Info

Więcej o mnie.

2020

2019

2018

2017

2016

2015

2014


Moje rowery
Wykresy roczne

+2
°
C
+2°
-2°
Lublin
Niedziela, 18
Poniedziałek | +1° | -1° | |
Wtorek | +2° | 0° | |
Środa | +3° | 0° | |
Czwartek | +3° | +2° | |
Piątek | +5° | 0° | |
Sobota | +2° | -3° |
Prognoza 7-dniową
Wpisy archiwalne w kategorii
teren
Dystans całkowity: | 13156.71 km (w terenie 932.50 km; 7.09%) |
Czas w ruchu: | 609:45 |
Średnia prędkość: | 21.46 km/h |
Maksymalna prędkość: | 47.30 km/h |
Suma podjazdów: | 49655 m |
Liczba aktywności: | 271 |
Średnio na aktywność: | 48.55 km i 2h 16m |
Więcej statystyk |
- DST 34.08km
- Teren 5.00km
- Czas 01:41
- VAVG 20.25km/h
- VMAX 38.20km/h
- Temperatura 7.0°C
- Podjazdy 134m
- Sprzęt Banana Rama
- Aktywność Jazda na rowerze
Po Lublinie
Sobota, 15 listopada 2014 · dodano: 16.11.2014 | Komentarze 0
Przejażdżka na cmentarz okrężną drogą dookoła Zalewu Zemborzyckiego. Trochę pokręciłem się po Dąbrowie, bo w lesie było zarówno kilka stopni Celsjusza więcej, jak i kilka stopni Beauforta mniej. Na DDR przy Dąbrowie mijałem się z jakąś szosową ustawką. Trochę się rozpychali i to pomimo tego, że z moim stalowym rumakiem ich karbony nie miałyby szans. Do cmentarza dotarłem skrótem przez tereny byłego obozu koncentracyjnego na Majdanku i tam wygwizdów był najgorszy. Powrót już na lampkach, chociaż na upartego można było bez.
Galas na liściu dębu © chirality

Przed bramą główna byłego obozu koncentracyjnego na Majdanku © chirality
- DST 22.77km
- Teren 6.00km
- Czas 01:05
- VAVG 21.02km/h
- VMAX 35.50km/h
- Temperatura 7.0°C
- Podjazdy 62m
- Sprzęt Banana Rama
- Aktywność Jazda na rowerze
Las Dąbrowa
Czwartek, 30 października 2014 · dodano: 02.11.2014 | Komentarze 0
Postanowiłem pojechać do lasu Dąbrowa, by sprawdzić, czy są jeszcze jakieś opieńki. Kilka dni temu na DDR koło Lubelskiego Klubu Jeździeckiego leżało powalone drzewo. Teraz jakiś zuch je przesunął i nie jest ono już zagrożeniem dla rowerzystów. Dokonałem oględzin tego drzewa i mam pewne podejrzenia, co do sprawcy jego powalenia. Portret pamięciowy TUTAJ. Trochę pochodziłem po lesie, a potem po raz pierwszy od bardzo dawna objechałem wschodni brzeg Zalewu terenem. W tamtym roku katowałem tę trasę na potęgę, ale na szosę się ona zupełnie nie nadaje.
Powalone drzewo przy DDR w Lublinie - samo się nie przewróciło... © chirality

Niebieskawa huba Trametes versicolor © chirality

Zakamuflowana ćma © chirality

Zaciszna zatoka Zalewu Zemborzyckiego © chirality

Wyspa na Zalewie Zemborzyckim © chirality
- DST 22.28km
- Teren 4.00km
- Czas 00:57
- VAVG 23.45km/h
- VMAX 33.70km/h
- Temperatura 16.0°C
- Podjazdy 49m
- Sprzęt Banana Rama
- Aktywność Jazda na rowerze
Las Dąbrowa koło Zalewu Zemborzyckiego
Piątek, 3 października 2014 · dodano: 04.10.2014 | Komentarze 0
Pojechałem do Lasu Dąbrowa na Zalewem Zemborzyckim, żeby sprawdzić opieńkowe miejscówki. Dawno nie jechałem terenowo przez Dąbrowę, więc łatwo mi było zauważyć, że jakościowo ta trasa się pogorszyła. Przybyło odsłoniętych korzeni i dołów wypełnionych błotem. Rozbawiła mnie para szosowców, którzy z uporem wartym lepszej sprawy naginali lasem. Pewnie chcieli pokazać, że się da. Miałem też okazji przyjrzeć się z bliska stacji Lubelskiego Roweru Miejskiego - wyrosły one kilka tygodni temu jak grzyby po deszczu na terenie całego miasta.
Koniki na wybiegu w Lubelskim Klubie Jeździeckim © chirality

