Info
Jestem chirality z Lublina. Mam przejechane 42279.29 km, w tym 945.90 km w terenie, z prędkością średnią 23.87 km/h.Więcej o mnie.
2020
2019
2018
2017
2016
2015
2014
Moje rowery
Wykresy roczne
+2
°
C
+2°
-2°
Lublin
Niedziela, 18
Poniedziałek | +1° | -1° | |
Wtorek | +2° | 0° | |
Środa | +3° | 0° | |
Czwartek | +3° | +2° | |
Piątek | +5° | 0° | |
Sobota | +2° | -3° |
Prognoza 7-dniową
Wpisy archiwalne w kategorii
sakwy
Dystans całkowity: | 10184.58 km (w terenie 522.50 km; 5.13%) |
Czas w ruchu: | 526:12 |
Średnia prędkość: | 19.35 km/h |
Maksymalna prędkość: | 47.90 km/h |
Suma podjazdów: | 40333 m |
Liczba aktywności: | 153 |
Średnio na aktywność: | 66.57 km i 3h 26m |
Więcej statystyk |
- DST 26.69km
- Teren 10.00km
- Czas 01:35
- VAVG 16.86km/h
- VMAX 38.00km/h
- Temperatura 10.0°C
- Podjazdy 91m
- Sprzęt Banana Rama
- Aktywność Jazda na rowerze
Lubelskie lasy
Piątek, 13 listopada 2015 · dodano: 15.11.2015 | Komentarze 0
Objazd lubelskich lasów, Dąbrowy i Starego Gaju. Wyjątkowo ciepły listopad, więc sezon opieńkowy nadal w pełni. Luźny spacerek i sakwa grzybów nazbierana zupełnie przy okazji.Bystrzyca tuż poniżej Zalewu Zemborzyckiego © chirality
Hełmówka jadowita © chirality
Kępka opieniek miodowych © chirality
Opieńki miodowe na pniu © chirality
Opieńki miodowe © chirality
Boczniak ostrygowaty © chirality
Czworonożny spacerowicz © chirality
- DST 25.46km
- Czas 01:18
- VAVG 19.58km/h
- VMAX 38.10km/h
- Temperatura 10.0°C
- Podjazdy 127m
- Sprzęt Banana Rama
- Aktywność Jazda na rowerze
Po Lublinie
Poniedziałek, 9 listopada 2015 · dodano: 11.11.2015 | Komentarze 0
Po Lublinie w deszczu. Na wysokości Areny Lublin wycinka drzew w przygotowaniu na budowę nowego przejazdu przez Bystrzycę. Ciekawe, jak wpłynie to na tamtejszą DDR.- DST 154.22km
- Czas 07:24
- VAVG 20.84km/h
- VMAX 36.90km/h
- Temperatura 3.0°C
- Podjazdy 739m
- Sprzęt Banana Rama
- Aktywność Jazda na rowerze
Lublin-Chełm-Lublin
Czwartek, 5 listopada 2015 · dodano: 05.11.2015 | Komentarze 0
Na początku miesiąca nie udało mi się pojechać do Chełma, by odwiedzić groby bliskich, więc chciałem to jak najszybciej nadrobić. Prognozy pogody nie były zachęcające, bo zapowiadano załamanie pogody. I rzeczywiście, z rana po dwucyfrowych temperaturach z dni poprzednich zostało tylko wspomnienie. Do tego przyplątała się gęsta mgła i wysoka wilgotność. Z tego powodu praktycznie całą trasę musiałem przejechać na światłach. Może nie tyle musiałem, co miałem w planach powrócić szczęśliwie do domu. Droga do celu pod dosyć przykry wiatr, ale praktycznie bez historii. Na DK12 pomiędzy Piaskam i Chełmem sporo policji, co zapewne miało wpływ na entuzjazm kierowców. Dawno tą trasą nie jechałem i z przykrością zauważyłem, że liczba przydrożnych krzyży niepokojąco wzrosła. Pojawiły się nawet nagrobki. Gdzieś mijałem leżącego w rowie dorodnego owczarka niemieckiego. Gdyby nie otwarty bok, mógłbym pomyśleć, że śpi. W okolicach doliny Wieprza temperatura jeszcze spadła, ale za to mgła się zagęściła. Zabrałem z domu aparat w nadziei zrobienia fajnych zdjęć na Pagórach Chełmskich, ale przy panujących warunkach nie miałoby to większego sensu. W Chełmie objechałem groby i trochę pokręciłem się po starych śmieciach, ale wszelkie postoje w takich warunkach są dosyć przykre. Niestety, na chełmskich cmentarzach obowiązuje zakaz ruchu rowerowego, więc musiałem się poruszać po nich z buta. W drogę powrotną wybrałem się godzinę przez zmrokiem. Ruch ciężarowy bardzo intensywny, ale zarówno szerokie pobocze, jak i zdyscyplinowani kierowcy sprawiali, że jechało się przyjemnie. Wiatr i uszczuplone cargo też pomagały. Nastrój zepsuło mi dwóch kretynów, którzy w Adolfinie urządzili sobie na prostym odcinku drogi wyścig. Jechali obok siebie ile fabryka dała – jakakolwiek istota żywa stająca wtedy na ich drodze nie miałaby żadnych szans. Ja poczułem jedynie zapach paliwa i spore podciśnienie, które wyrwało mnie do przodu. Na trasie musiałem jedynie uważać na pieszych, którzy poruszali się tym samym poboczem, co ja. W modzie jest teraz poruszanie się z latarką w dłoni – formalnie nie jest to odblask, a i białe światło można różnie interpretować. Ludzie, których mijałem mieli jednak wyobraźnię i na chwilę schodzili tak na wszelki wypadek z pobocza. Po zmroku temperatura odczuwalnie spadła, ale z konieczności musiałem zatrzymać się na przystanku autobusowym, by wymienić baterie w nawigacji. Z krzaków wyskoczył wtedy mały czarny kot i przejmująco zawodził. Obcierał się o mój rower i było widać, że na dworze nie jest mu dobrze i desperacko szuka nowego domu. Gdy tylko przejeżdżała obok jakaś ciężarówka, kot czmychał w krzaki, by po chwili z nich wyjść. Ta pora roku zdecydowanie nie sprzyja porzuconym zwierzętom. Na wjeździe do Piask, ukraiński kierowca wymusił pierwszeństwo na rondzie, potem jakiś swojak wpakował mi się z podporządkowanej – sporo emocji, jak na kilka kilometrów. W Piaskach naustawiali znaków zakazu ruchu rowerem, jakby była na nie promocja w lokalnym sklepie wielkopowierzchniowym. Wybudowali kilka metrów DDR i zmuszą człowieka, żeby się po nich przejechał. W mieście zrobiłem sobie krótką przerwę na wizytę w sklepie i udałem się drogą serwisową ekspresówki na Lublin. Zazwyczaj przy wyjeździe z Piask ścigam się z miejscowymi psami, ale niskie temperatury skutecznie wybijają psiakom wieczorne spacery. Dobra nawierzchnia, minimalny ruch, płot ekspresówki z prawej – właśnie dlatego lubię ten odcinek. Do domu dotarłem koło dziewiętnastej lekko ujechany.Cmentarz w Chełmie przy ul. Lwowskiej, najstarszy nagrobek © chirality
- DST 42.55km
- Teren 5.00km
- Czas 02:09
- VAVG 19.79km/h
- VMAX 35.50km/h
- Temperatura 10.0°C
- Podjazdy 216m
- Sprzęt Banana Rama
- Aktywność Jazda na rowerze
Zalew Zemborzycki i po Lublinie
Wtorek, 3 listopada 2015 · dodano: 06.11.2015 | Komentarze 0
