h
- Temperatura 21.0°C
- Podjazdy 76m
- Sprzęt Szosant
- Aktywność Jazda na rowerze
Zalew Zemborzycki
Środa, 20 sierpnia 2014 · dodano: 20.08.2014 | Komentarze 0
Standardowa pętelka dookoła Zalewu. Pogoda bardzo przyjemna, ale przejazd trochę nerwowy ze względu na akcje innych użytkowników DDR. Do tego mój Garmin wypinał się wielokrotnie z uchwytu na mostku. Plastykowy uchwyt zapewne wypaczył się w upale, bo żadnych ubytków materiału na nim nie widzę. Doszło do tego, że na telepiących odcinkach kostki musiałem nawigację przytrzymywać w uchwycie ręką. Na dłuższą metę taka jazda jest lekko bez sensu, więc bedę się musiał szarpnąć na nowy uchwyt. Ech... Kategoria <50, dzień, rower szosowy, samotnie, szosa
- DST 35.25km
- Czas 01:06
- VAVG 32.05km/h
- VMAX 45.90km/h
- Temperatura 17.0°C
- Podjazdy 74m
- Sprzęt Szosant
- Aktywność Jazda na rowerze
Zalew Zemborzycki
Niedziela, 17 sierpnia 2014 · dodano: 17.08.2014 | Komentarze 0
Objazd standardowej pętelki dookoła Zalewu. Wiszące gęste chmury wyglądały groźnie, ale na strachu się jedynie skończyło. Do tego zachodni wiatr trochę dokazywał.W lubelskiem rowerzysta zastrzelił napastującego go psa - mam mieszane uczucia, bo z jednej strony wiem, do czego są zdolne gminne psy, a z drugiej jednak szkoda zwierzęcia.
Kategoria <50, dzień, rower szosowy, samotnie, szosa
- DST 35.24km
- Czas 01:12
- VAVG 29.37km/h
- VMAX 39.60km/h
- Temperatura 22.0°C
- Podjazdy 78m
- Sprzęt Szosant
- Aktywność Jazda na rowerze
Zalew Zemborzycki
Piątek, 15 sierpnia 2014 · dodano: 15.08.2014 | Komentarze 0
Po dosyć długiej rozłące z szosówką, objazd nią standardowej pętelki dookoła Zalewu. Momentami zawiewało jesiennym chłodem. Kategoria <50, dzień, rower szosowy, samotnie, szosa
- DST 342.22km
- Teren 50.00km
- Czas 17:18
- VAVG 19.78km/h
- VMAX 36.00km/h
- Temperatura 34.0°C
- Podjazdy 758m
- Sprzęt Banana Rama
- Aktywność Jazda na rowerze
Ukraina: Wołyńska pętla i powrót do Lublina
Niedziela, 10 sierpnia 2014 · dodano: 14.08.2014 | Komentarze 0
W nocy spędzonej w kowelskim hotelu nie złapałem zbyt wiele snu. Było parno, a do tego nie mogłem przestać myśleć o planach na nadchodzący dzień. Obudziłem się koło szóstej rano i leżąc w łóżku pogapiłem się trochę w telewizję. Zaskoczyło mnie, że rosyjskie bajki są puszczane z ukraińskimi napisami. Tutejsze brzdące muszą być wyjątkowo zdolne. Koło ósmej wyszedłem na miasto coś zjeść. W jakiejś budzie poszedłem vabank i zamówiłem hotdoga (z kapustą!?!) i kawę, bo zdecydowanie miałem ochotę na coś gorącego. Kawa wielkości naparstka, ale pewnie nie liczy się rozmiar, a moc. W hotelu spakowałem sakwy i po dziewiątej wyturlałem się z rowerem na powietrze. Mimo stosunkowo wczesnej pory skwar wbija mnie w chodnik. Plany na dzisiaj mam bardzo ambitne, a grafik napięty. Oczywiście nie przyjechałem do Kowla tylko po to, żeby napić się tutejszego kwasu. Moim głównym celem jest objazd wołyńskich wiosek, które znam z rodzinnych opowieści – wielu moich przodków na tej ziemi żyło i umierało. Ponieważ granica na moście pontonowym w Adamczukach ma zostać zamknięta na amen o północy, więc po wołyńskich wojażach czeka mnie również powrót do Polski.Pierwsze kilometry pokonuję drogą M19 prowadzącą na Kijów. Ruch jest dosyć słaby, ale większość wyprzedzających mnie ciężarówek jest bardzo słusznych rozmiarów, a kierowcy nie należą do tych bogobojnych. Z jednej strony chcę jak najprędzej z tej drogi zjechać, ale z drugiej boję się, że boczne dróżki przywitają mnie jakąś fatalną nawierzchnią podobną do tej, z którą walczyłem wczoraj. Jedzie się bardzo ciężko, ale mam nadzieję, że wkrótce się rozkręcę. Po dziesięciu kilometrach opuszczam M19 kierując się na południe i wjeżdżam do Lubitowa – pierwszej miejscowości, której nazwa jest mi znajoma. Nawierzchnia asfaltowa, może nie jakaś rewelacyjna, ale i tak przyjmuję to z ulgą. Po kilku kolejnych kilometrach docieram do lubitowskiego sklepu, przed którym muszę się zatrzymać. Od upału i zmęczenia kręci mi się w głowie, a ostatnią rzeczą o jakiej marzę jest fiknięcie na ukraińskiej ziemi. W sklepie kupuję lody i picie, chronię się w cieniu i pakuję w siebie, ile się da. Przed chałupą naprzeciwko sklepu leży na ławeczce bochenek chleba i sól, a obok grupka