Info

avatar Jestem chirality z Lublina. Mam przejechane 42279.29 km, w tym 945.90 km w terenie, z prędkością średnią 23.87 km/h.
Więcej o mnie.

button stats bikestats.pl

2020 button stats bikestats.pl

2019 button stats bikestats.pl

2018 button stats bikestats.pl

2017 button stats bikestats.pl

2016 button stats bikestats.pl

2015 button stats bikestats.pl

2014 button stats bikestats.pl

Wykresy roczne

Wykres roczny blog rowerowy chirality.bikestats.pl

Archiwum



Wpisy archiwalne w kategorii

sakwy

Dystans całkowity:10184.58 km (w terenie 522.50 km; 5.13%)
Czas w ruchu:526:12
Średnia prędkość:19.35 km/h
Maksymalna prędkość:47.90 km/h
Suma podjazdów:40333 m
Liczba aktywności:153
Średnio na aktywność:66.57 km i 3h 26m
Więcej statystyk
  • DST 152.52km
  • Teren 1.00km
  • Czas 07:02
  • VAVG 21.69km/h
  • VMAX 36.50km/h
  • Temperatura 9.0°C
  • Podjazdy 630m
  • Sprzęt Banana Rama
  • Aktywność Jazda na rowerze

Lublin-Chełm-Lublin

Niedziela, 2 listopada 2014 · dodano: 03.11.2014 | Komentarze 0

Piękna jak na tę porę roku pogoda była dodatkową motywacją, aby odwiedzić na rowerze groby bliskich w Chełmie. Wszystkie klamoty zmieściły mi się do jednej sakwy i tuż po południu wyruszyłem w trasę. Samo wyjechanie z Lublina było wyzwaniem, bo przy cmentarzu na ulicy Męczenników Majdanka istne pandemonium. Gdyby nie DDR biegnąca w tamtych rejonach, to w korkach bym wegetował jak setki kierowców. Gdy już dotarłem do serwisówki drogi ekspresowej prowadzącej do Piask, zrobiło się przyjemnie luźno. Podróż do celu upłynęła mi w pięknym słońcu, ale odczucia psuł dosyć mocny wiatr. W Wierzchowiskach tempówka z psem - delikwent spał sobie na poboczu i myślałem, że będę miał z nim spokój. Niestety obudził się i postanowił się trochę rozruszać. Za Piaskami wbiłem się na DK12 lekkim objazdem przez Brzeziczki, dzięki któremu uniknąłem dosyć nieprzyjemnego styku krajówki z ekspresówką. Objazd bardzo malowniczy, ale ostatni kilometr po kamieniach. Przed wjazdem do Chełma karnie wskoczyłem na DDR, na której co kilkanaście metrów stały wypalone znicze. Symboliki tego gestu nie ogarniam (mam nadzieję, że pod kostką nie ma tam masowych grobów), szczególnie, że sporo szklanych pojemników było pobitych w drobny mak. Poza tym nigdy nie byłem pewien, czy pod zwałami liści nie kryje się jakaś szklana pułapka. Kilkaset metrów dalej kolejna niespodzianka, bo wyjazd z ronda na ulicę Lubeleską zamknięty. Rondo jest właśnie w dosyć pogmatwany sposób przebudowywane i kiedyś bedę musiał się tam wybrać, aby zobaczyć, co projektant miał na myśli. Do centrum miasta musiałem dojechać ulicą Rejowiecką, której nawierzchnia jest tak fatalna (koleiny do połowy koła to bonus), że z nieprzymuszonej woli nigdy się tam nie zapuszczam. Na tejże ulicy zatrzymałem się pod Biedronką po mleko - po wyjściu z ciepłego sklepu zrobiło mi się cholernie zimno, ale na szczęście uczucie to nie trwało zbyt długo. Do cmentarza na ulicy Lwowskiej dotarłem na styk z nocą. Potem jeszcze wizyta na cmentarzu pod Borkiem i można się było zwijać w drogę powrotną. Na ulicy Lubelskiej rozbroiły mnie znaki zakazu ruchu rowerowego. Jest tam DDR po lewej stronie (używam jej przy wjazdach z Lublina) i pewnie jakiś urzędnik wpadł na genialny pomysł, jak zmusić do korzystania z tejże rowerzystów prouszających się w obu kierunkach. Obcy nie muszą jednak wiedzieć, że po przeciwnej stronie biegnie jakaś DDR, bo obowiązku czytania znaków na deptaku po lewej stronie jezdni nie ma. Znak zakazu ruchu rowerowego wypycha w sposób naturalny rowerzystów na chodnik, a nie o to chyba chodziło. Ponieważ samochody jechały dziarsko ulicą Lubelską, postanowiłem podążać ich śladem, bo drugi raz na ulicę Rejowiecką pakować się nie chciałem. Blokadę wylotu ulicy Lubelskiej udało mi się pokonać objazdem przez jakieś osiedle i tym sposobem dostalem się na DK12. Powrót z wiatrem - nie tylko jechało się łatwiej, ale i odczuwana temperatura, pomimo nocy, była wyższa niż za dnia. Ruch samochodowy, w tym ciężarowy, bardzo intnsywny, ale dzięki szerokiemu poboczu jechało się bezstresowo. Zaletą takiego ruchu jest odstraszanie bestii, które mają we krwi pościgi za rowerzystami - rzeczywiście, na trasie do Piask słyszałem za plecami sapanie jakiegoś czworonoga tylko raz. Tradycyjnie, w Piaskach zrobiłem krótką przerwę na stacji benzynowej. Po wyjeździe z niej zazwyczaj oczekuje na mnie komitet powitalny w postaci watahy psów, ale tym razem ich nie było. Za to czworonóg w Wierchowiskach już się najwyraźniej wyspał, bo leciał na mnie z rozdziawionym pyskiem. Poświeciłem mu bocialarką po oczętach - odwaga go opuściła i zwiewał w krzaki, aż miło. Końcówka bez historii, bo w okolicach cmentarza na Majdanku już było o tej porze pusto. Do domu dojechałem około dwudziestej pierwszej. Wyjazd uważam za udany - jedynym problemem były długie postoje (cmentarzy nie da się odwiedzić w biegu), na których zaczynałem się wychładzać. Ciepło bijące od płonących zniczy trochę ratowało, ale momentami żałowałem, że nie zapakowałem do sakwy kompletnego stroju rowerowego na zmianę.