Stacja Lubelskiego Roweru Miejskiego nad Zalewem Zemborzyckim © chirality

Flotylla Lubelskiego Roweru Miejskiego © chirality

Lubelski Rower Miejski - regulator tylnej przerzutki © chirality

Lubelski Rower Miejski - tylna piasta © chirality

Lubelski Rower Miejski - przednia piasta © chirality

Lubelski Rower Miejski - lampka przednia © chirality

Lubelski Rower Miejski - pedał © chirality

Lubelski Rower Miejski - oznaczenie ramy © chirality

Las Dąbrowa koło Zalewu Zemborzyckiego © chirality

Macrolepiota procera © chirality

Lycoperdon perlatum © chirality

Hypholoma fasciculare © chirality

Craterellus cornucopioides © chirality

Hypholoma lateritium © chirality

Zmierzch jakichś saprotrofów na pniu © chirality
- DST 342.22km
- Teren 50.00km
- Czas 17:18
- VAVG 19.78km/h
- VMAX 36.00km/h
- Temperatura 34.0°C
- Podjazdy 758m
- Sprzęt Banana Rama
- Aktywność Jazda na rowerze
Ukraina: Wołyńska pętla i powrót do Lublina
Niedziela, 10 sierpnia 2014 · dodano: 14.08.2014 | Komentarze 0
W nocy spędzonej w kowelskim hotelu nie złapałem zbyt wiele snu. Było parno, a do tego nie mogłem przestać myśleć o planach na nadchodzący dzień. Obudziłem się koło szóstej rano i leżąc w łóżku pogapiłem się trochę w telewizję. Zaskoczyło mnie, że rosyjskie bajki są puszczane z ukraińskimi napisami. Tutejsze brzdące muszą być wyjątkowo zdolne. Koło ósmej wyszedłem na miasto coś zjeść. W jakiejś budzie poszedłem vabank i zamówiłem hotdoga (z kapustą!?!) i kawę, bo zdecydowanie miałem ochotę na coś gorącego. Kawa wielkości naparstka, ale pewnie nie liczy się rozmiar, a moc. W hotelu spakowałem sakwy i po dziewiątej wyturlałem się z rowerem na powietrze. Mimo stosunkowo wczesnej pory skwar wbija mnie w chodnik. Plany na dzisiaj mam bardzo ambitne, a grafik napięty. Oczywiście nie przyjechałem do Kowla tylko po to, żeby napić się tutejszego kwasu. Moim głównym celem jest objazd wołyńskich wiosek, które znam z rodzinnych opowieści – wielu moich przodków na tej ziemi żyło i umierało. Ponieważ granica na moście pontonowym w Adamczukach ma zostać zamknięta na amen o północy, więc po wołyńskich wojażach czeka mnie również powrót do Polski.Pierwsze kilometry pokonuję drogą M19 prowadzącą na Kijów. Ruch jest dosyć słaby, ale większość wyprzedzających mnie ciężarówek jest bardzo słusznych rozmiarów, a kierowcy nie należą do tych bogobojnych. Z jednej strony chcę jak najprędzej z tej drogi zjechać, ale z drugiej boję się, że boczne dróżki przywitają mnie jakąś fatalną nawierzchnią podobną do tej, z którą walczyłem wczoraj. Jedzie się bardzo ciężko, ale mam nadzieję, że wkrótce się rozkręcę. Po dziesięciu kilometrach opuszczam M19 kierując się na południe i wjeżdżam do Lubitowa – pierwszej miejscowości, której nazwa jest mi znajoma. Nawierzchnia asfaltowa, może nie jakaś rewelacyjna, ale i tak przyjmuję to z ulgą. Po kilku kolejnych kilometrach docieram do lubitowskiego sklepu, przed którym muszę się zatrzymać. Od upału i zmęczenia kręci mi się w głowie, a ostatnią rzeczą o jakiej marzę jest fiknięcie na ukraińskiej ziemi. W sklepie kupuję lody i picie, chronię się w cieniu i pakuję w siebie, ile się da. Przed chałupą naprzeciwko sklepu leży na