Na początku do Obi po jakieś graty. Powrót w większości po nowych DDR, którym brakuje jeszcze oznakowań zarówno poziomych, jak i pionowych. Później na cmentarz, ale okrężną drogą dookoła Zalewu Zemborzyckiego. Kilka dni temu wracałem przez Dąbrowę do domu z buta po złapanym kapciu. Przekonałem się wtedy, że tamtejsze leśne ścieżki, które zrujnowała zeszłoroczna przecinka, nie wyglądają już źle. Postanowiłem więc przejechać wschodni brzeg Zalewu terenem po raz pierwszy od bardzo dawna. Czas wyjazdu zaplanowałem tak, aby móc obfotografować zachód słońca. Fajne wieczorne klimaty, las w szarówce, miasto nocą i rozświetlony cmentarz. Na powrocie od Bystrzycy trochę zaciągało chłodem, ale tragedii nie było.Zachód słońca nad Zalewem Zemborzyckim © chirality
Zachód słońca nad Zalewem Zemborzyckim © chirality
Zachód słońca nad Zalewem Zemborzyckim © chirality
Zachód słońca nad Zalewem Zemborzyckim © chirality
- DST 17.22km
- Czas 00:54
- VAVG 19.13km/h
- VMAX 35.90km/h
- Temperatura 7.0°C
- Podjazdy 106m
- Sprzęt Banana Rama
- Aktywność Jazda na rowerze
Po Lublinie
Niedziela, 1 listopada 2015 · dodano: 06.11.2015 | Komentarze 0
Wieczorny objazd nekropolii. Na ulicach dojazdowych bez tłumów, na cmentarzach spokój i ciepło jak w uchu od płonącej parafiny. Chyba najlepsza pora na takie wizyty.Cmentarz w Lublinie przy ul. Lipowej, część wojskowa © chirality
Cmentarz w Lublinie przy ul. Lipowej, kaplica prawosławna © chirality
Światło © chirality
- DST 50.17km
- Czas 02:30
- VAVG 20.07km/h
- VMAX 37.10km/h
- Temperatura 10.0°C
- Podjazdy 238m
- Sprzęt Banana Rama
- Aktywność Jazda na rowerze
Zalew Zemborzycki i po Lublinie
Piątek, 30 października 2015 · dodano: 08.11.2015 | Komentarze 0
Przedświąteczne rundki na cmentarz, z których druga objazdem dookoła Zalewu Zemborzyckiego. Na cmentarzu zniesiono zakaz jazdy rowerem, co jest sporym udogodnieniem. Na alejkach tłumy ludzi, ale i tak lepiej jechać wolno, niż pchać wielbłąda.Kruki i wrony nie rozdziobią... © chirality
- DST 229.10km
- Teren 5.00km
- Czas 12:23
- VAVG 18.50km/h
- VMAX 38.70km/h
- Temperatura 32.0°C
- Podjazdy 913m
- Sprzęt Banana Rama
- Aktywność Jazda na rowerze
Roztocze
Sobota, 15 sierpnia 2015 · dodano: 26.01.2016 | Komentarze 0
Postanowiłem wybrać się z ustawką Rowerowego Lublina na kompletne odludzie w Puszczy Solskiej, aby pofotografować Drogę Mleczną. Na wyjazd na Ukrainę szarpnąłem się na lustrzankę, więc teraz trzeba z niej korzystać, ile się da. W przeciwieństwie do planów organizatora, które zakładały dojazd koleją w pobliże celu, chciałem trasę w obie strony zrobić na dwóch kołach. Pogoda znowu tropikalna i pomimo zmęczenia wyruszam w trasę o 14:30. Po kontuzji na Ukrainie, trochę zraziłem się do zatrzasków na długich dystansach, więc jadę w platformach. Do tego strój jak na plażę, a przy rowerze sakwy. Aparat przezornie pakuję do prawej, aby był dalej od wyprzedzających samochodów. Za Lublinem pierwsza bomba. Siadam pod drzewem i wodą z tym walczę. Zastanawiam się, czy jazda w takich warunkach ma sens i czy może nie lepiej wrócić do domu i z zimnym drinkiem w ręku pobyczyć się pod palmami, ewentualnie wiśnią. No ale czuję się już lepiej, więc postanawiam jechać dalej. Pierwszy etap dobrze wydeptaną trasą do źródła Bystrzycy w Sulowie. Płasko i sennie. Zatrzymuję się pod jakimś sklepem, gdzie przezornie uzupełniam zapasy wody. Przed wejściem do sklepy długaśne lepy na muchy z ogromną liczbą przyklejonych doń ofiar. Wygląda to ohydnie, ale zastanawiam się nad głupotą tych owadów. Skoro mucha widzi, że na pasku są setki jej martwych współplemieńców, to dlaczego na nim siada? Przecież to oczywiste, że coś jest na rzeczy. Na filozofowaniu schodzi mi aż do źródła Bystrzycy. Zatrzymuję się tam i robię kilka zdjęć. Zdewastowaną tablicę wymieniono na nową, a okolica wydaje się bardziej zarośnięta, niż drzewiej. Po pożegnaniu ze źródłem krajobraz zaczyna być coraz bardziej falisty, aż pojawiają się konkretne hopki. Są one dla mnie zaskoczeniem, bo o ile trasę w poziomie zaplanowałem dobrze, o tyle w pionie już nie za bardzo. To, że mam sakwy i platformy z pewnością nie pomaga. Przepiękne krajobrazy Centralnego Szlaku Rowerowego Roztocza trochę kompensują wysiłek, oczywiście o ile coś da się dostrzec przez zalewający oczy pot. Otaczające mnie pagóry wyglądają tak, jakby Stwórca nabierał ziemię wielką łyżką do lodów gałkowych i rozstawiał je tu i tam. Internety pouczają, że są to wzgórza ostańcowe. Sprawdziłem, bo czułem, że takie dziwactwo musi mieć nazwę. Po zjeździe do Batorza staję pod kościołem i ponownie muszę stosować kurację wodną, aby dojść do siebie. W Goraju również robię przerwę na rynku – pomimo zmroku, sporo na nim ludzi. Kieruję się na Frampol i przypominam sobie zeszłoroczny powrót z Biłgoraja, gdy za Frampolem właśnie miałem bardzo długi zjazd. Zastanawiałem się wtedy, jak takie coś by się podjeżdżało. Ciekawość pierwszym stopniem do piekła, więc teraz mam szansę się o tym przekonać. Podjazd nie jest jakiś wybitnie stromy, ale zdecydowanie się dłuży. W miasteczku widzę otwarty sklep. Odwiedzam go, aby uzupełnić zapasy płynów. Kilkuletni gówniarz robiący tam za pomocnika, chodzi za mną krok w krok i patrzy mi na ręce. Mam ochotę go opieprzyć, ale nie chcę, żeby z tego powodu moczył się po nocach.Początkowo planowałem jechać z Framopla bocznymi drogami przez Ignatówkę, aby sfotografować jedyne w okolicy serpentyny. No ale jest już ciemno, więc decyduję się trzymać głównej drogi do Biłgoraja. W mieście nowy objazd do trasy na Zamość, którego nie ma u mnie na mapach (tzn. Zamość jeszcze jest, ale tego objazdu nie ma). Dakota z wymyślaniem nowej trasy do celu szaleje, piszczy i piszczy, bo nie wie, o co chodzi. Muszę zdecydowania zaktualizować mapę, dla własnego i nawigacji dobra. Dojazd do Tereszpola Zorendy bez problemów. Mijają mnie jacyś sakwiarze i krzyczę do nich, czy są z Lublina. Kręcą jak zombi, więc reakcji żadnej. W sumie się im nie dziwię, bo zbliża się północ. Ostatnie kilka kilometrów do celu, czyli starego mostu, dosyć kiepskie jeżeli chodzi o nawierzchnię. Ciemno i pięknie rozgwieżdżone niebo. Most jak z filmów grozy. Porośnięty trawą, a daleko pod