  • DST 342.22km
  • Teren 50.00km
  • Czas 17:18
  • VAVG 19.78km/h
  • VMAX 36.00km/h
  • Temperatura 34.0°C
  • Podjazdy 758m
  • Sprzęt Banana Rama
  • Aktywność Jazda na rowerze

Ukraina: Wołyńska pętla i powrót do Lublina

Niedziela, 10 sierpnia 2014 · dodano: 14.08.2014 | Komentarze 0

W nocy spędzonej w kowelskim hotelu nie złapałem zbyt wiele snu. Było parno, a do tego nie mogłem przestać myśleć o planach na nadchodzący dzień. Obudziłem się koło szóstej rano i leżąc w łóżku pogapiłem się trochę w telewizję. Zaskoczyło mnie, że rosyjskie bajki są puszczane z ukraińskimi napisami. Tutejsze brzdące muszą być wyjątkowo zdolne. Koło ósmej wyszedłem na miasto coś zjeść. W jakiejś budzie poszedłem vabank i zamówiłem hotdoga (z kapustą!?!) i kawę, bo zdecydowanie miałem ochotę na coś gorącego. Kawa wielkości naparstka, ale pewnie nie liczy się rozmiar, a moc. W hotelu spakowałem sakwy i po dziewiątej wyturlałem się z rowerem na powietrze. Mimo stosunkowo wczesnej pory skwar wbija mnie w chodnik. Plany na dzisiaj mam bardzo ambitne, a grafik napięty. Oczywiście nie przyjechałem do Kowla tylko po to, żeby napić się tutejszego kwasu. Moim głównym celem jest objazd wołyńskich wiosek, które znam z rodzinnych opowieści – wielu moich przodków na tej ziemi żyło i umierało. Ponieważ granica na moście pontonowym w Adamczukach ma zostać zamknięta na amen o północy, więc po wołyńskich wojażach czeka mnie również powrót do Polski.
Pierwsze kilometry pokonuję drogą M19 prowadzącą na Kijów. Ruch jest dosyć słaby, ale większość wyprzedzających mnie ciężarówek jest bardzo słusznych rozmiarów, a kierowcy nie należą do tych bogobojnych. Z jednej strony chcę jak najprędzej z tej drogi zjechać, ale z drugiej boję się, że boczne dróżki przywitają mnie jakąś fatalną nawierzchnią podobną do tej, z którą walczyłem wczoraj. Jedzie się bardzo ciężko, ale mam nadzieję, że wkrótce się rozkręcę. Po dziesięciu kilometrach opuszczam M19 kierując się na południe i wjeżdżam do Lubitowa – pierwszej miejscowości, której nazwa jest mi znajoma. Nawierzchnia asfaltowa, może nie jakaś rewelacyjna, ale i tak przyjmuję to z ulgą. Po kilku kolejnych kilometrach docieram do lubitowskiego sklepu, przed którym muszę się zatrzymać. Od upału i zmęczenia kręci mi się w głowie, a ostatnią rzeczą o jakiej marzę jest fiknięcie na ukraińskiej ziemi. W sklepie kupuję lody i picie, chronię się w cieniu i pakuję w siebie, ile się da. Przed chałupą naprzeciwko sklepu leży na ławeczce bochenek chleba i sól, a obok grupka miejscowych o czymś żywo dyskutuje. Z urywków rozmów wnoszę, że niedługo przyjeżdża autobus – też zaczyna mnie ta perspektywa ekscytować. Rozmawiam, o ile można to nazwać rozmową, z jakimś facetem. Opowiadam mu, gdzie jadę i po co. Łapię się na tym, że chcąc być zrozumianym "stylizuję” swój polski na ukraiński metodą zmiękczania tam, gdzie u nas jest twardo. Musi to brzmieć bardzo komicznie. Co gorsza, z automatu przeskakuję na angielski, co w rozmowie z ukraińskim chłopem raczej dobrym rozwiązaniem nie jest. W końcu porzucam wszelkie pozory i walę zwyczajnie po polsku – z perspektywy czasu uważam, że jest to najlepsza strategia na Ukrainę. Wołodia wspomina Akcję Wisła, a ja przez dobre wychowanie nie mówię o innych akcjach. W Lubitowie przebywam mniej więcej godzinę. Siły jakby wróciły, więc udaję się w dalszą podróż. Jak okiem sięgnąć pola i lasy. Każdy wjazd między drzewa witam z radością i gdy na horyzoncie pojawia się zielone, trzymam kciuki, aby moja droga wiodła właśnie tam. Na niebie pojawiają się też pojedyncze chmurki, które od czasu do czasu przesłaniają słońce. To bardzo pomaga, więc zaczynam z nimi rozmawiać, zachęcając je do przybywania tłumem. Poza mną i wąską nitką drogi nie ma tu żadnych oznak cywilizacji – gęstość zaludnienia musi być bardzo niewielka. Samochody też pojawiają się od wielkiego dzwonu, ale potem zapada ponownie cisza na długo. Przejeżdżam przez Rokitnicę i Białaszów, czyli kolejne miejscowości, o których gdzieś kiedyś słyszałem. Fotki staram się strzelać w ruchu, bo po zatrzymaniu fala gorąca przypomina o sobie ze zdwojoną siłą. W Zasmykach zwiedzam znajdujący się przy drodze cmentarz katolicki. Są na nim groby wojskowe 27 Wołyńskiej Dywizji AK, jak i mogiły cywilne. Cmentarz jest dobrze utrzymany i widać, że ktoś się nim regularnie opiekuje. Nawet znicze jeszcze się tlą. Gdy docieram do Gruszówki, głównego celu mojej podróży, zatrzymuję się i robię fotkę roweru na tle tablicy z nazwą miejscowości. Tutaj mieszkali przed wojną moi dziadkowie, pradziadkowie i sporo bliższej i dalszej rodziny. Pradziadek po ustaleniu nowych granic przeniósł się był do Siedliszczów, które też niedawno udało mi się odwiedzić. Do wizyty w Gruszówce jestem dobrze przygotowany, a tak mi się przynajmniej wydaje. Mam mapę poglądową wsi z rozkładem ulic i chałup z nazwiskami ich właścicieli. Odnajduję jezioro widniejące na mapie i jest to mój punkt odniesienia. Potem jest jednak już tylko gorzej, bo nie zgadza mi się rozkład ulic, a żadnej z chałup zlokalizować nie mogę. Dojeżdżam do