ławeczce bochenek chleba i sól, a obok grupka miejscowych o czymś żywo dyskutuje. Z urywków rozmów wnoszę, że niedługo przyjeżdża autobus – też zaczyna mnie ta perspektywa ekscytować. Rozmawiam, o ile można to nazwać rozmową, z jakimś facetem. Opowiadam mu, gdzie jadę i po co. Łapię się na tym, że chcąc być zrozumianym "stylizuję” swój polski na ukraiński metodą zmiękczania tam, gdzie u nas jest twardo. Musi to brzmieć bardzo komicznie. Co gorsza, z automatu przeskakuję na angielski, co w rozmowie z ukraińskim chłopem raczej dobrym rozwiązaniem nie jest. W końcu porzucam wszelkie pozory i walę zwyczajnie po polsku – z perspektywy czasu uważam, że jest to najlepsza strategia na Ukrainę. Wołodia wspomina Akcję Wisła, a ja przez dobre wychowanie nie mówię o innych akcjach. W Lubitowie przebywam mniej więcej godzinę. Siły jakby wróciły, więc udaję się w dalszą podróż. Jak okiem sięgnąć pola i lasy. Każdy wjazd między drzewa witam z radością i gdy na horyzoncie pojawia się zielone, trzymam kciuki, aby moja droga wiodła właśnie tam. Na niebie pojawiają się też pojedyncze chmurki, które od czasu do czasu przesłaniają słońce. To bardzo pomaga, więc zaczynam z nimi rozmawiać, zachęcając je do przybywania tłumem. Poza mną i wąską nitką drogi nie ma tu żadnych oznak cywilizacji – gęstość zaludnienia musi być bardzo niewielka. Samochody też pojawiają się od wielkiego dzwonu, ale potem zapada ponownie cisza na długo. Przejeżdżam przez Rokitnicę i Białaszów, czyli kolejne miejscowości, o których gdzieś kiedyś słyszałem. Fotki staram się strzelać w ruchu, bo po zatrzymaniu fala gorąca przypomina o sobie ze zdwojoną siłą. W Zasmykach zwiedzam znajdujący się przy drodze cmentarz katolicki. Są na nim groby wojskowe 27 Wołyńskiej Dywizji AK, jak i mogiły cywilne. Cmentarz jest dobrze utrzymany i widać, że ktoś się nim regularnie opiekuje. Nawet znicze jeszcze się tlą. Gdy docieram do Gruszówki, głównego celu mojej podróży, zatrzymuję się i robię fotkę roweru na tle tablicy z nazwą miejscowości. Tutaj mieszkali przed wojną moi dziadkowie, pradziadkowie i sporo bliższej i dalszej rodziny. Pradziadek po ustaleniu nowych granic przeniósł się był do Siedliszczów, które też niedawno udało mi się odwiedzić. Do wizyty w Gruszówce jestem dobrze przygotowany, a tak mi się przynajmniej wydaje. Mam mapę poglądową wsi z rozkładem ulic i chałup z nazwiskami ich właścicieli. Odnajduję jezioro widniejące na mapie i jest to mój punkt odniesienia. Potem jest jednak już tylko gorzej, bo nie zgadza mi się rozkład ulic, a żadnej z chałup zlokalizować nie mogę. Dojeżdżam do rozwalających się budynków kołchozu i jakiegoś cmentarza, ale po nagrobkach widzę, że jest on raczej współczesny. Staję na wzniesieniu i skanuję świat. Wsród morza żółci dojrzałego zboża widzę rozrzucone po okolicy zielone ostrowy z drzew, między którymi ledwo stoją rozwalające się chalupy. Firm rozbiórkowych tu raczej nie ma i wszystko powoli przejmuje przyroda. Wracam do jakichś współczesnych zabudowań i miejscowym pokazuję moją mapkę i radzieckie dokumenty repatriacyjne. Ludzie, z którymi rozmawiam nie są, że tak powiem, w dobrej formie i pewnie dlatego ciężko im zebrać myśli. A może