nim tory kolejowe. Ustawka, jeśli była, musiała się stąd już ulotnić. Na miejscu nie przebywam zbyt długo, bo jest tak ciemno, że nie widzę czubka własnego nosa. Wyjazd z miejscówki do cywilizacji w kierunku Szozdów. Też kiepska droga, ale i sporo sfrustrowanych psów. W Szozdach wypada zza węgła konkretna hopka – nierozgrzane mięśnie bolą. W Zwierzyńcu jestem już grubo po północy, ale życie kwitnie tu na całego. Koncerty, libacje. Jakiś fotograf widząc, że strzelam zdjęcia mówi, abym fotografował odbicie pałacyku w stawie. Fotografuję. Na wyjeździe z miasta witam się na rondzie z mijającym mnie sakwiarzem. Do Szczebrzeszyna praktycznie cały czas DDR. W sumie mnie ona nie dotyczy, bo znajduje się po przeciwnej stronie jezdni, ale korzystam z niej, bo jakościowo piękny asfalt, dużo kładek rozbijających monotonię, a do tego jazda na zupełnym luzie. Kilka kilometrów przed miastem DDR się kończy i przechodzi w pas rowerowy. Jedyny zgrzyt w tej sielance to nagłe urwanie się tego pasa zwieńczone zakazem ruchu rowerów. Chwilę mi zajęło, nim znalazłem zaczajoną w krzakach kolejną nitkę DDR. W Szczebrzeszynie robię przerwę i zakładam coś długiego, bo noc jednak chłodna. Rynek objeżdża policyjny radiowóz, ale na tym się kończy. Wyjeżdżam z miasta i o mały włos nie przegapiam niepozornego skrętu na Lublin. Gdybym jechał w błogiej nieświadomości prosto, to wylądowałbym w Zamościu. Około drugiej w nocy postanawiam przeczekać do świtu na przystanku w Sutowie. Jestem lekko zmęczony, ale przede wszystkim mam dosyć zbyt częstych spotkań z czworonogami. Przystanek oszklony, więc zero prywatności – jak się okazało później, na drugim końcu wsi był elegancki obmurowany przystanek z długa ławka. Szkoda, że nie ma ogólnopolskiej bazy przystanków autobusowych z ich opisem pod kątem komfortu rowerzysty. Uczyniłoby to planowanie długich tras o wiele łatwiejszym. Przed piątą ruszam w dalszą drogę i na dzień dobry strzelam wschód słońca pod Czernięcinem. W jakiejś miejscowości z całą masą paneli słonecznych stoją na chodniku przy domach bańki ze świeżo wydojonym mlekiem - ma ono najlepszy transport, bo inaczej się zsiada. Jest to druga droga mleczna, której doświadczam w czasie tej wycieczki. W jakiejś miejscowości przed Wysokiem były, co wynika z transparentów, dzień wcześniej dożynki. Ulice przyozdobione, pod budynkiem OSP jakieś kukły chłopa i baby, a na przeciwko pod budynkiem ślady ostrej libacji. W Wysokiem robię przerwę i łapię pierwsze promyki słońca po chłodnej nocy. Ruszam w dalszą trasę na Bychawę, ale tuż za Wysokiem bomba totalna. Zwalam się na pobocze i staram się dojść do siebie. Nie idzie to za dobrze. Zatrzymuje się kierowca w angliku na brytyjskich numerach i pyta, czy wszystko w porządku. Pytam, czy ma wodę. Szczęśliwie ma i odpala mi butelkę, która w większości wylewam sobie na głowę. Dzięki wielkie! Wlokę się dalej i pojawia się sklep. Niby zamknięty w niedzielę, ale otwiera się na dzwonek. Kupuje wodę i lody – siadam pod drzewem i się opieprzam. Bomba przechodzi nagle, a w czasie jej apogeum spodziewałem się, że nie będę w stanie dojechać do Lublina. Wsiadam więc na rower i jadę w kierunku Bychawy, gdzie nawet się nie zatrzymuję. Czuję się na tyle dobrze, że postanawiam jechać do Lublina główną drogą. Na wyjeździe z Bychawy jest podjazd, który będąc w stanie bombowym planowałem objechać. No ale teraz czuję się zbyt dobrze na takie kombinowanie. Dojeżdżam do Zalewu, czyli do bardzo oklepanych tras i bez przygód docieram do domu. W drodze byłem dokładnie dobę. Kilka kryzysów, ale na szczęście dało się je pokonać. Jazda w nocy przyjemna, gdyby nie te cholerne psy. Z wycieczki wyniosłem postanowienie przejechania Centralnego Szlaku Rowerowego Roztocza w całości, a przynajmniej polskiej jego części. Trochę trzeba będzie się wspinać, ale widoki są tego bez wątpienia warte.
Mucha nie siada © chirality
Źródło Bystrzycy w Sulowie © chirality
Roztoczański krajobraz © chirality
Roztoczański krajobraz © chirality
Pałacyk w Zwierzyńcu (zdjęcie do góry nogami, albo i nie...) © chirality
Wschód słońca pod Czermięcinem © chirality
- DST 203.72km
- Teren 5.00km
- Czas 12:01
- VAVG 16.95km/h
- VMAX 31.50km/h
- Temperatura 36.0°C
- Podjazdy 893m
- Sprzęt Banana Rama
- Aktywność Jazda na rowerze
Ukraina: Włodzimierz Wołyński-Lublin
Sobota, 8 sierpnia 2015 · dodano: 03.02.2016 | Komentarze 0
Pobudkę robię po siódmej. W hotelu nie ma klimatyzacji, a zawieszony na ścianie termometr drażni pokazując 27 stopni. Sen w takich warunkach sprawia, że człowiek budzi się bardziej zmęczony, niż gdy kładł się spać. Przekonam się o tym dzisiaj bardzo boleśnie. Wychodzę na miasto postrzelać trochę zdjęć i uzupełnić zapas baterii do nawigacji, które w taką pogodę padają jak muchy. Wracam do hotelu na śniadanie. Pani w restauracji prosi o „numerok”, więc pokazuję jej klucz z numerem pokoju. Po jej reakcji widzę, że coś jest nie tak, ale kobieta odpuszcza i podaje mi śniadanie. Jajko sadzone, kasza gryczana, warzywa i do tego herbata – nie jest to typowe śniadanie kontynentalne, ale smakuje wyśmienicie. Do sali wchodzi grupa młodych Ukraińców. Numer z „numerokiem” się powtarza. Z urywków rozmowy wnoszę, że aby otrzymać śniadanie potrzebny jest jakiś kwit z recepcji. Najwidoczniej kobieta nie czuła się na siłach wytłumaczyć mi, o co w tym wszystkim chodzi. Diabelskiego planu polegającego na udaniu się do recepcji po „numerok” i konsumpcji kolejnego śniadania jednak nie realizuję. Za granicą trzeba trzymać poziom. W trasę wyruszam przed dziewiątą i po ok. 10 km łapie mnie mega kryzys. Zjeżdżam na pobocze, kładę się na trawie i wypijam większość wody, którą mam. Resztę wylewam na głowę (woda konkretnie gorąca). Mimo, że nie jest dobrze, jestem zmuszony zmienić miejscówkę, bo kręci się wokół mnie pies z książkowymi objawami wścieklizny. Pięknie, brakuje tylko zielonych ludzików. Na nowej miejscu rozkładam się ponownie na trawie, ale czuję, że muszę szybko zbić temperaturę. Wody jednak już nie mam, ale przypominam