rozwalających się budynków kołchozu i jakiegoś cmentarza, ale po nagrobkach widzę, że jest on raczej współczesny. Staję na wzniesieniu i skanuję świat. Wsród morza żółci dojrzałego zboża widzę rozrzucone po okolicy zielone ostrowy z drzew, między którymi ledwo stoją rozwalające się chalupy. Firm rozbiórkowych tu raczej nie ma i wszystko powoli przejmuje przyroda. Wracam do jakichś współczesnych zabudowań i miejscowym pokazuję moją mapkę i radzieckie dokumenty repatriacyjne. Ludzie, z którymi rozmawiam nie są, że tak powiem, w dobrej formie i pewnie dlatego ciężko im zebrać myśli. A może i nie. W sumie szukam domostw, które stały tutaj 70 lat temu. Ci ludzie nie mają prawa wiedzieć o tym zupełnie nic. Jestem trochę zły na tę cholerną mapę, bo nie jest narysowana w jakiejś konkretnej skali, więc nie wiem, czy Gruszówka ciągnęła się przez kilometr, czy przez dziesięć. Czy chałupy były oddalone od siebie o dziesięć metrów, czy o sto. Gdybym to wiedział, z GPS coś bym znalazł. Jak na ironię, w Gruszówce nie widziałem żadnej gruszy, tylko same jabłonie i śliwy. Może ta nazwa jest równie ironiczna jak Grenlandia. Pewnych rzeczy się nie przeskoczy, więc po krótkim szwendaniu się po okolicy wyruszam w dalszą drogę do Kupiczowa. Zatrzymuję się tam pod sklepem, gdzie uzupełniam zapasy płynów. Muszę przyznać, że infrastruktura sklepowa na Ukrainie zaskakuje mnie na plus. Sklepy są w każdej większej miejscowości i pomimo niedzieli są otwarte do późna. Ekspedientka w kupiczowskim sklepie ma siostrę na wydaniu, ale niestety czas nagli – może innym razem. W Kupiczowie staję też przed sporym dylematem, bo moja wołyńska pętelka odbija teraz na północny-zachód do Tuliczowa i zarówno względy czasowe, jak i zwykłe zmęczenie przemawiają za jazdą właśnie tam. Jeszcze w Lublinie planowałem jednak pojechać z Kupiczowa na południe do Twerdynia. W lecie 1943 roku w Twerdyniu doszło do ostrej rzezi ludności polskiej, która pochłonęła wiele ludzkich istnień, a wśród nich trzy osoby z mojej rodziny. Gdy mój dziadek mieszkający w Gruszówce o tym usłyszał, ruszył ze swoim nastoletnim pomocnikiem na Twerdyń, żeby to sprawdzić. Była to ich ostatnia podróż na tym padole. Sentymenty sentymentami, ale planując tę wyprawę pomyślałem, że warto by było przebyć trasę z Gruszówki do Twerdynia. Po chwili namysłu decyduję trzymać się pierwotnego planu i ruszam na południe. Przez Czernijów i Serkizow docieram w okolice Twerdynia. Z analizy map wiedziałem, że do tej mejscowości nie prowadzi żadna normalna droga ani od północy, ani od zachodu. Nie ma innego wyjścia, jak ostatnie kilometry pokonać po polnych dróżkach, które w połączeniu z niewinną hopką dają mi zdrowo popalić. Gdy dojeżdżam do Twerdynia, nieopodal zaczyna się dosyć spory pożar. Chyba jest to celowe wypalanie pól po żniwach, ja w każdym bądź razie nie mam z tym nic wspólnego. Jeżdżę trochę między chałupami i dzięki wskazówkom miejscowej gospodyni wracam na główną drogę prześwitem międy polami kukurydzy. Potem naginam z powrotem do Kupiczowa i składam ponowną wizytę w miejscowym sklepie po kolejną porcję płynów. Wyjeżdżając z miasteczka, wyprzedzam dwóch chłopaków idących poboczem, którzy zupełnie nie pasują do tego krajobrazu - śnieżnobiałe koszule, krawaty i niewielkie plecaki sugerują, że przybyli tu z bardzo odległego matecznika mormonizmu. "Americans?" - pytam, ale nawet nie zwalniam, żeby usłyszeć odpowiedź. Zamknięcie pętli to już parcie do przodu bez zbędnych przerw. Przez Tuliczów i Radowicze docieram do Turzyska, gdzie wbijam się na drogę R15, którą osiągam Kowel około godziny osiemnastej. W sklepie przed wylotem na drogę M07 uzupełniam ponownie płyny i trochę rozmawiam z kierowcami ukraińskich ciężarówek. Jeden recytuje rzekomo śmieszny wierszyk o polskich rowerach, ale zupełnie go nie rozumiem. W drogę powrotną do Polski wyruszam kilka minut po osiemnastej. Ponieważ granicę zamykają za sześć godzin, a do przejechania mam jakieś sto kilometrów, więc do Lubomla postanawiam jechać bez przerwy. Dobrej jakości, ale nudną trasę pokonuję więc ponownie, tym razem w przeciwnym kierunku. Jadę na zachód prosto pod opadające Słońce i aby walczyć z monotonią liczę, jak szybko musiałbym jechać, żeby przestało ono zachodzić. Wyniki obliczeń są druzgocące, ale jakoś mnie to nie załamuje. Przed wjazdem do Lubomla zatrzymuję się na stacji benzynowej na kawę w naparstku. Nim wyruszam w dalszą drogę, z rozrzewnieniem patrzę na zachód, gdzie kilkanaście kilometrów dalej znajduje się przejście graniczne w Dorohusku. Gdyby można je przekraczać rowerem, skróciłoby to znacznie moją podróż. Po opuszczeniu Lubomla zaczyna się szarówka. Planuję jechać bez lampek jak najdłużej, ale ponieważ ukraińscy kierowcy mają podobny zamiar, więc żeby być widocznym jestem zmuszony się oświetlić. Znad Jezior Szackich wracają po weekendzie masy ludzi, dlatego też ruch na trasie w kierunku na Luboml jest bardzo intensywny i kilkakrotnie muszę się ratować ucieczką na pobocze, aby uniknąć czołówki z kozakami wyprzedzającymi na trzeciego. Ponieważ wczorajsza jazda z Adamczuków