i nie. W sumie szukam domostw, które stały tutaj 70 lat temu. Ci ludzie nie mają prawa wiedzieć o tym zupełnie nic. Jestem trochę zły na tę cholerną mapę, bo nie jest narysowana w jakiejś konkretnej skali, więc nie wiem, czy Gruszówka ciągnęła się przez kilometr, czy przez dziesięć. Czy chałupy były oddalone od siebie o dziesięć metrów, czy o sto. Gdybym to wiedział, z GPS coś bym znalazł. Jak na ironię, w Gruszówce nie widziałem żadnej gruszy, tylko same jabłonie i śliwy. Może ta nazwa jest równie ironiczna jak Grenlandia. Pewnych rzeczy się nie przeskoczy, więc po krótkim szwendaniu się po okolicy wyruszam w dalszą drogę do Kupiczowa. Zatrzymuję się tam pod sklepem, gdzie uzupełniam zapasy płynów. Muszę przyznać, że infrastruktura sklepowa na Ukrainie zaskakuje mnie na plus. Sklepy są w każdej większej miejscowości i pomimo niedzieli są otwarte do późna. Ekspedientka w kupiczowskim sklepie ma siostrę na wydaniu, ale niestety czas nagli – może innym razem. W Kupiczowie staję też przed sporym dylematem, bo moja wołyńska pętelka odbija teraz na północny-zachód do Tuliczowa i zarówno względy czasowe, jak i zwykłe zmęczenie przemawiają za jazdą właśnie tam. Jeszcze w Lublinie planowałem jednak pojechać z Kupiczowa na południe do Twerdynia. W lecie 1943 roku w Twerdyniu doszło do ostrej rzezi ludności polskiej, która pochłonęła wiele ludzkich istnień, a wśród nich trzy osoby z mojej rodziny. Gdy mój dziadek mieszkający w Gruszówce o tym usłyszał, ruszył ze swoim nastoletnim pomocnikiem na Twerdyń, żeby to sprawdzić. Była to ich ostatnia podróż na tym padole. Sentymenty sentymentami, ale planując tę wyprawę pomyślałem, że warto by było przebyć trasę z Gruszówki do Twerdynia. Po chwili namysłu decyduję trzymać się pierwotnego planu i ruszam na południe. Przez Czernijów i Serkizow docieram w okolice Twerdynia. Z analizy map wiedziałem, że do tej mejscowości nie prowadzi żadna normalna droga ani od północy, ani od zachodu. Nie ma innego wyjścia, jak ostatnie kilometry pokonać po polnych dróżkach, które w połączeniu z niewinną hopką dają mi zdrowo popalić. Gdy dojeżdżam do Twerdynia, nieopodal zaczyna się dosyć spory pożar. Chyba jest to celowe wypalanie pól po żniwach, ja w każdym bądź razie nie mam z tym nic wspólnego. Jeżdżę trochę między chałupami i dzięki wskazówkom miejscowej gospodyni wracam na główną drogę prześwitem międy polami kukurydzy. Potem naginam z powrotem do Kupiczowa i składam ponowną wizytę w miejscowym sklepie po kolejną porcję płynów. Wyjeżdżając z miasteczka, wyprzedzam dwóch chłopaków idących poboczem, którzy zupełnie nie pasują do tego krajobrazu - śnieżnobiałe koszule, krawaty i niewielkie plecaki sugerują, że przybyli tu z bardzo odległego matecznika mormonizmu. "Americans?" - pytam, ale nawet nie zwalniam, żeby usłyszeć odpowiedź. Zamknięcie pętli to już parcie do przodu bez zbędnych przerw. Przez Tuliczów i Radowicze docieram do Turzyska, gdzie wbijam się na drogę R15, którą osiągam Kowel około godziny osiemnastej. W sklepie przed wylotem na drogę M07 uzupełniam ponownie płyny i trochę rozmawiam z kierowcami ukraińskich ciężarówek. Jeden recytuje rzekomo śmieszny wierszyk o polskich rowerach, ale