miejscowych o czymś żywo dyskutuje. Z urywków rozmów wnoszę, że niedługo przyjeżdża autobus – też zaczyna mnie ta perspektywa ekscytować. Rozmawiam, o ile można to nazwać rozmową, z jakimś facetem. Opowiadam mu, gdzie jadę i po co. Łapię się na tym, że chcąc być zrozumianym "stylizuję” swój polski na ukraiński metodą zmiękczania tam, gdzie u nas jest twardo. Musi to brzmieć bardzo komicznie. Co gorsza, z automatu przeskakuję na angielski, co w rozmowie z ukraińskim chłopem raczej dobrym rozwiązaniem nie jest. W końcu porzucam wszelkie pozory i walę zwyczajnie po polsku – z perspektywy czasu uważam, że jest to najlepsza strategia na Ukrainę. Wołodia wspomina Akcję Wisła, a ja przez dobre wychowanie nie mówię o innych akcjach. W Lubitowie przebywam mniej więcej godzinę. Siły jakby wróciły, więc udaję się w dalszą podróż. Jak okiem sięgnąć pola i lasy. Każdy wjazd między drzewa witam z radością i gdy na horyzoncie pojawia się zielone, trzymam kciuki, aby moja droga wiodła właśnie tam. Na niebie pojawiają się też pojedyncze chmurki, które od czasu do czasu przesłaniają słońce. To bardzo pomaga, więc zaczynam z nimi rozmawiać, zachęcając je do przybywania tłumem. Poza mną i wąską nitką drogi nie ma tu żadnych oznak cywilizacji – gęstość zaludnienia musi być bardzo niewielka. Samochody też pojawiają się od wielkiego dzwonu, ale potem zapada ponownie cisza na długo. Przejeżdżam przez Rokitnicę i Białaszów, czyli kolejne miejscowości, o których gdzieś kiedyś słyszałem. Fotki staram się strzelać w ruchu, bo po zatrzymaniu fala gorąca przypomina o sobie ze zdwojoną siłą. W Zasmykach zwiedzam znajdujący się przy drodze cmentarz katolicki. Są na nim groby wojskowe 27 Wołyńskiej Dywizji AK, jak i mogiły cywilne. Cmentarz jest dobrze utrzymany i widać, że ktoś się nim regularnie opiekuje. Nawet znicze jeszcze się tlą. Gdy docieram do Gruszówki, głównego celu mojej podróży, zatrzymuję się i robię fotkę roweru na tle tablicy z nazwą miejscowości. Tutaj mieszkali przed wojną moi dziadkowie, pradziadkowie i sporo bliższej i dalszej rodziny. Pradziadek po ustaleniu nowych granic przeniósł się był do Siedliszczów, które też niedawno udało mi się odwiedzić. Do wizyty w Gruszówce jestem dobrze przygotowany, a tak mi się przynajmniej wydaje. Mam mapę poglądową wsi z rozkładem ulic i chałup z nazwiskami ich właścicieli. Odnajduję jezioro widniejące na mapie i jest to mój punkt odniesienia. Potem jest jednak już tylko gorzej, bo nie zgadza mi się rozkład ulic, a żadnej z chałup zlokalizować nie mogę. Dojeżdżam do rozwalających się budynków kołchozu i jakiegoś cmentarza, ale po nagrobkach widzę, że jest on raczej współczesny. Staję na wzniesieniu i skanuję świat. Wsród morza żółci dojrzałego zboża widzę rozrzucone po okolicy zielone ostrowy z drzew, między którymi ledwo stoją rozwalające się chalupy. Firm rozbiórkowych tu raczej nie ma i wszystko powoli przejmuje przyroda. Wracam do jakichś współczesnych zabudowań i miejscowym pokazuję moją mapkę i radzieckie dokumenty repatriacyjne. Ludzie, z którymi rozmawiam nie są, że tak powiem, w dobrej formie i pewnie dlatego ciężko im zebrać myśli. A może i nie. W sumie szukam domostw, które stały tutaj 70 lat temu. Ci ludzie nie mają prawa wiedzieć o tym zupełnie nic. Jestem trochę zły na tę cholerną mapę, bo nie jest narysowana w jakiejś konkretnej skali, więc nie wiem, czy Gruszówka ciągnęła się przez kilometr, czy przez dziesięć. Czy chałupy były oddalone od siebie o dziesięć metrów, czy o sto. Gdybym to wiedział, z GPS coś bym znalazł. Jak na ironię, w Gruszówce nie widziałem żadnej gruszy, tylko same jabłonie i śliwy. Może ta nazwa jest równie ironiczna jak Grenlandia. Pewnych rzeczy się nie przeskoczy, więc po krótkim szwendaniu się po okolicy wyruszam w dalszą drogę do Kupiczowa. Zatrzymuję się tam pod sklepem, gdzie uzupełniam zapasy płynów. Muszę przyznać, że infrastruktura sklepowa na Ukrainie zaskakuje mnie na plus. Sklepy są w każdej większej miejscowości i pomimo niedzieli są otwarte do późna. Ekspedientka w kupiczowskim sklepie ma siostrę na wydaniu, ale niestety czas nagli – może innym razem. W Kupiczowie staję też przed sporym dylematem, bo moja wołyńska pętelka odbija teraz na północny-zachód do Tuliczowa