wzdłuż Prypeci bardzo mnie wymęczyła, postanawiam trochę zmienić trasę i przecinając rzekę kieruję się nad jezioro Świtaź. W miejscowości o tej samej nazwie, jak i wzdłuż brzegu jeziora nieprzebrane tłumy ludzi i pomimo późnej pory zabawa trwa na dobre. Do Zalesia dojeżdżam około godziny 23. Przelatuje mi przez głowę myśl, że do granicy dotrę przed północą na zupełnych luzach, bo do pokonania mam mniej niż 15 km. Myśl przelatuje i odlatuje, gdy po ostrym skręcie na południe wjeżdżam na fatalne kocie łby. Nie da się po tym szybko jechać, więc się ledwo co turlam. Od czasu do czasu da się jechać trochę szybciej po wąskim pasie gruntu obok kamieni, ale często przechodzi on bez ostrzeżenia w piach, na którym grzęznę i muszę się gwałtownie wypinać z pedałów. Po kilku kilometrach tej nierównej walki zatrzymuję się w Grabowie i pytam jakąś ukraińską parę, czy droga będzie taka, aż do samych Adamczuków. "Nie, nie” - mówi Ukrainiec - "w lesie zrobi się ch..owa”. Nie jest to to, co chciałem usłyszeć, ale na załamywanie rąk nie mam czasu. W lesie droga zmienia się na gruntówkę nabitą kamieniami. Fatalna, ale w porównaniu z kocimi łbami to luksus. Dojeżdżam do pierwszych patroli ukraińskich. Walę im bocialarką po oczach, więc oni rewanżują się swoimi lampami. Wychodzi na remis. Jakiś żołnierz chce wymieniać się ze mną walutą, ale nie mam na takie zabawy czasu. Dojeżdżam do mostu granicznego dziesięć minut przed jego zamknięciem. Ukraińscy celnicy i wopiści nie chcą wierzyć, że od wczoraj przejechałem 400 km. Przechodząc przez most obserwuję ekran Garmina, który sumiennie zmienia czas na polski na środku Bugu. Jeszcze tylko nasi żołnierze i stawiam stopę w Polsce. Jestem tak szczęśliwy, że pomimo zmęczenia postanawiam kręcić do Lublina. Noc jest przepiękna! Wielki Księżyc stoi wysoko, niebo jest krystalicznie czyste i jest tak jasno, że spokojnie da się jechać bez lampki (nie, żebym próbował). Od czasu do czasu widzę spadające gwiazdy – pewnie forpoczta roju Perseidów, który ma wkrótce przybyć z wizytą. Zanim docieram do DW812, muszę stoczyć kilka pojedynków sprinterskich z psami. Magiczne "won!” i światło bocialarki po ślepiach studzi zapał co ambitniejszych bydląt. Co ciekawe, na Ukrainie nie zdarzyło się, aby jakiś pies nawet na mnie warknął. Po dotarciu do DW812 postanawiam nie kombinować tylko jechać na Chełm, a stamtąd DK12 do Lublina. Co prawda droga przez Hańsk i Łęczną, którą przebyłem w przeciwnym kierunku, jest krótsza, ale jakoś nie mam ochoty tułać się w środku nocy po leśnych duktach. Do Chełma docieram około pierwszej i widząc otwartą knajpę na ulicy Włodawskiej tuż przed rondem, postanawiam się w niej zatrzymać. Rozmawiam tam z rowerzystami, którzy znad granicy wrócili na lenia, czyli samochodem. Opowiadam im o moich problemach ze znalezieniem przyzwoitego dojazdu do Adamczuków. Twierdzą, że uniknęli wszelkich kamieni jadąc lasami na azymut. Można i tak, chociaż takie akcje w pasie granicznym mogą być nieco ryzykowne. W knajpie przysiada się do mnie dwóch podpitych gości i rozmawiamy o wszystkim i o niczym. Nie bardzo chce mi się wstawać od stołu, ale gdy jeden z moich kompanów mówi, że minęła trzecia, ruszam. Jeszcze tylko wdziewam coś z długim rękawem i na stacji benzynowej kupuję baterie do nawigacji, bo maszynka już ledwo dyszy. Ciężko mi się wkręcić z powrotem w jazdę, ale po pierwszych hopkach już jest w porządku. Ruch samochodowy niewielki, głównie potężne ciężarówki, ale na jezdni i poboczach niewiarygodnie wiele ubitych kotów - niektóre widoki niestety zostaną ze mną na długo. W okolicach Wieprza ściele się mgła i prawdą jest to, że przed świtem jest najzimniej. Do Piask docieram, gdy jest już jasno. Tam biorę coś do picia na stacji benzynowej (w sumie, przez cały dzień przepuściłem przez organizm ok. 20 litrów płynów) i powolnie człapię do Lublina. Do domu docieram o siódmej rano zmęczony, ale bardzo zadowolony.
Podsumowując, wyjazd na Ukrainę uważam za bardzo udany pod wieloma względami. Udało mi się wrócić cało i zdrowo z pierwszego wyjazdu rowerem za granicę. Sakwy, nawet jeśli niezbyt ciężkie, okazały się nie takie straszne. Mój góral, nawet dodatkowo obciążony, był w stanie poprawić zdecydowanie swoją 24-godzinną życiówkę. Jestem z niego dumny. Emocjonalnie, przejazd po wołyńskich wioskach był dla mnie sporym przeżyciem. Bardzo mi się tam podobało i w przyszłym roku też postaram potułać się w tamtych okolicach. Pewnie z namiotem, bo Wołyń to jedna wielka miejscówka. Deszczowa pogoda podczas pierwszych dwóch dni funkcjonowania mostu na Bugu niestety trochę pokrzyżowała mi plany, bo miałem zamiar spędzić na Ukrainie cztery dni i objechać trójkąt Kowel-Łuck-Włodzimierz Wołyński z częstym zapuszczanie się do wnętrza tegoż trójkąta, aby odwiedzić dawne polskie osady. No ale, co się odwlecze, to nie uciecze. Tak jak się spodziewałem, Ukraińcy okazali się bardzo życzliwymi i przyjaznymi ludźmi. "Щаслива” słyszałem na pożegnanie wiele razy. Oczywiście mam nadzieję, że to znaczy to, co myślę, bo mój ukraiński wymaga jednak solidnego szlifowania.