sobie, że w sakwie wiozę mokre bawełnianie spodenki, które uprałem w hotelu. Planowałem wysuszyć je gdzieś na postoju, więc robię to na mojej głowie. Pomaga na tyle, że ryzykuję jazdę do najbliższego sklepu. Na wjeździe do Nowowołyńska stacja benzynowa. Kupuję lody i kilka butelek mrożonej wody. Lokuję się w cieniu, zaczynam zbijanie temperatury i odpoczywam. Temperatura wspina się do 36 kresek w cieniu – powietrze już nie chłodzi, więc pozostaje parujący pot, który z czegoś organizm musi produkować. Kiedy czuję się wystarczająco dobrze, ruszam w dalszą drogę. Na wyjeździe z miasta dostaję całusa od pszczoły pod pasek kasku. Ból trochę dokuczliwy, ale bardziej obawiam się o szok anafilaktyczny, który dzięki Bogu nie następuje. Kolejny kryzys cieplny dopada mnie tuż po przekroczeniu Bugu Zachodniego i wtargnięciu do Rejonu Lwowskiego. Zatrzymuję się w lesie i powtarzam rytuały z wodą. Pomaga, więc jadę dalej, szczególnie, że obok zatrzymała się grupa ukraińskich młodzieńców w jakimś szrocie. Kolejny kryzys łapie mnie w Tudorkowicach przed skrętem na ostatnią prostą ku granicy. Na szczęście jest tutaj sklep, więc kolejna porcja lodów, wody i odpoczynku. Jakiś Ukrainiec chce mi sprzedać szampon, który właśnie ukradł ze sklepu. Bezczelny typ, ale ponieważ ma pokiereszowany nożem pysk, więc zbywam go łagodnie. Planując trasę, spodziewałem się, że ostatni odcinek na Ukrainie będzie z tłucznia, ale o dziwo wjeżdżam na asfalt. Gdy już zaczynam siebie besztać za pesymizm, asfalt zmienia się w kamienie właśnie, które jednak szybko przechodzą w szuter. Tłumaczę sobie, że pewnie główny wynalazca dróg z kamienia został rozstrzelany, nim jego patent dotarł na zachodnie rubieże kraju. Kilkukilometrowy zjazd szutrem jest przyjemny, ale szarżować na nim się nie da. Jechanie tego odcinka w przeciwnym kierunku z sakwami może być jednak brutalnym powitaniem na Ukrainie. W przygranicznym Uhrynowie niewiarygodnie zrujnowany asfalt. Czuję się jak w Pompejach, ale ukraińskie dzieci pozdrawiają mnie po polsku. Pewnie traktują to jak zabawę z małpą w cyrku, która reaguje na określone dźwięki. Za miasteczkiem wbijam się w nową dobrą drogę ku granicy i na dobre żegnam się z telepaniem po wertepach. Na granicy spokojnie, sennie i pusto. Spodziewałem się, że będę musiał stanąć w rozkroku z rękami na ścianie, podczas gdy ludzie w mundurach będą sprawdzać naturalne otwory ciała w poszukiwaniu wyrobów tytoniowych bez polskich znaków akcyzowych. Nic z tego. Polski celnik nigdzie nie szpera, tylko prowadzimy miła rozmowę o mojej podróży, zabójczej pogodzie i ukraińskich drogach. Radzi mi, żebym do Lublina szukał transportu, bo pogoda jest niewyjściowa, ale zgrywam twardziela i mówię, że to by była w pewnym sensie porażka. Facet pomaga mi wyprowadzić rower z budynku trzepań i żegnamy się przyjacielsko. Info dla transgranicznych szmuglerów jest takie, że trzeba wyglądać jak naprawdę ujechany rowerzysta, żeby się udało. Nie dziękujcie. Odcinek od Włodzimierza Wołyńskiego do granicy to było najgorsze ~40 km w moim życiu pod względem kondycji i ogólnego samopoczucia. Po przekroczeniu granicy wita mnie idealny asfalt. Euforia. Ostatni taki miałem momentami na trasie Luboml-Kowel. Zmieniam nie tylko strefę czasową, ale i przenoszę się cywilizacyjnie do przodu o dobre 50 lat w sprawach infrastruktury drogowej. Mówię to bez satysfakcji, ale ze smutkiem. W przelocie pytam pierwszego napotkanego człowieka, czy to jeszcze Ukraina, czy już Polska. Polszcza – odpowiada – i obaj wybuchamy śmiechem. W centrum Dołhobyczowa staję. W Polsce od razu czuję się lepiej i nie chodzi tylko o drogi. Poczucie bycia u siebie jest nie do przecenienia. Jem wyrafinowany obiad (flaki i fasolka de la Grande Bretagne) w knajpie, w której klientela kupuje głównie wódę na setki. Przysłuchuję się rozmowom o bamberce, odporności pszenicy jarej na przymrozki (najgorsze są te wiosenne mroźne wiatry), i ilości wody potrzebnej do rozcieńczania pestycydów (dwa do jednego spali rośliny, trzy do jednego nie). Sporo osób zaciąga po kresowemu, czym przypominają mi moją babcię. Biorąc pod uwagę gehennę z początku dnia nie wierze, żebym był w stanie dotrzeć bez snu do Lublina, bo do przejechania jest znacznie więcej niż głupie 40 km, które tak mnie upodliły. Postanawiam jednak jechać, ile się da, bo dom ciągnie jak magnes. W Dakocie wyłączam dedykowaną mapę zachodniej Ukrainy i włączam mapę bazową, bo maszynka bardzo nie lubi zbyt wielu aktywnych map powielających jakiś obszar. Planuję trasę, Krasnystaw... Chełm... Krasnystaw... Chełm.... Pada na Krasnystaw. Celowo jednak nie sprawdzam, jaki dystans przede mną, bo wiem, że ta informacja podcięłaby mi skrzydła. Ot, błogość ignorancji. Szczęśliwie, upały stają się coraz mniej dokuczliwe. Trasę dzielę na krótsze etapy (Hrubieszów, Krasnystaw, Piaski), na finiszu których obiecuję sobie odpoczynek. Na samym początku trasy bonus, bo wjeżdżam bezwizowo do Ameryki i tak zupełnie przy okazji odhaczam w pięknym stylu RAAM (czas ok. 5 minut). Czuję się spełniony – God bless America! Przed Hrubieszowem wyskakuje zza węgła zakaz ruchu. Jadący za mną motocyklista mówi, jak to objechać, bo na znakach o tym ani słowa. Na objeździe wyprzedzam rowerzystę wiozącego kosę. Zataczam wokół niego baaardzo szeroki łuk. Dojazd do miasta parszywy, bo budują tutaj chyba coś na kształt obwodnicy. Staję po picie. Z Biedronki wychodzą dwie Ukrainki z koszami wypełnionymi pampersami. –Pięcioraczki? – zapytuję. –Diesiat – odpowiada Ukrainka, pokazując palce obu dłoni. Przejeżdżam przez centrum, które zdecydowanie wypiękniało, bo w zeszłym roku wyglądało jak po bombardowaniu. Za Hrubieszowem zachód słońca, który spóźniam się sfotografować, bo chciałem się nań zatrzymać na styk. Ech. Drogowskazów na Krasnystaw nie ma, więc nie wiem, ile muszę jeszcze wykręcić. Pomimo zmroku na polach snują się w świetle reflektorów kombajny pochłaniające łany zboża. Niektóre rzygają zbożem na przyczepy traktorów, a inne zatrzymują je w brzuchach. Jeden