i zarówno względy czasowe, jak i zwykłe zmęczenie przemawiają za jazdą właśnie tam. Jeszcze w Lublinie planowałem jednak pojechać z Kupiczowa na południe do Twerdynia. W lecie 1943 roku w Twerdyniu doszło do ostrej rzezi ludności polskiej, która pochłonęła wiele ludzkich istnień, a wśród nich trzy osoby z mojej rodziny. Gdy mój dziadek mieszkający w Gruszówce o tym usłyszał, ruszył ze swoim nastoletnim pomocnikiem na Twerdyń, żeby to sprawdzić. Była to ich ostatnia podróż na tym padole. Sentymenty sentymentami, ale planując tę wyprawę pomyślałem, że warto by było przebyć trasę z Gruszówki do Twerdynia. Po chwili namysłu decyduję trzymać się pierwotnego planu i ruszam na południe. Przez Czernijów i Serkizow docieram w okolice Twerdynia. Z analizy map wiedziałem, że do tej mejscowości nie prowadzi żadna normalna droga ani od północy, ani od zachodu. Nie ma innego wyjścia, jak ostatnie kilometry pokonać po polnych dróżkach, które w połączeniu z niewinną hopką dają mi zdrowo popalić. Gdy dojeżdżam do Twerdynia, nieopodal zaczyna się dosyć spory pożar. Chyba jest to celowe wypalanie pól po żniwach, ja w każdym bądź razie nie mam z tym nic wspólnego. Jeżdżę trochę między chałupami i dzięki wskazówkom miejscowej gospodyni wracam na główną drogę prześwitem międy polami kukurydzy. Potem naginam z powrotem do Kupiczowa i składam ponowną wizytę w miejscowym sklepie po kolejną porcję płynów. Wyjeżdżając z miasteczka, wyprzedzam dwóch chłopaków idących poboczem, którzy zupełnie nie pasują do tego krajobrazu - śnieżnobiałe koszule, krawaty i niewielkie plecaki sugerują, że przybyli tu z bardzo odległego matecznika mormonizmu. "Americans?" - pytam, ale nawet nie zwalniam, żeby usłyszeć odpowiedź. Zamknięcie pętli to już parcie do przodu bez zbędnych przerw. Przez Tuliczów i Radowicze docieram do Turzyska, gdzie wbijam się na drogę R15, którą osiągam Kowel około godziny osiemnastej. W sklepie przed wylotem na drogę M07 uzupełniam ponownie płyny i trochę rozmawiam z kierowcami ukraińskich ciężarówek. Jeden recytuje rzekomo śmieszny wierszyk o polskich rowerach, ale zupełnie go nie rozumiem. W drogę powrotną do Polski wyruszam kilka minut po osiemnastej. Ponieważ granicę zamykają za sześć godzin, a do przejechania mam jakieś sto kilometrów, więc do Lubomla postanawiam jechać bez przerwy. Dobrej jakości, ale nudną trasę pokonuję więc ponownie, tym razem w przeciwnym kierunku. Jadę na zachód prosto pod opadające Słońce i aby walczyć z monotonią liczę, jak szybko musiałbym jechać, żeby przestało ono zachodzić. Wyniki obliczeń są druzgocące, ale jakoś mnie to nie załamuje. Przed wjazdem do Lubomla zatrzymuję się na stacji benzynowej na kawę w naparstku. Nim wyruszam w dalszą drogę, z rozrzewnieniem patrzę na zachód, gdzie kilkanaście kilometrów dalej znajduje się przejście graniczne w Dorohusku. Gdyby można je przekraczać rowerem, skróciłoby to znacznie moją podróż. Po opuszczeniu Lubomla zaczyna się szarówka. Planuję jechać bez lampek jak najdłużej, ale ponieważ ukraińscy kierowcy mają podobny zamiar, więc żeby być widocznym jestem zmuszony się oświetlić. Znad Jezior Szackich wracają po weekendzie masy ludzi, dlatego też ruch na trasie w kierunku na Luboml jest bardzo intensywny i kilkakrotnie muszę się ratować ucieczką na pobocze, aby uniknąć czołówki z kozakami wyprzedzającymi na trzeciego. Ponieważ wczorajsza jazda z Adamczuków wzdłuż Prypeci bardzo mnie wymęczyła, postanawiam trochę zmienić trasę i przecinając rzekę kieruję się nad jezioro Świtaź. W miejscowości o tej samej nazwie, jak i wzdłuż brzegu jeziora nieprzebrane tłumy ludzi i pomimo późnej pory zabawa trwa na dobre. Do Zalesia dojeżdżam około godziny 23. Przelatuje mi przez głowę myśl, że do granicy dotrę przed północą na zupełnych luzach, bo do pokonania mam mniej niż 15 km. Myśl przelatuje i odlatuje, gdy po ostrym skręcie na południe wjeżdżam na fatalne kocie łby. Nie da się po tym szybko jechać, więc się ledwo co turlam. Od czasu do czasu da się jechać trochę szybciej po wąskim pasie gruntu obok kamieni, ale często przechodzi on bez ostrzeżenia w piach, na którym grzęznę i muszę się gwałtownie wypinać z pedałów. Po kilku kilometrach tej nierównej walki zatrzymuję się w Grabowie i pytam