Monument ze 122-mm haubicą w okolicach Lubytowa
Monument ze 122-mm haubicą w okolicach Lubitowa na Wołyniu © chirality

Wjazd do Lubytowa
Wjazd do Lubitowa na Wołyniu © chirality

Lubytów
Lubitów na Wołyniu © chirality

Czteroosobowy motocykl w Lubytowie
Czteroosobowy motocykl w Lubitowie na Wołyniu © chirality

Rokitnica
Rokitnica na Wołyniu © chirality

Cmentarz w Rokitnicy, Wołyń
Cmentarz w Rokitnicy na Wołyniu © chirality

Białaszów, Wołyń
Białaszów na Wołyniu © chirality

Cmentarz rzymsko-katolicki w Zasmykach, Wołyń
Cmentarz rzymsko-katolicki w Zasmykach na Wołyniu © chirality

Cmentarz rzymsko-katolicki w Zasmykach, Wołyń
Cmentarz rzymsko-katolicki w Zasmykach na Wołyniu © chirality

Groby wojskowe na cmentarzu w Zasmykach, Wołyń
Groby wojskowe na cmentarzu w Zasmykach na Wołyniu © chirality

Cmentarz rzymsko-katolicki w Zasmykach, Wołyń
Cmentarz rzymsko-katolicki w Zasmykach na Wołyniu © chirality

Cmentarz rzymsko-katolicki w Zasmykach, Wołyń
Cmentarz rzymsko-katolicki w Zasmykach na Wołyniu © chirality

Kościół katolicki w Zasmykach, Wołyń
Kościół katolicki w Zasmykach na Wołyniu © chirality

Zasmyki, Wołyń
Zasmyki na Wołyniu © chirality

Mój rower w Gruszówce, Wołyń
Mój rower w Gruszówce na Wołyniu © chirality

Gruszówka, Wołyń
Gruszówka na Wołyniu © chirality

Gruszówka, Wołyń
Gruszówka na Wołyniu © chirality

Podupadły kołchoz w Gruszówce, Wołyń
Podupadły kołchoz w Gruszówce na Wołyniu © chirality

Kołchozowa waga w Gruszówce, Wołyń
Kołchozowa waga w Gruszówce na Wołyniu © chirality

Gruszówka, Wołyń
Gruszówka na Wołyniu © chirality

Cmentarz w Gruszówce, Wołyń
Cmentarz w Gruszówce na Wołyniu © chirality

Jezioro w okolicach Gruszówki, Wołyń
Jezioro w okolicach Gruszówki na Wołyniu © chirality