zupełnie go nie rozumiem. W drogę powrotną do Polski wyruszam kilka minut po osiemnastej. Ponieważ granicę zamykają za sześć godzin, a do przejechania mam jakieś sto kilometrów, więc do Lubomla postanawiam jechać bez przerwy. Dobrej jakości, ale nudną trasę pokonuję więc ponownie, tym razem w przeciwnym kierunku. Jadę na zachód prosto pod opadające Słońce i aby walczyć z monotonią liczę, jak szybko musiałbym jechać, żeby przestało ono zachodzić. Wyniki obliczeń są druzgocące, ale jakoś mnie to nie załamuje. Przed wjazdem do Lubomla zatrzymuję się na stacji benzynowej na kawę w naparstku. Nim wyruszam w dalszą drogę, z rozrzewnieniem patrzę na zachód, gdzie kilkanaście kilometrów dalej znajduje się przejście graniczne w Dorohusku. Gdyby można je przekraczać rowerem, skróciłoby to znacznie moją podróż. Po opuszczeniu Lubomla zaczyna się szarówka. Planuję jechać bez lampek jak najdłużej, ale ponieważ ukraińscy kierowcy mają podobny zamiar, więc żeby być widocznym jestem zmuszony się oświetlić. Znad Jezior Szackich wracają po weekendzie masy ludzi, dlatego też ruch na trasie w kierunku na Luboml jest bardzo intensywny i kilkakrotnie muszę się ratować ucieczką na pobocze, aby uniknąć czołówki z kozakami wyprzedzającymi na trzeciego. Ponieważ wczorajsza jazda z Adamczuków wzdłuż Prypeci bardzo mnie wymęczyła, postanawiam trochę zmienić trasę i przecinając rzekę kieruję się nad jezioro Świtaź. W miejscowości o tej samej nazwie, jak i wzdłuż brzegu jeziora nieprzebrane tłumy ludzi i pomimo późnej pory zabawa trwa na dobre. Do Zalesia dojeżdżam około godziny 23. Przelatuje mi przez głowę myśl, że do granicy dotrę przed północą na zupełnych luzach, bo do pokonania mam mniej niż 15 km. Myśl przelatuje i odlatuje, gdy po ostrym skręcie na południe wjeżdżam na fatalne kocie łby. Nie da się po tym szybko jechać, więc się ledwo co turlam. Od czasu do czasu da się jechać trochę szybciej po wąskim pasie gruntu obok kamieni, ale często przechodzi on bez ostrzeżenia w piach, na którym grzęznę i muszę się gwałtownie wypinać z pedałów. Po kilku kilometrach tej nierównej walki zatrzymuję się w Grabowie i pytam jakąś ukraińską parę, czy droga będzie taka, aż do samych Adamczuków. "Nie, nie” - mówi Ukrainiec - "w lesie zrobi się ch..owa”. Nie jest to to, co chciałem usłyszeć, ale na załamywanie rąk nie mam czasu. W lesie droga zmienia się na gruntówkę nabitą kamieniami. Fatalna, ale w porównaniu z kocimi łbami to luksus. Dojeżdżam do pierwszych patroli ukraińskich. Walę im bocialarką po oczach, więc oni rewanżują się swoimi lampami. Wychodzi na remis. Jakiś żołnierz chce wymieniać się ze mną walutą, ale nie mam na takie zabawy czasu. Dojeżdżam do mostu granicznego dziesięć minut przed jego zamknięciem. Ukraińscy celnicy i wopiści nie chcą wierzyć, że od wczoraj przejechałem 400 km. Przechodząc przez most obserwuję ekran Garmina, który sumiennie zmienia czas na polski na środku Bugu. Jeszcze tylko nasi żołnierze i stawiam stopę w Polsce. Jestem tak szczęśliwy, że pomimo zmęczenia postanawiam kręcić do Lublina. Noc jest przepiękna! Wielki Księżyc stoi wysoko, niebo jest krystalicznie czyste i jest tak jasno, że spokojnie da się jechać