kombajn wyjeżdża właśnie z pola i pomimo że jestem daleko, czeka aż przejadę. Bestia jest szeroka na całą szosę, więc doceniam gest. Koło Teratyna goni mnie traktor. Jedzie minimalnie szybciej, ale gdy myślę, że już po mnie, traktor staje przy karczmie. Uff! Poruszam się drogą na Chełm i w Odletajce żegnam się z nią, odbijając w lewo. Pierwszy drogowskaz wspomina Krasnystaw i podłamka. Nie pamiętam liczby, ale była zdecydowanie większa, niż to, czego się spodziewałem nawet w czarnych scenariuszach. Niebo bajkowo gwiaździste nade mną, ale zaczyna być zimno. Gdy jakiś podjazd mnie nawet nie rozgrzewa, staję i zakładam koszulkę termiczną. Spodnie jednak odpuszczam, bo chcę się do końca polansować w pstrokatych portkach plażowych. Ze względu na liczne hopki, planuję podzielić odcinek do Krasnegostawu na dwa z międzylądowaniem w Kraśniczynie. Przed miasteczkiem zmasowane ataki psów. Zawierajcie bramy na noc, ludzie! Albo psa do drewutni. Czworonożnych terrorystów bez ostrzeżenia rażę światłem lampki, bo jest to jedyny argument, który do nich przemawia. W Kraśniczynie nawet przyzwoity, obudowany przystanek, ale kręci się ciekawski pies i nieopodal głośno rozmawia podpita grupka. Kładę się na chwilę na ławce, ale nie chcę się za bardzo rozleniwiać, więc ruszam w dalszą drogę. Na tym odcinku orientuję się, że mam rozregulowane stery po telepaniu się na ukraińskich wertepach. W ruchu dokręcam palcami obie nakrętki na czuja. Kolejny przystanek miał być w Krasnymstawie, ale gdy już tam jestem, zmieniam zdanie i obwodnicą kieruję się na Piaski. Pierwszy drogowskaz i znowu szok, że tak cholernie daleko do celu. Odcinek bardzo pofałdowany, więc mniej więcej w połowie robię krótką przerwę. Na jakimś podjeździe tylko jeden pas ruchu i wąskie pobocze. Wspinam się, ale słyszę, że sapie za mną przeciążony TIR. Przestaję pedałować i prostuję tor jazdy, bo chcę się pozbyć ton żelastwa z pleców. TIR mnie wyprzedza, a kierowca światłami dziękuje. Jaja. Maszt w Piaskach widać z daleka i staje się on moim celem. Wydaje się on być tuż tuż, ale to tylko złudzenie, którym się dobrowolnie karmię. Znowu kilka męczących podjazdów, bo masztów raczej nikt nie buduje w dolinach, no chyba że za fundusze europejskie. Nowe przystanki autobusowe mają zajmujące część pobocza wysepki, które zupełnie nie wyróżniają się kolorem od powierzchni szosy. Pierwszy raz na coś takiego po prostu wjechałem, ale później przed każdym przystankiem odbijałem na wszelki wypadek lekko w lewo. Przed samym masztem niespodzianka, bo dostaję zakaz ruchu po krajówce i skierowanie na coś w rodzaju serwisówki. Świetna jakość i pusto, więc przez kilka kilometrów jedzie się bezstresowo. Długi zjazd i jestem w Piaskach, gdzie robię tradycyjny postój na stacji benzynowej. Rozmawiam z ajentem o paleniu przy dystrybutorach, spadku gęstości paliwa podczas upałów i kto na tym zarabia. Śliskie tematy, więc ruszam. Tradycyjnie na rogatkach miasta czekają na mnie psy, ale częstuję je lumenami. Z satysfakcją obserwuję, jak zmykają w krzaki. Teraz spokojna jazda serwisówką ekspresówki do Lublina. Na tym etapie zwyczajnie cieszę się jazdą, nie mam parcia do celu, a jedynie czas na refleksje o minionych trzech dniach. Moje rozmyślania przerywa kobieta spacerująca poboczem z wielkim psem. –Nie za wcześnie na spacer? – pytam. –Chciał wyjść – odpowiada bez entuzjazmu. No i wiadomo, kto w tej rodzinie nosi spodnie. W domu jestem po czwartej, gdy już się rozjaśnia. Kąpiel i do łóżka. Podsumowując, wyjazd bardzo ciekawy, ale i męczący. Nowe opony, Maxis Detonator, wbrew nazwie nie zawiodły. Kierowcy, których napotkałem na trasie zachowywali się w miarę poprawnie. Może ze trzy razy samochody wyprzedzały mnie zbyt blisko i raz (o ten jeden raz za dużo) musiałem uciekać z jezdni, gdy jadący z naprzeciwka wyprzedzał na trzeciego, gdy zdecydowanie nie było na to miejsca. Jazda z sakwami w temperaturze grubo powyżej 30 stopni w cieniu to igranie ze wszystkim, co najcenniejsze. W takich warunkach lepiej jechać między późnym popołudniem a rankiem, a przez resztę dnia oddać się relaksowi. Przekonałem się również, że na podróże z sakwami nie warto jechać w zatrzaskach. Są one kompromisem między komfortem i efektywnością, ale w przypadku takich wyjazdów komfort jest najważniejszym kryterium. Warto też od startu jechać na miękkich przełożeniach, nawet jeżeli na początku wydaje się to zupełnie bez sensu. Na Ukrainie stan dróg jest taki sobie, ale lepiej na niego nie narzekać, bo dalej może być gorzej. I zapewne będzie. Do tego mapy nie mówią zupełnie nic o stanie nawierzchni, a to na Ukrainie może być brzemienne w skutkach. Wożenie dużego zapasu płynów to konieczność, szczególnie jeżeli trasa wiedzie przez głęboką prowincję. Tam sklepy spotyka się od wielkiego dzwonu, a do tego mogą być tak zakamuflowane, że można je zwyczajnie przeoczyć. Wylądowanie w otwartym terenie na kompletnym bezludziu, gdy z nieba leje się żar, nie jest ani trochę zabawne. Pomimo tych trudności, wyjazd sprawił mi kupę radości, którą mogłem w pełni docenić już na mecie. Piękne wołyńskie krajobrazy, świadomość krwawej historii tej ziemi, cisza i spokój. Czego można chcieć więcej? Do tego płasko, więc przynajmniej z grawitacją walczyć nie trzeba. Zdecydowanie planuję w te rewiry wrócić, ale tym razem chciałbym pociągnąć dalej przez Lwów na Zakarpacie. Szczególnie, że w planach jest otwarcie dla rowerów przejścia granicznego Rawa Ruska-Hrebenne i dzięki temu będzie można Centralny Szlak Rowerowy Roztocza przejechać po całości.Autostopowicz na rogatkach Nowowołyńska © chirality
Bug Zachodni w okolicach Litowiża na granicy rejonu wołyńskiego i lwowskiego © chirality
Granica obwodu wołyńskiego © chirality
Granica obwodu lwowskiego © chirality
Dołhobyczów © chirality
Żniwa pod Dołhobyczowem © chirality
Start RAAMu © chirality
Meta RAAMu © chirality
Nie ma miętko © chirality
Zmierzch pod Hrubieszowem © chirality
- DST 109.81km
- Teren 40.00km
- Czas 07:45
- VAVG 14.17km/h
- VMAX 38.10km/h