Cerkiew w Lityniu, Wołyń
Cerkiew w Lityniu na Wołyniu © chirality

Kłaniające się słupy przed Kupiczowem, Wołyń
Kłaniające się słupy przed Kupiczowem na Wołyniu © chirality

Kupiczów, Wołyń
Kupiczów na Wołyniu © chirality

Sklep w Kupiczowie, Wołyń
Sklep w Kupiczowie na Wołyniu © chirality

Czernijów, Wołyń
Czernijów na Wołyniu © chirality

Żniwa pod Czernijowem, Wołyń
Żniwa pod Czernijowem na Wołyniu © chirality

Droga na Twerdyń, Wołyń
Droga do Twerdynia na Wołyniu © chirality

Hopka przed Twerdyniem, Wołyń
Hopka przed Twerdyniem na Wołyniu © chirality

Dymy koło Twerdynia, Wołyń
Dymy koło Twerdynia na Wołyniu © chirality

Cerkiew w Twerdyniu, Wołyń
Cerkiew w Twerdyniu na Wołyniu © chirality

Twerdyń, Wołyń
Twerdyń na Wołyniu © chirality

Twerdyń, Wołyń
Twerdyń na Wołyniu © chirality

Makowicze, Wołyń
Makowicze na Wołyniu © chirality

Przed świtem na DK12 w okolicach Dorohuczy
Przed świtem na DK12 w okolicach Dorohuczy © chirality



  • DST 197.36km
  • Teren 50.00km
  • Czas 08:50
  • VAVG 22.34km/h
  • VMAX 37.80km/h
  • Temperatura 34.0°C
  • Podjazdy 239m
  • Sprzęt Banana Rama
  • Aktywność Jazda na rowerze