jakąś ukraińską parę, czy droga będzie taka, aż do samych Adamczuków. "Nie, nie” - mówi Ukrainiec - "w lesie zrobi się ch..owa”. Nie jest to to, co chciałem usłyszeć, ale na załamywanie rąk nie mam czasu. W lesie droga zmienia się na gruntówkę nabitą kamieniami. Fatalna, ale w porównaniu z kocimi łbami to luksus. Dojeżdżam do pierwszych patroli ukraińskich. Walę im bocialarką po oczach, więc oni rewanżują się swoimi lampami. Wychodzi na remis. Jakiś żołnierz chce wymieniać się ze mną walutą, ale nie mam na takie zabawy czasu. Dojeżdżam do mostu granicznego dziesięć minut przed jego zamknięciem. Ukraińscy celnicy i wopiści nie chcą wierzyć, że od wczoraj przejechałem 400 km. Przechodząc przez most obserwuję ekran Garmina, który sumiennie zmienia czas na polski na środku Bugu. Jeszcze tylko nasi żołnierze i stawiam stopę w Polsce. Jestem tak szczęśliwy, że pomimo zmęczenia postanawiam kręcić do Lublina. Noc jest przepiękna! Wielki Księżyc stoi wysoko, niebo jest krystalicznie czyste i jest tak jasno, że spokojnie da się jechać bez lampki (nie, żebym próbował). Od czasu do czasu widzę spadające gwiazdy – pewnie forpoczta roju Perseidów, który ma wkrótce przybyć z wizytą. Zanim docieram do DW812, muszę stoczyć kilka pojedynków sprinterskich z psami. Magiczne "won!” i światło bocialarki po ślepiach studzi zapał co ambitniejszych bydląt. Co ciekawe, na Ukrainie nie zdarzyło się, aby jakiś pies nawet na mnie warknął. Po dotarciu do DW812 postanawiam nie kombinować tylko jechać na Chełm, a stamtąd DK12 do Lublina. Co prawda droga przez Hańsk i Łęczną, którą przebyłem w przeciwnym kierunku, jest krótsza, ale jakoś nie mam ochoty tułać się w środku nocy po leśnych duktach. Do Chełma docieram około pierwszej i widząc otwartą knajpę na ulicy Włodawskiej tuż przed rondem, postanawiam się w niej zatrzymać. Rozmawiam tam z rowerzystami, którzy znad granicy wrócili na lenia, czyli samochodem. Opowiadam im o moich problemach ze znalezieniem przyzwoitego dojazdu do Adamczuków. Twierdzą, że uniknęli wszelkich kamieni jadąc lasami na azymut. Można i tak, chociaż takie akcje w pasie granicznym mogą być nieco ryzykowne. W knajpie przysiada się do mnie dwóch podpitych gości i rozmawiamy o wszystkim i o niczym. Nie bardzo chce mi się wstawać od stołu, ale gdy jeden z moich kompanów mówi, że minęła trzecia, ruszam. Jeszcze tylko wdziewam coś z długim rękawem i na stacji benzynowej kupuję baterie do nawigacji, bo maszynka już ledwo dyszy. Ciężko mi się wkręcić z powrotem w jazdę, ale po pierwszych hopkach już jest w porządku. Ruch samochodowy niewielki, głównie potężne ciężarówki, ale na jezdni i poboczach niewiarygodnie wiele ubitych kotów - niektóre widoki niestety zostaną ze mną na długo. W okolicach Wieprza ściele się mgła i prawdą jest to, że przed świtem jest najzimniej. Do Piask docieram, gdy jest już jasno. Tam biorę coś do picia na stacji benzynowej (w sumie, przez cały dzień przepuściłem przez organizm ok. 20 litrów płynów) i powolnie człapię do Lublina. Do domu docieram o siódmej rano zmęczony, ale bardzo zadowolony.
Podsumowując, wyjazd na Ukrainę uważam za bardzo udany pod wieloma względami. Udało mi się wrócić cało i zdrowo z pierwszego wyjazdu rowerem za granicę. Sakwy, nawet jeśli niezbyt ciężkie, okazały się nie takie straszne. Mój góral, nawet dodatkowo obciążony, był w stanie poprawić zdecydowanie swoją 24-godzinną życiówkę. Jestem z niego dumny. Emocjonalnie, przejazd po wołyńskich wioskach był dla mnie sporym przeżyciem. Bardzo mi się tam podobało i w przyszłym roku też postaram potułać się w tamtych okolicach. Pewnie z namiotem, bo Wołyń to jedna wielka miejscówka. Deszczowa pogoda podczas pierwszych dwóch dni funkcjonowania mostu na Bugu niestety trochę pokrzyżowała mi plany, bo miałem zamiar spędzić na Ukrainie cztery dni i objechać trójkąt Kowel-Łuck-Włodzimierz Wołyński z częstym zapuszczanie się do wnętrza tegoż trójkąta, aby odwiedzić dawne polskie osady. No ale, co się odwlecze, to nie uciecze. Tak jak się spodziewałem, Ukraińcy okazali się bardzo życzliwymi i przyjaznymi ludźmi. "Щаслива” słyszałem na pożegnanie wiele razy. Oczywiście mam nadzieję, że to znaczy to, co myślę, bo mój ukraiński wymaga jednak solidnego szlifowania.