bez lampki (nie, żebym próbował). Od czasu do czasu widzę spadające gwiazdy – pewnie forpoczta roju Perseidów, który ma wkrótce przybyć z wizytą. Zanim docieram do DW812, muszę stoczyć kilka pojedynków sprinterskich z psami. Magiczne "won!” i światło bocialarki po ślepiach studzi zapał co ambitniejszych bydląt. Co ciekawe, na Ukrainie nie zdarzyło się, aby jakiś pies nawet na mnie warknął. Po dotarciu do DW812 postanawiam nie kombinować tylko jechać na Chełm, a stamtąd DK12 do Lublina. Co prawda droga przez Hańsk i Łęczną, którą przebyłem w przeciwnym kierunku, jest krótsza, ale jakoś nie mam ochoty tułać się w środku nocy po leśnych duktach. Do Chełma docieram około pierwszej i widząc otwartą knajpę na ulicy Włodawskiej tuż przed rondem, postanawiam się w niej zatrzymać. Rozmawiam tam z rowerzystami, którzy znad granicy wrócili na lenia, czyli samochodem. Opowiadam im o moich problemach ze znalezieniem przyzwoitego dojazdu do Adamczuków. Twierdzą, że uniknęli wszelkich kamieni jadąc lasami na azymut. Można i tak, chociaż takie akcje w pasie granicznym mogą być nieco ryzykowne. W knajpie przysiada się do mnie dwóch podpitych gości i rozmawiamy o wszystkim i o niczym. Nie bardzo chce mi się wstawać od stołu, ale gdy jeden z moich kompanów mówi, że minęła trzecia, ruszam. Jeszcze tylko wdziewam coś z długim rękawem i na stacji benzynowej kupuję baterie do nawigacji, bo maszynka już ledwo dyszy. Ciężko mi się wkręcić z powrotem w jazdę, ale po pierwszych hopkach już jest w porządku. Ruch samochodowy niewielki, głównie potężne ciężarówki, ale na jezdni i poboczach niewiarygodnie wiele ubitych kotów - niektóre widoki niestety zostaną ze mną na długo. W okolicach Wieprza ściele się mgła i prawdą jest to, że przed świtem jest najzimniej. Do Piask docieram, gdy jest już jasno. Tam biorę coś do picia na stacji benzynowej (w sumie, przez cały dzień przepuściłem przez organizm ok. 20 litrów płynów) i powolnie człapię do Lublina. Do domu docieram o siódmej rano zmęczony, ale bardzo zadowolony.
Podsumowując, wyjazd na Ukrainę uważam za bardzo udany pod wieloma względami. Udało mi się wrócić cało i zdrowo z pierwszego wyjazdu rowerem za granicę. Sakwy, nawet jeśli niezbyt ciężkie, okazały się nie takie straszne. Mój góral, nawet dodatkowo obciążony, był w stanie poprawić zdecydowanie swoją 24-godzinną życiówkę. Jestem z niego dumny. Emocjonalnie, przejazd po wołyńskich wioskach był dla mnie sporym przeżyciem. Bardzo mi się tam podobało i w przyszłym roku też postaram potułać się w tamtych okolicach. Pewnie z namiotem, bo Wołyń to jedna wielka miejscówka. Deszczowa pogoda podczas pierwszych dwóch dni funkcjonowania mostu na Bugu niestety trochę pokrzyżowała mi plany, bo miałem zamiar spędzić na Ukrainie cztery dni i objechać trójkąt Kowel-Łuck-Włodzimierz Wołyński z częstym zapuszczanie się do wnętrza tegoż trójkąta, aby odwiedzić dawne polskie osady. No ale, co się odwlecze, to nie uciecze. Tak jak się spodziewałem, Ukraińcy okazali się bardzo życzliwymi i przyjaznymi ludźmi. "Щаслива” słyszałem na pożegnanie wiele razy. Oczywiście mam nadzieję, że to znaczy to, co myślę, bo mój ukraiński wymaga jednak solidnego szlifowania.