- Temperatura 36.0°C
- Podjazdy 290m
- Sprzęt Banana Rama
- Aktywność Jazda na rowerze
Ukraina: Kowel-Włodzimierz Wołyński
Piątek, 7 sierpnia 2015 · dodano: 03.02.2016 | Komentarze 0
Wstaję przed ósmą i wychodzę na miasto coś zjeść. Kończy się na hot-dogu i kawie. W pokoju pakuję sakwy i pełen obaw udaję się na parking, na którym nockę spędził mój rower. Z ulgą dostrzegam, że nadal tam stoi. Ruszam w stronę Gruszówki i tym razem nie kombinuję, bo jadę do Lubitowa drogą kijowską. Gdzieś jeszcze w mieście przypadkowo muskam lewą manetkę. Łańcuch spada na średnią tarczę, na której zostanie już do końca ukraińskiej przygody. Na wylocie z Kowla podjazd na wiadukt, który wchodzi w miarę przyzwoicie. W Lubitowie opuszczam M07 i dosyć kiepskimi asfaltami docieram do Gruszówki, dawnej wioski moich dziadków. Nie zatrzymuję się tam na zbyt długo, bo temperatura dochodzi do 36 stopni, a uzupełnienie płynów staje się priorytetem. W Lityniu pytam jakiegoś miejscowego o sklep, a ten pokazuje, że muszę odbić w jakąś boczną dróżkę. Jadę i widzę zrujnowany budynek z kłódką na drzwiach. To coś mogło być sklepem za Gorbaczowa, więc zaczynam nabierać podejrzeń, że zostałem wystawiony do wiatru ( nota bene, wieje dzisiaj konkretnie ze wschodu). Na budynku obok wisi ukraińska flaga, godło i jakieś tablice, więc postanawiam się tam zapuścić. W drzwiach mijam się z kobietą, która jest sklepową z ruiny obok. Okazuje się, że lityński sklep otwiera się, gdy pojawi się klient. Sklep na klienta nie czeka, bo to takie europejskie. W sklepie wybór niewielki, ale i tak interesują mnie tylko płyny, które uzupełniam i jadę dalej. Za miasteczkiem jakiś facet pasie krowy i coś do mnie krzyczy. Odpowiadam, że ja z Polszczi i nie wiem, o co chodzi. Facet pokazuje przegub dłoni, a ja łamanym radzieckim odpowiadam adinactat piatcat szest. Chyba zrozumiał, bo nie ma zamiaru mnie batożyć. Przed Kupyczowem miejscówka z barszczem sosnowskiego (pamiętałem ją z zeszłego roku), ale ani nie jestem głodny, ani nie mam ochoty jej fotografować. W kupyczowskim sklepie ponownie uzupełniam zapasy wody. Obsługa się zmieniła, bo w zeszłym roku pracowała tutaj kobieta, która dobrze mówiła po polsku. W Czernijowie mijam zrujnowany kościół katolicki. Mam ochotę go obfotografować, ale pod budynkiem siedzą na ławkach miejscowi chłopi i jakoś nie chcę zakłócać im wypoczynku. Na wysokości Świniarzyna skwar i mocny wiatr wygrywają, więc postanawiam najbardziej piekielny fragment dnia przeczekać na zadaszonym przystanku. Wystawiam na słońce uprane w Kowlu buty SPD, które schną błyskawicznie. Strzelam fotki, studiuję mapy i ogólnie się opieprzam. Gdy czuję się w miarę wypoczęty i znudzony, ruszam w kierunku Makowiczów i za miasteczkiem zatrzymuję się przy cmentarzu. Widzę, że odchodzi tam likwidacja starych grobów, bo brakuje miejsca na nowe. W poszukiwaniu polskich śladów wchodzę na teren cmentarza, ale szybko się z niego zmywam. Likwidacja polega na usuwaniu jedynie krzyży i wszelkich tablic. Zarośnięty teren jest nadal usłany regularnymi kopcami, a jakoś nie mam ochoty chodzić po ludzkich szczątkach. Dojeżdżam do miejsca, w którym odbija gruntówka do Twerdynia, dawnej siedziby moich pradziadków. Ze starych map pamiętam, że w miejscu, gdzie jest teraz wielkie gospodarstwo rolne, kiedyś były dwie polskie osady, Antonówka i Mirosławówka, w miejscu których żółcą się teraz łany pszenicy. Robię trochę zdjęć i zaczynam się mierzyć z dwoma hopkami wyrysowanymi przez ciągnące się po het, het pole. Jest już po zbiorach, zapewne kukurydzy, i jadę kreską gruntu wśród ścierniska najeżonego wysokimi na 20 centymetrów sztywnymi badylami. Podejrzewam, że upadek na takim ściernisku mógłby być zabójczy. Co ciekawe, przed wojną była tutaj inna polska osada, Adamówka. Po hopkach przyjemny łagodny zjazd do samego Twerdynia. Robię krótki postój pod cerkwią i kieruję się na Kisielin. Droga przechodzi w mój znienawidzony tłuczeń, który będzie się ciągną aż do Oździutyczów. Droga jest wyjątkowo szeroka i parafrazując klasyka, „szerokość już jest, czas na nawierzchnię”. Tuż przed Kisielinem mijam drogowskaz odwrócony do mnie „plecami”. Gdy go czytam z drugiej strony okazuje się, że wskazuje on miejsce mordu miejscowych Żydów. Akurat jeżeli chodzi o czystki etniczne, to na tych terenach panowało równouprawnienie. Wśród łanów zboża rzeczywiście widzę lśniący bielą monument, ale nie znajduję w sobie motywacji, żeby tam podjechać. Wjeżdżam do miasteczka i zastanawiam się, gdzie są ruiny katolickiego kościoła. Na mapie widzę, że Kisielin jest dosyć duży, z klastrami domostwo rozrzuconymi wśród lasów i nie chcę snuć się tutaj jak dziecię w ciemności. Pytam miejscowych o sklep i dzięki wskazówkom szybko go odnajduję. Z wnętrza dobiega gwar rozmów, ale gdy tam wchodzę zapada niezręczna cisza. Jak ja uwielbiam takie sytuacje. Proszę sprzedawczynię o picie i jakieś ciastka. Ta mówi, że wczoraj również przejeżdżał tędy rowerzysta z Polski i sama pyta, czy chcę zobaczyć ruiny kościoła. No przecież po to tu przyjechałem, ale jedynie pytam od niechcenia, czy to daleko. Okazuję się, że nie, a do tego w tamtym kierunku jedzie rowerem miejcowa gospodyni z dzieckiem. Zabieram się z nią, mijamy konkurencyjną cerkiew i moim oczom ukazują się ruiny. Przez chwilę zastanawiam się, czy powinienem zdjąć kask przed wejściem do środka. Zdejmuję. Miejsce jest dosyć surrealistyczne, bo rzadko można spotkać kościół w takim stanie. Na ścianach ledwo widoczne fragmenty fresków. Obok kościoła mogiły ofiar rzezi z lipca 1943 roku. Kilka osób z mojej rodziny straciło w tych okolicach życie, ale na tablicy z listą nazwisk nie widzę nikogo znajomego. Nie wiem, czy to dobrze, czy źle. Napisy na tablicach dosyć mgliste – nic z nich nie wynika, poza tym że mordów na obywatelach radzieckich narodowości polskiej dokonały elementy obszarniczo-nacjonalistyczne (sic!). Rozumiem, że nikt nie chce irytować obecnych mieszkańców tych ziem. Zresztą chwali się miejscowej ludności, że ruiny tego kościoła