Monument ze 122-mm haubicą w okolicach Lubitowa na Wołyniu © chirality
Wjazd do Lubitowa na Wołyniu © chirality
Lubitów na Wołyniu © chirality
Czteroosobowy motocykl w Lubitowie na Wołyniu © chirality
Rokitnica na Wołyniu © chirality
Cmentarz w Rokitnicy na Wołyniu © chirality
Białaszów na Wołyniu © chirality
Cmentarz rzymsko-katolicki w Zasmykach na Wołyniu © chirality
Cmentarz rzymsko-katolicki w Zasmykach na Wołyniu © chirality
Groby wojskowe na cmentarzu w Zasmykach na Wołyniu © chirality
Cmentarz rzymsko-katolicki w Zasmykach na Wołyniu © chirality
Cmentarz rzymsko-katolicki w Zasmykach na Wołyniu © chirality
Kościół katolicki w Zasmykach na Wołyniu © chirality
Zasmyki na Wołyniu © chirality
Mój rower w Gruszówce na Wołyniu © chirality
Gruszówka na Wołyniu © chirality
Gruszówka na Wołyniu © chirality
Podupadły kołchoz w Gruszówce na Wołyniu © chirality
Kołchozowa waga w Gruszówce na Wołyniu © chirality
Gruszówka na Wołyniu © chirality
Cmentarz w Gruszówce na Wołyniu © chirality
Jezioro w okolicach Gruszówki na Wołyniu © chirality
Cerkiew w Lityniu na Wołyniu © chirality
Kłaniające się słupy przed Kupiczowem na Wołyniu © chirality
Kupiczów na Wołyniu © chirality
Sklep w Kupiczowie na Wołyniu © chirality
Czernijów na Wołyniu © chirality
Żniwa pod Czernijowem na Wołyniu © chirality
Droga do Twerdynia na Wołyniu © chirality
Hopka przed Twerdyniem na Wołyniu © chirality
Dymy koło Twerdynia na Wołyniu © chirality
Cerkiew w Twerdyniu na Wołyniu © chirality
Twerdyń na Wołyniu © chirality
Twerdyń na Wołyniu © chirality
Makowicze na Wołyniu © chirality
Przed świtem na DK12 w okolicach Dorohuczy © chirality
- DST 197.36km
- Teren 50.00km
- Czas 08:50
- VAVG 22.34km/h
- VMAX 37.80km/h
- Temperatura 34.0°C
- Podjazdy 239m
- Sprzęt Banana Rama
- Aktywność Jazda na rowerze
Ukraina: Lublin-Kowel
Sobota, 9 sierpnia 2014 · dodano: 14.08.2014 | Komentarze 0
Jedną z imprez w ramach Europejskich Dni Dobrosąsiedztwa 2014 miało być połączenie tymczasowym mostem pontonowym leżącego na zachodnim brzegu Bugu polskiego Zbereża ze znajdującymi się po przeciwnej stronie ukraińskimi Adamczukami. Ponieważ most ten miał służyć przez cztery dni jako pieszo-rowerowe przejście graniczne, postanowiłem skorzystać z okazji i wyjechać na Ukrainę do małej ojczyzny moich przodków. Traktowałem to jako spore wyzwanie ponieważ po raz pierwszy jeździłbym rowerem poza granicami Polski. Na dokładkę, byłby to również mój pierwszy wyjazd z sakwami. Zarówno bagażnik, jak i sakwy zamówiłem w ostatniej chwili, więc po ich przymocowaniu do roweru nie miałem nawet okazji na zrobienie żadnej testowej jazdy po okolicy. Poza standardowymi przygotowaniami musiałem również zdobyć dokładną mapę zachodniej Ukrainy, bo mapy bazowe Garmina są po prostu beznadziejne. Bardzo dobry okazał się OpenStreetMap i wielką zaletą tego serwisu jest to, że może generować mapy niewielkich obszarów. Nie trzeba więc dedykować zbyt dużo pamięci wewnętrznej, która w niektórych urządzeniach może być bardzo limitowana.Z domu wyjeżdżam kilka minut po szóstej rano. Na termometrze jest już siedemnaście kresek, więc ubrany jestem na krótko. Jadąc DDR wzdłuż Bystrzycy oswajam się z obciążonym sakwami rowerem i nasłuchuję, czy nic podejrzanie nie skrzypi. Stwierdzam z ulgą, że jedzie się lepiej, niż się spodziewałem – balast daje się nieco odczuć jedynie na podjazdach. Ma to też swoje złe strony, bo co chwila odwracam głowę, by sprawdzić, czy sakwy ciągle wiszą tam, gdzie powinny. Wskakuję na DK82 i jadę w stronę Łęcznej. Po przejechaniu miasta kieruję się na Włodawę, ale w Świerszczowie opuszczam DK82 odbijając na wschód. Jakość asfaltu spada, ale nie mam nawet czasu ponarzekać, bo zastępują go szutry, a następnie grunty. Tego w umowie nie było, bo moim planem było dotarcie do granicy jak najszybciej i w miarę bezboleśnie. No ale GPSies o tym nie wiedziało. Poza tym jestem w Poleskim Parku Narodowym i jego otulinie, a poruszam się czerwonym szlakiem Lublin-Wola Uhruska, który jest częścią Centralnego Szlaku Rowerowego Roztocza, więc raczej nie wypada liczyć na nic lepszego. Asfalt wraca przed Hańskiem, gdzie kupuję nieznanej mi marki, ale bajecznie tani napój energetyczny. Za miastem wjeżdżam w las, gdzie ponownie królują drogi gruntowe. Są one jednak dobrze ubite i suche, więc jedzie się bardzo przyjemnie. Mrówek pełno jak mrówek. Są tak wielkie, że ich hordy dobrze widać z wysokości rowerowego siodełka. Po przecięciu drogi Chełm-Włodawa wraca dobrej jakości asfalt, którym mogę cieszyć się aż do Zbereża. Na tym odcinku spotykam bardzo wielu sakwiarzy, w tym bardzo dużą grupę z Chełma. Z niektórymi rowerzystami zamieniam kilka słów, ale żaden z nich nie planuje zapuszczać się na Ukrainę jakoś specjalnie głeboko. Jeszcze tylko kilometr po kurzu i przed jedenastą dobijam do mostu granicznego. Odprawa z obu stron odbywa się błyskawicznie i po chwili jestem pomiędzy kramami na ukraińskiej stronie. Ceny zarówno w złotych, jak i w hrywniach. Ponieważ zaczynają się solidne