Ukraina: Lublin-Kowel

Sobota, 9 sierpnia 2014 · dodano: 14.08.2014 | Komentarze 0

Jedną z imprez w ramach Europejskich Dni Dobrosąsiedztwa 2014 miało być połączenie tymczasowym mostem pontonowym leżącego na zachodnim brzegu Bugu polskiego Zbereża ze znajdującymi się po przeciwnej stronie ukraińskimi Adamczukami. Ponieważ most ten miał służyć przez cztery dni jako pieszo-rowerowe przejście graniczne, postanowiłem skorzystać z okazji i wyjechać na Ukrainę do małej ojczyzny moich przodków. Traktowałem to jako spore wyzwanie ponieważ po raz pierwszy jeździłbym rowerem poza granicami Polski. Na dokładkę, byłby to również mój pierwszy wyjazd z sakwami. Zarówno bagażnik, jak i sakwy zamówiłem w ostatniej chwili, więc po ich przymocowaniu do roweru nie miałem nawet okazji na zrobienie żadnej testowej jazdy po okolicy. Poza standardowymi przygotowaniami musiałem również zdobyć dokładną mapę zachodniej Ukrainy, bo mapy bazowe Garmina są po prostu beznadziejne. Bardzo dobry okazał się OpenStreetMap i wielką zaletą tego serwisu jest to, że może generować mapy niewielkich obszarów. Nie trzeba więc dedykować zbyt dużo pamięci wewnętrznej, która w niektórych urządzeniach może być bardzo limitowana.
Z domu wyjeżdżam kilka minut po szóstej rano. Na termometrze jest już siedemnaście kresek, więc ubrany jestem na krótko. Jadąc DDR wzdłuż Bystrzycy oswajam się z obciążonym sakwami rowerem i nasłuchuję, czy nic podejrzanie nie skrzypi. Stwierdzam z ulgą, że jedzie się lepiej, niż się spodziewałem – balast daje się nieco odczuć jedynie na podjazdach. Ma to też swoje złe strony, bo co chwila odwracam głowę, by sprawdzić, czy sakwy ciągle wiszą tam, gdzie powinny. Wskakuję na DK82 i jadę w stronę Łęcznej. Po przejechaniu miasta kieruję się na Włodawę, ale w Świerszczowie opuszczam DK82 odbijając na wschód. Jakość asfaltu spada, ale nie mam nawet czasu ponarzekać, bo zastępują go szutry, a następnie grunty. Tego w umowie nie było, bo moim planem było dotarcie do granicy jak najszybciej i w miarę bezboleśnie. No ale GPSies o tym nie wiedziało. Poza tym jestem w Poleskim Parku Narodowym i jego otulinie, a poruszam się czerwonym szlakiem Lublin-Wola Uhruska, który jest częścią Centralnego Szlaku Rowerowego Roztocza, więc raczej nie wypada liczyć na nic lepszego. Asfalt wraca przed Hańskiem, gdzie kupuję nieznanej mi marki, ale bajecznie tani napój energetyczny. Za miastem wjeżdżam w las, gdzie ponownie królują drogi gruntowe. Są one jednak dobrze ubite i suche, więc jedzie się bardzo przyjemnie. Mrówek pełno jak mrówek. Są tak wielkie, że ich hordy dobrze widać z wysokości rowerowego siodełka. Po przecięciu drogi Chełm-Włodawa wraca dobrej jakości asfalt, którym mogę cieszyć się aż do Zbereża. Na tym odcinku spotykam bardzo wielu sakwiarzy, w tym bardzo dużą grupę z Chełma. Z niektórymi rowerzystami zamieniam kilka słów, ale żaden z nich nie planuje zapuszczać się na Ukrainę jakoś specjalnie głeboko. Jeszcze tylko kilometr po kurzu i przed jedenastą dobijam do mostu granicznego. Odprawa z obu stron odbywa się błyskawicznie i po chwili jestem pomiędzy kramami na ukraińskiej stronie. Ceny zarówno w złotych, jak i w hrywniach. Ponieważ zaczynają się solidne upały, więc kupuję butlę kwasu (mam do tego napitku pewną słabość) na dalszą drogę. Przez moment jestem lekko skołowany, bo według Garmina, upicie paru łyków z butelki zajęło mi godzinę. Staram się zweryfikować skład tego trunku, ale po chwili orientuję się jednak, że maszynka samodzielnie przeszła już na czas ukraiński. Ruszam w dalszą drogę i jeżeli odpowiedzialni za jakość dróg na Ukrainie chcieli zrobić na mnie dobre pierwsze wrażenie, to przez kolejne 20 km zdecydowanie im się to nie udaje. Między Adaczukami a Holiadynem zmagam się z drogami gruntowymi zaprawionymi hojnie kamieniami jak, parafrazując klasyka, dobra kasza skwarkami i asfaltem, który wygląda jakby był celem dobrze skoordynowanych nalotów dywanowych. Wizualnie nie jest dobrze, ale planując trasę kilkadziesiąt metrów naprzód daje się omijać wszelkie kratery. Przy drodze kobiety zbierają maliny, a mijający mnie mali rowerzyści ślą powitania po polsku. Pewnie polskość mam wypisaną na gębie. Za Holiadynem odbijam na północny-wschód i pojawiają się rozlewiska wygladające jak rozciagnięte stawy. Tak rodzi się Prypeć, ale zamiast świętować ten fakt, skupiam się na nowej nawierzchni w postaci bardzo grubego tłucznia, który wygląda jakby był stworzony do rozcinania opon. No a tego bym nie zdzierżył, bo dzień wcześniej trzymałem w sklepie rowerowym zwijaną oponę, ale nie byłem skłonny wyżyłować na nią ponad sto złotych. Gdybym teraz się pociął, byłaby to solidna nauczka, ale tej lekcji zdecydowanie nie chcę odrabiać w takim miejscu. Jadę więc bardzo powoli i jakoś docieram do drogi Szack-Luboml, na którą się wbijam na wysokości Położewia. W końcu normalny ukraiński asfalt. Jadę na południe i przez pierwsze kilometry oswajam się ze stylem jazdy ukraińskich kierowców. Nie jest z tym źle, a do tego ruch samochodowy nie jest specjalnie intensywny. Robię krótką przerwę na ładnym parkingu w lesie – zadaszone ławki, miejsca na ognisko i masa pszczół, którym smakuje mój kwas. Jadąc dalej, omijam jezioro Zgorańskie Wielkie, nad którym jest bardzo tłoczno. Na poboczach odchodzi handel i po cenach arbuzów (trzy hrywnie za sztukę) widzę, że nie zdzierają. W okolicach przystanków autobusowych na skraju jezdni często są poustawiane pieńki. Pewnie służą podróżnym do siedzenia i wypatrywania nadjeżdżających autobusów, ale tak sobie myślę, że w nocy rowerzyści i nie tylko mogą mieć z tym pewne probemy. Do Lubomla dojeżdżam jednak bez przygód. Robiąc fotkę na tle żółto-niebieskiej tablicy z nazwą miasta zauważam, że mój żółty rower w połączeniu z niebieską koszulką i kaskiem to dobry wybór na jazdę po Ukrainie. Z jakiegoś baru podpity jegomość macha mi ręką i krzyczy "Sława Ukrainie!” - odmachuję, ale nie bardzo wiem, co mam odkrzykiwać (wystarczy proste "Sława!”). W mieście uzupełniam zapasy kwasu i za miastem skręcam na wschód na drogę magistralną M07. O ile asfalty prowadzące do Lubomla są bardzo różnej jakości, o tyle teraz robi się idealnie. W sumie tego się spodziewałem, bo M07 jest przedłużeniem naszej DK12, która dochodzi do Dorohuska. Ba, przez pierwsze kilka kilometrów, pasy ruchu w przeciwnych kierunkach są rozdzielone ziemą niczyją. W Maszowie, na wysokości drogowskazu zachęcającego do odwiedzenia Dębu Bolesława Prusa, pasy ruchu się zbiegają, ale ładne pobocze czyni jazdę bardzo przyjemną. Na dąb nie dałem się skusić, bo stał dwa kilometry od głównej drogi. Moje dendrologiczne obsesje są dosyć słabe i jestem w stanie nałożyć góra pięćset metrów, żeby coś sterczącego z gruntu zobaczyć. M07 aż do samego Kowla jest prosta jak drut. Urozmaicają ją jedynie bardzo łagodne, ale rozciągnięte hopki. Kilka kilometrów lekko w górę, potem to samo w dół i powtórka. Żeby się nie zanudzić (bezzakrętowe drogi strasznie nużą), testuję swój ukraiński, starając się tłumaczyć banery stojące w lasach. "Nie śmieć u lisa” - jestem zadowolony, bo moje zdolności lingwistyczne wydają się być naturalne i wspaniałe. A hasło mi się bardzo podoba, bo zachęca do zachowania czystości, a jednocześnie wskazuje, kto w lesie jest tak naprawdę u siebie. Tak bawiąc się językiem docieram do Kowla i po znakach kieruję się w okolice dworca kolejowego, bo wiem, że w jego okolicach jest hotel. Docieram do celu i z radością konstatuję, że to już koniec dzisiejszej jazdy na rowerze. Hotel nazywa się "Lisia Pieśń” - hmm, coś jest nie tak, bo taka nazwa jest po prostu bez sensu. Wytężam szare komórki i dochodzę do smutnego wniosku, że "ліс” to jednak nie żaden "lis”, a "las”. Teraz nie podoba mi się ani hasło z lisa lasu, ani tym bardziej mój ukraiński. Ceny w hotelu bardzo przystępne, ale recepcjonistka ma problem z moim rowerem. Koniec końców, pozwala mi go zostawić w garderobie. Chyba w garderobie, bo napis na drzwiach mógł znaczyć cokolwiek. W pokoju warunki lepsze niż się spodziewałem. Skromnie, ale czysto. Co prawda, ciepła woda ma być dopiero od dwudziestej, ale już tak długo jestem przepocony, że kilka godzin nie zrobi żadnej różnicy. Przebieram się w cywilne ubrania i wychodzę na miasto zwiedzać i kupić coś do jedzenia. Zmrożony kwas prosto z beczki stawia mnie na nogi, więc przez kilka godzin szlajam się ulicami bez konkretnego celu. W cerkwi koło dworca jakaś kobieta ostro bije w dzwony. Sobota w tutejszych świątyniach to chyba odpowiednik naszej niedzieli, bo z innej, tym razem różowej cerkwi dochodzi piękny kobiecy śpiew. Siadam w bezpiecznej odległości (poza promieniem rażenia gromów) na jakichś schodkach i zajadając drożdżówkę, wsłuchuję się przez dłuższą chwilę. Jak typowy turysta strzelam też fotki wszelkiej maści pomnikom. Do hotelu wracam grubo po zmroku, biorę upragniony prysznic, robię przepierkę rowerowych wdzianek i dopinam plany na kolejny dzień. W telewizji oglądam program o agentach Putina na szczytach hierarchii prawosławnej, wiadomości o terrorystach na wschodzie kraju i prognozę pogody. 34 stopnie na jutro.... Trochę mnie to przeraża. Noc jest parna, więc zasnąć nie jest łatwo.
Podsumowując, dojazd z Lublina do Kowla poszedł mi o niebo lepiej, niż się spodziewałem i to pomimo zabójczych upałów. Jednak gdyby nie to, że podczas letniego rowerowania już się trochę opaliłem, to dzisiejsza jazda zakończyłaby się oparzeniami dosyć wysokiego stopnia. Trasę o długości nieomal 200 km pokonałem w dziesięć godzin na litrze polskich płynów i trzech litrach ukraińskiego kwasu. Jadłem niewiele, jakieś cukierki i dwa banany, bo zwyczajnie nie miałem ochoty.