zostawiła w spokoju, bo przecież za czasów sowieckich można było je rozebrać do ostatnie cegły. Opuszczam to miejsce i tłuczniem rozsypanym wśród lasów i łąk jadę dalej. Gdy w Oździutyczach docieram do asfaltu jestem wręcz szczęśliwy, bo ta telepanina zaczynała mi wychodzić nosem. Przed dotarciem do głównej drogi na Włodzimierz Wołyński robię postój przy poletku barszczu sosnowskiego. Baldachimy rzucają przyjemny cień, ale na szczęście kwiatostany już przekwitłe. W Mołczanowie wbijam się na drogę N22 do Włodzimierza. Szeroka, ale jakość asfaltu różna. Czasami jadące z naprzeciwka samochody uprawiają slalom po całej szerokości, aby uniknąć pojawiających się kraterów, tudzież epicko pofalowanego asfaltu, który podtopiony tropiklnym słońcem leniwie spływa na pochyłościach. Do Włodzimierza docieram jeszcze przed zmrokiem. W jakimś sklepie kupuję pieczonego kurczaka. Sklepowa pyta, czy chcę do niego coś tam, coś tam. Ponieważ nie wiem, co to jest owo coś tam, dziękuję. Przed sklepem jakiś zapity jegomość mówi, żebym uważał, bo Ukraina to bandycki kraj, po czym pyta, czy może napić się coli z butelki. Z MOJEJ butelki. Ponieważ po czymś takim musiałbym ją wyrzucić, więc odmawiam. Facet lekko zdezorientowany, ale odpuszcza. Pytam policjanta o hotel i po chwili już się w nim melduję. 280 hrywien – tyle samo, co w Kowlu, ale znacznie lepszy standard, do tego w łazience szampon i mydło, jak również śniadanie w cenie. No i żadnych problemów z zostawieniem roweru. W pokoju pranie, przepak i spać.Schronienie przed skwarem, okolice Świniarzyna na Wołyniu © chirality
Fajrant na przystanku koło Świniarzyna na Wołyniu - kolory przystanku zlewają się z niebem i ziemią prawie idealnie © chirality
Wołyński krajobraz © chirality
Żniwa na Wołyniu © chirality
Droga do Makowiczów na Wołyniu © chirality
Wjazd do Makowiczów na Wołyniu © chirality
Cmentarz w Makowiczach na Wołyniu © chirality
Gospodarstwo rolne w okolicach Makowiczów © chirality
Droga Makowicze-Oździutycze na Wołyniu © chirality
Wołyńskie żniwa © chirality
Gruntówka na Twerdynie © chirality
Hopka przed Twerdyniem na Wołyniu © chirality
Hopki do Twerdynia na Wołyniu © chirality
Zjazd do Twerdynia na Wołyniu © chirality
Ściernisko najeżone badylami, Wołyń © chirality
Łany zboża na Wołyniu - inspiracja dla ukraińskiej flagi? © chirality
Twerdyńskie bociany, Wołyń © chirality
Cerkiew w Twerdyniu na Wołyniu © chirality
Mech (porosty?) na korze © chirality
Rogatki Kisielina na Wołyniu © chirality
Kisielin na Wołyniu © chirality
Ruiny kościoła w Kisielinie na Wołyniu © chirality
Ruiny kościoła w Kisielinie na Wołyniu © chirality
Wnętrze kościoła w Kisielinie na Wołyniu © chirality
Kościół w Kisielinie na Wołyniu, resztki fresków © chirality
Kościół w Kisielinie na Wołyniu, sklepienie © chirality
Wnętrze kościoła w Kisielinie na Wołyniu © chirality
Krzyż więczący kościół w Kisielinie na Wołyniu © chirality
Nisza w kościele w Kisielinie na Wołyniu © chirality
Kościół w Kisielinie na Wołyniu, zakratowane okno © chirality
Kościół w Kisielinie na Wołyniu,ozdobny detal © chirality
Kościół w Kisielinie na Wołyniu, metalowy detal © chirality
Kościół w Kisielinie na Wołyniu, gdyby mury przemówiły... © chirality
Barszcz sosnowskiego na Wołyniu © chirality
Pomnik Włodka Wołyńskiego we Włodzimierzu Wołyńskim © chirality
Włodzimierz Wołyński © chirality
Memoriał poległych na wschodzie Ukrainy, Włodzimierz Wołyński © chirality
Memoriał we Włodzimierzu Wołyńskim © chirality
Kościół św. św. Joachima i Anny we Włodzimierzu Wołyńskim © chirality
Hotel w centrum Włodzimierza Wołyńskiego, rowery mile widziane © chirality
- DST 229.34km
- Teren 12.00km
- Czas 12:58
- VAVG 17.69km/h
- VMAX 31.40km/h
- Temperatura 35.0°C
- Podjazdy 380m
- Sprzęt Banana Rama
- Aktywność Jazda na rowerze
Ukraina: Lublin-Kowel
Czwartek, 6 sierpnia 2015 · dodano: 03.02.2016 | Komentarze 0
Już dawno postanowiłem, że z okazji dorocznych Europejskich Dni Dobrosąsiedztwa skorzystam z tymczasowego mostu pontonowego na Bugu w Zbereżu, by ponownie pojeździć po Wołyniu. Planowałem bardzo wczesny wyjazd, więc budzik nastawiam na godz. 3 - dzwoni, ale wstaję dopiero dwie godziny później. Besztam siebie, bo wiem, że zapłacę za to jazdą w ukropie. Dom opuszczam o godz. 6 i przez pierwsze kilometry oswajam się z obciążonym rowerem. Sakwy ważą 22 kg i jeśli dodać do tego dwulitrową butelkę płynów, to bagażnik jest obciążony praktycznie do limitu. Przez całą trasę towarzyszy mi konkretny wschodni wiatr w twarz, który z jednej strony przeszkadza, ale z drugiej chłodzi. Nie chcę do granicy w Zbereżu powielać trasy z zeszłego roku, więc kieruję się na Wierzbicę przez Łęczną i Cyców. Asfalty generalnie dobre i jedynie w okolicach Wierzbicy kilkukilometrowy kiepski kawałek, który traktuję jako zaprawę przed ukraińskimi drogami. Na rogatkach Sawina mijam stojącego na poboczu sakwiarza. W locie pytam, czy jedzie na Ukrainę, ale zdaje się, że nie dosłyszał, więc jadę dalej. Na poboczu dostrzegam jelenia, który biegnie wzdłuż drogi moim tempem. Czuję, że planuje przeskoczyć na drugą stronę, więc zwalniam. I rzeczywiście, zwierzak wykorzystuje uzyskaną przewagę i przelatuje dwoma skokami przez jezdnię. Wtedy dogania mnie sakwiarz, którego wcześniej mijałem. Okazuje się, że też jest z Lublina, ale większość drogi przebył pociągiem. Ponieważ rzeczywiście jedzie na Ukrainę nad jedno z bardziej kameralnych jeziorek, więc kręcimy razem. Tempo podczas tej wspólnej jazdy niepotrzebnie wzrasta (syndrom macho, half wheeling – jak zwał, tak zwał), za co strofuję siebie w myślach. Jest to tym bardziej bez sensu, że pojawiają się od czasu do czasu hopki, których w tych okolicach się nie spodziewałem. Na szczycie podjazdu przed Piaskami Uhruskimi zatrzymujemy się na robienie zdjęć, bo widoki są przepiękne. W Woli Uhruskiej mój kompan zatrzymuje się w oczekiwaniu na znajomych, a ja ciągnę dalej. Skwar jest już solidny, płyny schodzą błyskawicznie, więc w poszukiwaniu sklepu zbaczam trochę z trasy. W Stulnie, rozsiadam