upały, więc kupuję butlę kwasu (mam do tego napitku pewną słabość) na dalszą drogę. Przez moment jestem lekko skołowany, bo według Garmina, upicie paru łyków z butelki zajęło mi godzinę. Staram się zweryfikować skład tego trunku, ale po chwili orientuję się jednak, że maszynka samodzielnie przeszła już na czas ukraiński. Ruszam w dalszą drogę i jeżeli odpowiedzialni za jakość dróg na Ukrainie chcieli zrobić na mnie dobre pierwsze wrażenie, to przez kolejne 20 km zdecydowanie im się to nie udaje. Między Adaczukami a Holiadynem zmagam się z drogami gruntowymi zaprawionymi hojnie kamieniami jak, parafrazując klasyka, dobra kasza skwarkami i asfaltem, który wygląda jakby był celem dobrze skoordynowanych nalotów dywanowych. Wizualnie nie jest dobrze, ale planując trasę kilkadziesiąt metrów naprzód daje się omijać wszelkie kratery. Przy drodze kobiety zbierają maliny, a mijający mnie mali rowerzyści ślą powitania po polsku. Pewnie polskość mam wypisaną na gębie. Za Holiadynem odbijam na północny-wschód i pojawiają się rozlewiska wygladające jak rozciagnięte stawy. Tak rodzi się Prypeć, ale zamiast świętować ten fakt, skupiam się na nowej nawierzchni w postaci bardzo grubego tłucznia, który wygląda jakby był stworzony do rozcinania opon. No a tego bym nie zdzierżył, bo dzień wcześniej trzymałem w sklepie rowerowym zwijaną oponę, ale nie byłem skłonny wyżyłować na nią ponad sto złotych. Gdybym teraz się pociął, byłaby to solidna nauczka, ale tej lekcji zdecydowanie nie chcę odrabiać w takim miejscu. Jadę więc bardzo powoli i jakoś docieram do drogi Szack-Luboml, na którą się wbijam na wysokości Położewia. W końcu normalny ukraiński asfalt. Jadę na południe i przez pierwsze kilometry oswajam się ze stylem jazdy ukraińskich kierowców. Nie jest z tym źle, a do tego ruch samochodowy nie jest specjalnie intensywny. Robię krótką przerwę na ładnym parkingu w lesie – zadaszone ławki, miejsca na ognisko i masa pszczół, którym smakuje mój kwas. Jadąc dalej, omijam jezioro Zgorańskie Wielkie, nad którym jest bardzo tłoczno. Na poboczach odchodzi handel i po cenach arbuzów (trzy hrywnie za sztukę) widzę, że nie zdzierają. W okolicach przystanków autobusowych na skraju jezdni często są poustawiane pieńki. Pewnie służą podróżnym do siedzenia i wypatrywania nadjeżdżających autobusów, ale tak sobie myślę, że w nocy rowerzyści i nie tylko mogą mieć z tym pewne probemy. Do Lubomla dojeżdżam jednak bez przygód. Robiąc fotkę na tle żółto-niebieskiej tablicy z nazwą miasta zauważam, że mój żółty rower w połączeniu z niebieską koszulką i kaskiem to dobry wybór na jazdę po Ukrainie. Z jakiegoś baru podpity jegomość macha mi ręką i krzyczy "Sława Ukrainie!” - odmachuję, ale nie bardzo wiem, co mam odkrzykiwać (wystarczy proste "Sława!”). W mieście uzupełniam zapasy kwasu i za miastem skręcam na wschód na drogę magistralną M07. O ile asfalty prowadzące do Lubomla są bardzo różnej jakości, o tyle teraz robi się idealnie. W sumie tego się spodziewałem, bo M07 jest przedłużeniem naszej DK12, która dochodzi do Dorohuska. Ba, przez pierwsze kilka kilometrów, pasy ruchu w przeciwnych kierunkach są rozdzielone ziemą niczyją. W Maszowie, na wysokości drogowskazu zachęcającego do odwiedzenia Dębu Bolesława Prusa, pasy ruchu się zbiegają, ale ładne pobocze czyni jazdę bardzo przyjemną. Na dąb nie dałem się skusić, bo stał dwa kilometry od głównej drogi. Moje dendrologiczne obsesje są dosyć słabe i jestem w stanie nałożyć góra pięćset metrów, żeby coś sterczącego z gruntu zobaczyć. M07 aż do samego Kowla jest prosta jak drut. Urozmaicają ją jedynie bardzo łagodne, ale rozciągnięte hopki. Kilka kilometrów lekko w górę, potem to samo w dół i powtórka. Żeby się nie zanudzić (bezzakrętowe drogi strasznie nużą), testuję swój ukraiński, starając się tłumaczyć banery stojące w lasach. "Nie śmieć u lisa” - jestem zadowolony, bo moje zdolności lingwistyczne wydają się być naturalne i wspaniałe. A hasło mi się bardzo podoba, bo zachęca do zachowania czystości, a jednocześnie wskazuje, kto w lesie jest tak naprawdę u siebie. Tak bawiąc się językiem docieram do Kowla i po znakach kieruję się w okolice dworca kolejowego, bo wiem, że w jego okolicach jest hotel. Docieram do celu i z radością konstatuję, że to już koniec dzisiejszej jazdy na rowerze. Hotel nazywa się "Lisia Pieśń” - hmm, coś jest nie tak, bo taka nazwa jest po prostu bez sensu. Wytężam szare komórki i dochodzę do smutnego wniosku, że "ліс” to jednak nie żaden "lis”, a "las”. Teraz nie podoba mi się ani hasło z
Podsumowując, dojazd z Lublina do Kowla poszedł mi o niebo lepiej, niż się spodziewałem i to pomimo zabójczych upałów. Jednak gdyby nie to, że podczas letniego rowerowania już się trochę opaliłem, to dzisiejsza jazda zakończyłaby się oparzeniami dosyć wysokiego stopnia. Trasę o długości nieomal 200 km pokonałem w dziesięć godzin na litrze polskich płynów i trzech litrach ukraińskiego kwasu. Jadłem niewiele, jakieś cukierki i dwa banany, bo zwyczajnie nie miałem ochoty.