Monument ze 122-mm haubicą w okolicach Lubitowa na Wołyniu © chirality

Wjazd do Lubitowa na Wołyniu © chirality

Lubitów na Wołyniu © chirality

Czteroosobowy motocykl w Lubitowie na Wołyniu © chirality

Rokitnica na Wołyniu © chirality

Cmentarz w Rokitnicy na Wołyniu © chirality

Białaszów na Wołyniu © chirality

Cmentarz rzymsko-katolicki w Zasmykach na Wołyniu © chirality

Cmentarz rzymsko-katolicki w Zasmykach na Wołyniu © chirality

Groby wojskowe na cmentarzu w Zasmykach na Wołyniu © chirality

Cmentarz rzymsko-katolicki w Zasmykach na Wołyniu © chirality

Cmentarz rzymsko-katolicki w Zasmykach na Wołyniu © chirality

Kościół katolicki w Zasmykach na Wołyniu © chirality

Zasmyki na Wołyniu © chirality

Mój rower w Gruszówce na Wołyniu © chirality

Gruszówka na Wołyniu © chirality

Gruszówka na Wołyniu © chirality

Podupadły kołchoz w Gruszówce na Wołyniu © chirality

Kołchozowa waga w Gruszówce na Wołyniu © chirality

Gruszówka na Wołyniu © chirality

Cmentarz w Gruszówce na Wołyniu © chirality

Jezioro w okolicach Gruszówki na Wołyniu © chirality

Cerkiew w Lityniu na Wołyniu © chirality

Kłaniające się słupy przed Kupiczowem na Wołyniu © chirality

Kupiczów na Wołyniu © chirality

Sklep w Kupiczowie na Wołyniu © chirality

Czernijów na Wołyniu © chirality

Żniwa pod Czernijowem na Wołyniu © chirality

Droga do Twerdynia na Wołyniu © chirality

Hopka przed Twerdyniem na Wołyniu © chirality

Dymy koło Twerdynia na Wołyniu © chirality

Cerkiew w Twerdyniu na Wołyniu © chirality

Twerdyń na Wołyniu © chirality

Twerdyń na Wołyniu © chirality

Makowicze na Wołyniu © chirality

Przed świtem na DK12 w okolicach Dorohuczy © chirality
- DST 197.36km
- Teren 50.00km
- Czas 08:50
- VAVG 22.34km/h
- VMAX 37.80km/h
- Temperatura 34.0°C
- Podjazdy 239m
- Sprzęt Banana Rama
- Aktywność Jazda na rowerze
Ukraina: Lublin-Kowel
Sobota, 9 sierpnia 2014 · dodano: 14.08.2014 | Komentarze 0
Jedną z imprez w ramach Europejskich Dni Dobrosąsiedztwa 2014 miało być połączenie tymczasowym mostem pontonowym leżącego na zachodnim brzegu Bugu polskiego Zbereża ze znajdującymi się po przeciwnej stronie ukraińskimi Adamczukami. Ponieważ most ten miał służyć przez cztery dni jako pieszo-rowerowe przejście graniczne, postanowiłem skorzystać z okazji i wyjechać na Ukrainę do małej ojczyzny moich przodków. Traktowałem to jako spore wyzwanie ponieważ po raz pierwszy jeździłbym rowerem poza granicami Polski. Na dokładkę, byłby to również mój pierwszy wyjazd z sakwami. Zarówno bagażnik, jak i sakwy zamówiłem w ostatniej chwili, więc po ich przymocowaniu do roweru nie miałem nawet okazji na zrobienie żadnej testowej jazdy po okolicy. Poza standardowymi przygotowaniami musiałem również zdobyć dokładną mapę zachodniej Ukrainy, bo mapy bazowe Garmina są po prostu beznadziejne. Bardzo dobry okazał się OpenStreetMap i wielką zaletą tego serwisu jest to, że może generować mapy niewielkich obszarów. Nie trzeba więc dedykować zbyt dużo pamięci wewnętrznej, która w niektórych urządzeniach może być bardzo limitowana.Z domu wyjeżdżam kilka minut po szóstej rano. Na termometrze jest już siedemnaście kresek, więc ubrany jestem na krótko. Jadąc DDR wzdłuż Bystrzycy oswajam się z obciążonym sakwami rowerem i nasłuchuję, czy nic podejrzanie nie skrzypi. Stwierdzam z ulgą, że jedzie się lepiej, niż się spodziewałem – balast daje się nieco odczuć jedynie na podjazdach. Ma to też swoje złe strony, bo co chwila odwracam głowę, by sprawdzić, czy sakwy ciągle wiszą tam, gdzie powinny. Wskakuję na DK82 i jadę w stronę Łęcznej. Po przejechaniu miasta