się pod sklepem i podziwiam szpaler wypalonych słońcem i długotrwała suszą rododendronów. Woda i lody pomagają, więc po krótkiej przerwie jadę dalej. Przed wyjazdem założyłem nowe opony, które na asfalcie tracą nadmiarowe fragmenty gumy. Towarzyszą temu nienaturalne dźwięki, ale zakładam, że jest to normalne. Z oznakowań wynika, że wbiłem się na szlak Green Velo, a w samym Zbereżu mam okazję przetestować jego stację postojową w postaci zgrabnej wiaty. Dojazd do mostu pontonowego na Bugu tradycyjnie po piachu. W zeszłym roku miałem lżejsze sakwy i grubsze opony, więc dało się przejechać ten odcinek po całości. Teraz muszę większość brać z buta. Odprawa graniczna przebiega sprawnie i po kilku minutach jestem na Ukrainie. Wymieniam walutę w krzakach u konika i na przygranicznym jarmarku kupuję butlę kwasu (można płacić złotówkami). Nie przebywam tam długo, bo chcę pierwsze, najgorsze kilometry mieć jak najszybciej za sobą. Kawałek do Grabowa kiepski, bo nafaszerowany tłuczniem. Jest to jednak jedynie preludium do epickich kocich łbów czekających dalej, które w zeszłym roku dały mi nocą solidnie popalić. W Grabowie mijam stająca na poboczu liczną grupkę sakwiarzy, którzy dochodzą mnie na kocich łbach tuż za wsią. Okazuje się, że jadą z Chełma nad jezioro Świtaź. Na czele grupy ojciec objuczony sakwami i extrawheel'em i jego synowie zupełnie na lekko. Żartobliwie pytam, czy ułomni. Na kocich łbach ponownie bezsensowne podkręcanie tempa, młodzież i głowa rodziny szaleją, ale tym razem postanawiam jechać swoje. W Zalesiu ostry zakręt radości (płaczu, gdy brany w przeciwnym kierunku), czyli koniec kocich łbów i początek dobrego asfaltu. Żegnam się z grupa chełmską, która robi tutaj postój pod sklepem. Jadę dalej i zatrzymuję się dopiero nad jeziorem Świtaź. Ruch jak w dzień targowy w Sajgonie. Rozkładam się na brzegu i trochę pluszczę w wodzie. Jezioro jest solidnych rozmiarów, ale wydaje się wyjątkowo płytkim, bo kilkaset metrów od brzegu kręcą się ludzie, którym woda sięga zaledwie do kolan. Aż nie chce mi się wierzyć, że jest to najgłębsze jezioro Ukrainy. Opijam się mrożonym kwasem z beczki i udaję się w dalszą drogę. Do Szacka ruch bardzo intensywny, ale nikt nie pędzi, bo na drogach również wielu pieszych. W domu zaplanowałem nową trasę z Szacka na wschód, aby nie jechać tak samo, jak w zeszłym roku. Na planach się jednak skończyło w momencie, w którym urwał się asfalt. Moim oczom ukazały się kocie łby znane mi już z odcinka Grabowo-Zalesie. Ciągnęły się aż po horyzont, co skutecznie zgasiło moją chęć poznawania nowego. Z podkulonym ogonem wróciłem więc na z góry upatrzone pozycje i skierowałem się znajomą trasę na południe do Lubomla. Do znajdującego się za miastem skrzyżowania z drogą M07 prowadzącą prosto do Kowla dotarłem już solidnie wymęczony. Na stacji benzynowej przezornie uzupełniłem zapasy wody, bo wiedziałem, że dalej jest z tym kłopot. Mimo, że nawierzchnia elegancka, to odcinek bardzo ciężki ze względu na skwar i wiatr. Zaczynają się sceny jak z Kafki. Mijam zwłoki bociana. Zaraz potem biegnie poboczem pies z psią żuchwą w pysku. W powietrzu czuję słodką woń padliny i przejeżdżam obok rozpłaszczonego właściciela tejże żuchwy. Pod dworzec kolejowy w Kowlu docieram przed zachodem słońca. Postanawiam podjechać do Gruszówki, dawnej osady moich dziadków, jeszcze tego samego dnia. W domu wypatrzyłem „skrót”, więc nie jadę drogą kijowską na Lubitów, a kieruję się przez Wolę Kowelską do Zielonej. Za miasteczkiem kończy się asfalt i zaczyna gruntówka. Gdy jest już solidnie ciemno, przejeżdżam obok cmentarza na skraju lasu i bum, pakuję się w piach do połowy koła. Jeszcze działa inercja w myśleniu, więc zaczynam rower pchać. Cmentarz, ciemny las, w którym słychać jakieś trzaski, gzy wielkości pięści (no może naparstka) i ja pchający prawie czterdziestokilogramowy rower. Zerkam na mapę i przychodzi otrzeźwienie. Przecież nie dam rady przepchać się przez 10 km piachu, a tyle może go w najgorszym przypadku tutaj być aż do Białaszowa. Wycofuję się i wracam do Kowla. W hotelu pani za ladą nie chce mnie przyjąć z rowerem. Na moje argumenty, że w zeszłym roku zostawiłem rower w garderobie odpowiada, że ktoś klucze do tejże już zabrał do domu. Sugeruje, abym zostawił rower na stojance, czyli jak się domyślam parkingu strzeżonym. Nie chce tego robić z oczywistych względów, ale czuję, że inaczej się nie da. Wychodzę z hotelu, gdzie zaczepia mnie trójka chłopaków na naprawdę przyzwoitych góralach. Coś mówią po ukraińsku, odpowiadam po angielsku i zaczynamy rozmową. Idzie jak po grudzie, bo chłopakom brakuje słów, ale razem znają ich wystarczająco dużo. Rozmawiamy o podróżach rowerowych, polityce i pierdołach. Zdecydowanie zbyt długo, ale spotkanie jest o tyle dobre, że chłopcy zabierają mnie do właściciela parkingu. Coś mu tam mówią, a ten pozwala mi zostawić rower za darmo u siebie. Mimo to, i tak robię to z ciężkim sercem. Żegnam się z moimi nowymi znajomymi i wracam do hotelu. Pokój (280 hrywien) w przyzwoitym standardzie, ale bez fajerwerków. Kąpiel, pranie (tony piachu w butach, ciekawe skąd...) i czas na refleksję na temat mijającego dnia. Od butów SPD nabawiłem się bólu w lewej kostce, więc od jutra postanawiam jechać w zwykłych butach sportowych (na szczęście na pedały zamontowałem przed wyjazdem nakładki platformowe). Do tego od spodenek rowerowych otarłem udo, więc mam zamiar porzucić je na rzecz zwykłych bermudek. Zasypiam błyskawicznie.Świt nad Bystrzycą w Lublinie, w tle Arena Lublin © chirality
Okolice Wierzbicy (lubelskie) © chirality
Panaroma w okolicach Piasków Uhruskich, na pierwszym planie przygodnie spotkany sakwiarz © chirality
Stacja Green Velo w Zbereżu © chirality
Wyjazd z Adamczuków na Wołyniu © chirality
Kocie łby za Grabowem na Wołyniu © chirality
Uff! Zakręt i koniec kocich łbów w Zalesiu na Wołyniu © chirality
Jezioro Świtaź, Wołyń © chirality
Jezioro Świtaź, Wołyń © chirality
Limo czyli pewnie lody © chirality
Droga M07 Luboml-Kowel © chirality