Początek wyprawy - wschód słońca nad Bystrzycą w Lublinie © chirality
Poleski Park Narodowy, okolice Hańska © chirality
Poleski Park Narodowy, okolice Hańska © chirality
Kościół w Hańsku © chirality
Lasy na wschód od Hańska © chirality
Most pontonowy na Bugu spinający polskie Zbereże i ukraińskie Adamczuki © chirality
Infrastruktura mostowo-kładkowa w okolicach Adamczuków © chirality
Kramy w Adamczukach © chirality
Ukraiński kwas (premium!), mmm... © chirality
Mogiłki w okolicach Adamczuków © chirality
Wyjazd z Adamczuków © chirality
Miejsce do rekreacji koło Lubomla © chirality
Mój rower w Lubomlu © chirality
Szpital w Lubomlu © chirality
Mój rower w Kowlu © chirality
Maszt w Kowlu © chirality
Dworzec kolejowy w Kowlu © chirality
Cerkiew pod dworcem kolejowym w Kowlu z kobietą bijącą w dzwony © chirality
Budka z kwasem w Kowlu © chirality
Stadion piłkarski w Kowlu © chirality
Cerkwie w Kowlu © chirality
Rzeka Turia w Kowlu © chirality
Cerkwie w Kowlu © chirality
Pomnik Tarasa Szewczenki w Kowlu © chirality
Pomnik Tarasa Szewczenki w Kowlu © chirality
Pomnik bohaterów II wojny światowej w Kowlu © chirality
Pomnik bohaterów II wojny światowej w Kowlu © chirality
Pomnik bohaterów II wojny światowej w Kowlu © chirality
Pomnik Łesi Ukrainki w Kowlu © chirality
Fontanna w Kowlu © chirality
Memoriał ofiar Euromajdanu w Kowlu © chirality
Planowanie trasy na kolejny dzień © chirality
- DST 35.23km
- Czas 01:05
- VAVG 32.52km/h
- VMAX 45.20km/h
- Temperatura 22.0°C
- Podjazdy 66m
- Sprzęt Szosant
- Aktywność Jazda na rowerze
Zalew Zemborzycki
Środa, 6 sierpnia 2014 · dodano: 06.08.2014 | Komentarze 0
Na pętelkę dookoła Zalewu wyjechałem trochę za późno, więc końcówkę musiałem dokręcać już po ciemku - niestety dni są już wyraźnie krótsze niż w lipcu. Na trasie umiarkowana liczba rowerzystów, ale i tak jechałem z duszą na ramieniu, bo to, co pisze Fakt, zawsze biorę sobie głęboko do serca. Z radością powiozłem się kilkaset metrów na kole jakiegoś szosowca. Potem on się powiózł na moim, więc wyszło sprawiedliwie. Na telepiącej kostce, dwa razy wypięła mi się nawigacja z uchwytu na mostku. Ponieważ dodatkowo mocuję ją do kierownicy smyczą, więc obeszło się bez ofiar.Na Olimpiadzie Szachowej przez ostatnie dwa dni w kratkę. Wczoraj Polacy przegrali minimalnie z Norwegią 1.5:2.5. Jedyną porażkę poniósł lider naszej drużyny, Radosław Wojtaszek, któremu przyszło się zmierzyć czarnymi z mistrzem świata, Magnusem Carlsenem. W niedoczasie Wojtaszek padł ofiarą brutalnego uderzenia taktycznego, po którym było pozamiatane (analiza partii TUTAJ). Po wczorajszej porażce, Polacy trafili dzisiaj na znacznie słabszego przeciwnika, Zjednoczone Emiraty Arabskie, którego roznieśli 4:0. Nasze panie wczoraj wygrały z Bułgarią 2.5:1.5, pomimo porażki Moniki Soćko ze Stefanową na pierwszej szachownicy. Dzisiaj Polki pokonały Kazachstan 3:1 dzięki zwycięstwom na niższych szachownicach.