Wschód słońca nad Bystrzycą w Lublinie
Początek wyprawy - wschód słońca nad Bystrzycą w Lublinie © chirality

Poleski Park Narodowy, okolice Hańska
Poleski Park Narodowy, okolice Hańska © chirality

Poleski Park Narodowy, okolice Hańska
Poleski Park Narodowy, okolice Hańska © chirality

Kościół w Hańsku
Kościół w Hańsku © chirality

Lasy na wschód od Hańska
Lasy na wschód od Hańska © chirality

Most pontonowy na Bugu spinający polskie Zbereże i ukraińskie Adamczuki
Most pontonowy na Bugu spinający polskie Zbereże i ukraińskie Adamczuki © chirality

Infrastruktura w okolicach Adamczuków
Infrastruktura mostowo-kładkowa w okolicach Adamczuków © chirality

Kramy w Adamczukach
Kramy w Adamczukach © chirality

Ukraiński kwas
Ukraiński kwas (premium!), mmm... © chirality

Mogiłki w okolicach Adamczuków
Mogiłki w okolicach Adamczuków © chirality

Wyjazd z Adamczuków
Wyjazd z Adamczuków © chirality

Miejsce do rekreacji koło Lubomla
Miejsce do rekreacji koło Lubomla © chirality

Mój rower w Lubomlu
Mój rower w Lubomlu © chirality

Szpital w Lubomlu
Szpital w Lubomlu © chirality

Mój rower w Kowlu
Mój rower w Kowlu © chirality

Maszt w Kowlu
Maszt w Kowlu © chirality

Dworzec kolejowy w Kowlu
Dworzec kolejowy w Kowlu © chirality

Cerkiew pod dworcem kolejowym w Kowlu
Cerkiew pod dworcem kolejowym w Kowlu z kobietą bijącą w dzwony © chirality

Budka z kwasem w Kowlu
Budka z kwasem w Kowlu © chirality

Stadion piłkarski w Kowlu
Stadion piłkarski w Kowlu © chirality

Cerkwie w Kowlu
Cerkwie w Kowlu © chirality

Rzeka Turia w Kowlu
Rzeka Turia w Kowlu © chirality

Cerkwie w Kowlu
Cerkwie w Kowlu © chirality

Pomnik Tarasa Szewczenki w Kowlu
Pomnik Tarasa Szewczenki w Kowlu © chirality

Pomnik Tarasa Szewczenki w Kowlu
Pomnik Tarasa Szewczenki w Kowlu © chirality

Pomnik bohaterów II wojny światowej w Kowlu
Pomnik bohaterów II wojny światowej w Kowlu © chirality

Pomnik bohaterów II wojny światowej w Kowlu
Pomnik bohaterów II wojny światowej w Kowlu © chirality

Pomnik bohaterów II wojny światowej w Kowlu
Pomnik bohaterów II wojny światowej w Kowlu © chirality

Pomnik Łesi Ukrainki w Kowlu
Pomnik Łesi Ukrainki w Kowlu © chirality

Fontanna w Kowlu
Fontanna w Kowlu © chirality

Memoriał ofiar Majdanu w Kowlu
Memoriał ofiar Euromajdanu w Kowlu © chirality

Planowanie trasy na kolejny dzień
Planowanie trasy na kolejny dzień © chirality