Kategoria <50, dzień, rower szosowy, samotnie, szosa
- DST 35.23km
- Czas 01:05
- VAVG 32.52km/h
- VMAX 45.00km/h
- Temperatura 27.0°C
- Podjazdy 77m
- Sprzęt Szosant
- Aktywność Jazda na rowerze
Zalew Zemborzycki
Poniedziałek, 4 sierpnia 2014 · dodano: 04.08.2014 | Komentarze 0
Kilka godzin zasuwania w ogrodzie w solidnym upale to nie jest dobre preludium do jazdy na rowerze. Do tego okazało się, że wczoraj po raz kolejny złapałem subtelnego kapcia, który potrzebował trochę czasu, żeby się ujawnić w pełnej krasie. Częstotliwość dziurawienia dętek na szosówce jest kilka rzędów wielkości wyższa niż na góralu - jak tak dalej pójdzie, to będę musiał kupować łatki rolkami i klej beczkami w hurcie. Zapewne fakt, iż praktycznie codziennie telepię się po kostce brukowej ma z tym coś wspólnego. W sumie to miałem wieczorem dobry pretekst, żeby nigdzie nie jechać, bo z zachodu nadciągały sine chmury. Koniec końców, wybrałem się jednak na pętlę dookoła Zalewu. Niewielu rowerzystów, więc i przejazd bezDzisiaj na Olimpiadzie Szachowej zarówno Polacy, jak i Polki zremisowali swoje mecze 2:2. Mężczyźni grali z silną drużyną Kuby, więc remis to dobry rezultat. Natomiast panie grały z nominalnie znacznie słabszymi Filipinkami. Nasza liderka wypuściła wygraną, a trzecia szachownica się zwyczajnie rozsypała. Z taką grą będzie trudno walczyć o medale, no ale system szwajcarski rządzi się swoimi prawami i kilka mocnych rund na finiszu może uczynić cuda.
- DST 35.26km
- Czas 01:05
- VAVG 32.55km/h
- VMAX 51.20km/h
- Temperatura 27.0°C
- Podjazdy 77m
- Sprzęt Szosant
- Aktywność Jazda na rowerze
Zalew Zemborzycki
Niedziela, 3 sierpnia 2014 · dodano: 03.08.2014 | Komentarze 0
Na objazd Zalewu udałem się tuż po zakończeniu transmisji z pierwszego etapu TdP. Gdyby grad i wichura trwały dłużej, ten etap mógł się okazać rozstrzygający dla całego wyścigu. I pewnie transmisja z niego by jeszcze trwała... Na moim podwórku warunki bardzo przyjemne, bo zaledwie 27 stopni i jedynie słaby wiatr. Na trasie sporo maluchów na swoich pierwszych rowerkach. Musiałem jechać uważnie, bo mój poziom zaufania do rowerzystów z tej grupy wiekowej wynosi dokładnie zero.W drugiej rundzie Olimpiady Szachowej naszym drużynom szło jak po grudzie i przez pierwsze kilka godzin obawiałem się o wyniki. Jednak koniec końców panowie zdołali pokonać Nową Zelandię 3:1, a panie Czechy 2.5:1.5.
Kategoria <50, dzień, rower szosowy, samotnie, szosa
- DST 35.25km
- Czas 01:05
- VAVG 32.54km/h
- VMAX 46.00km/h
- Temperatura 29.0°C
- Podjazdy 84m
- Sprzęt Szosant
- Aktywność Jazda na rowerze
Zalew Zemborzycki
Sobota, 2 sierpnia 2014 · dodano: 02.08.2014 | Komentarze 0
W taką pogodę nie było mnie stać na nic więcej niż na standardową pętelkę dookoła Zalewu. Pomimo późnego wyjazdu (po dziewiętnastej), na termometrze było nadal 29 kresek. Wilgotność powietrza musiała być jednak niższa niż wczoraj, bo oddychało się znacznie łatwiej. Na trasie wyprzedzałem jakiegoś gościa na szosówce - rower rozmiarowo większy niż mój, a rowerzysta z metr dwadzieścia wzrostu i góra 10 lat. Jeszcze długo z tego roweru nie wyrośnie...Licznym miłośnikom szachów wśród rowerzystów polecam na upalne dni transmisję online z Olimpiady Szachowej w Tromsø. Dzisiaj Polacy rozgromili Angolę 4:0, a Polki Algierię 3.5:0.5. To jednak o niczym nie świadczy - schody zaczną się za jakieś trzy, cztery rundy, kiedy czołówka światowa zacznie się wykrwawiać w bezpośrednich pojedynkach.
Kategoria <50, dzień, rower szosowy, samotnie, szosa
- DST 35.26km
- Czas 01:06
- VAVG 32.05km/h
- VMAX 45.60km/h
- Temperatura 27.0°C
- Podjazdy 80m
- Sprzęt Szosant
- Aktywność Jazda na rowerze
Zalew Zemborzycki
Piątek, 1 sierpnia 2014 · dodano: 01.08.2014 | Komentarze 0
Objazd standardowej pętli dookoła Zalewu. Opóźniałem wyjazd do czasu, aż upał trochę odpuści, ale i tak przez wysoką wilgotność wrażenia były iście tropikalne. Wczorajsza burza naniosła na DDR trochę piachu i gałęzi, a do tego tłok jak w dzień targowy w Marrakeszu. Od jutra jeszcze większe upały, więc raczej z dłuższych wypadów nici. Kategoria <50, dzień, rower szosowy, samotnie, szosa