kieruję się na Włodawę, ale w Świerszczowie opuszczam DK82 odbijając na wschód. Jakość asfaltu spada, ale nie mam nawet czasu ponarzekać, bo zastępują go szutry, a następnie grunty. Tego w umowie nie było, bo moim planem było dotarcie do granicy jak najszybciej i w miarę bezboleśnie. No ale GPSies o tym nie wiedziało. Poza tym jestem w Poleskim Parku Narodowym i jego otulinie, a poruszam się czerwonym szlakiem Lublin-Wola Uhruska, który jest częścią Centralnego Szlaku Rowerowego Roztocza, więc raczej nie wypada liczyć na nic lepszego. Asfalt wraca przed Hańskiem, gdzie kupuję nieznanej mi marki, ale bajecznie tani napój energetyczny. Za miastem wjeżdżam w las, gdzie ponownie królują drogi gruntowe. Są one jednak dobrze ubite i suche, więc jedzie się bardzo przyjemnie. Mrówek pełno jak mrówek. Są tak wielkie, że ich hordy dobrze widać z wysokości rowerowego siodełka. Po przecięciu drogi Chełm-Włodawa wraca dobrej jakości asfalt, którym mogę cieszyć się aż do Zbereża. Na tym odcinku spotykam bardzo wielu sakwiarzy, w tym bardzo dużą grupę z Chełma. Z niektórymi rowerzystami zamieniam kilka słów, ale żaden z nich nie planuje zapuszczać się na Ukrainę jakoś specjalnie głeboko. Jeszcze tylko kilometr po kurzu i przed jedenastą dobijam do mostu granicznego. Odprawa z obu stron odbywa się błyskawicznie i po chwili jestem pomiędzy kramami na ukraińskiej stronie. Ceny zarówno w złotych, jak i w hrywniach. Ponieważ zaczynają się solidne upały, więc kupuję butlę kwasu (mam do tego napitku pewną słabość) na dalszą drogę. Przez moment jestem lekko skołowany, bo według Garmina, upicie paru łyków z butelki zajęło mi godzinę. Staram się zweryfikować skład tego trunku, ale po chwili orientuję się jednak, że maszynka samodzielnie przeszła już na czas ukraiński. Ruszam w dalszą drogę i jeżeli odpowiedzialni za jakość dróg na Ukrainie chcieli zrobić na mnie dobre pierwsze wrażenie, to przez kolejne 20 km zdecydowanie im się to nie udaje. Między Adaczukami a Holiadynem zmagam się z drogami gruntowymi zaprawionymi hojnie kamieniami jak, parafrazując klasyka, dobra kasza skwarkami i asfaltem, który wygląda jakby był celem dobrze skoordynowanych nalotów dywanowych. Wizualnie nie jest dobrze, ale planując trasę kilkadziesiąt metrów naprzód daje się omijać wszelkie kratery. Przy drodze kobiety zbierają maliny, a mijający mnie mali rowerzyści ślą powitania po polsku. Pewnie polskość mam wypisaną na gębie. Za Holiadynem odbijam na północny-wschód i pojawiają się rozlewiska wygladające jak rozciagnięte stawy. Tak rodzi się Prypeć, ale zamiast świętować ten fakt, skupiam się na nowej nawierzchni w postaci bardzo grubego tłucznia, który wygląda jakby był stworzony do rozcinania opon. No a tego bym nie zdzierżył, bo dzień wcześniej trzymałem w sklepie rowerowym zwijaną oponę, ale nie byłem skłonny wyżyłować na nią ponad sto złotych. Gdybym teraz się pociął, byłaby to solidna nauczka, ale tej lekcji zdecydowanie nie chcę odrabiać w takim miejscu. Jadę więc bardzo powoli i jakoś docieram do drogi Szack-Luboml, na którą się wbijam na wysokości Położewia. W końcu normalny ukraiński asfalt. Jadę na południe i przez pierwsze kilometry oswajam się ze stylem jazdy ukraińskich kierowców. Nie jest z tym źle, a do tego ruch samochodowy nie jest specjalnie intensywny. Robię krótką przerwę na ładnym parkingu w lesie – zadaszone ławki, miejsca na ognisko i masa pszczół, którym smakuje mój kwas. Jadąc dalej, omijam jezioro Zgorańskie Wielkie, nad którym jest bardzo tłoczno. Na poboczach odchodzi handel i po cenach arbuzów (trzy hrywnie za sztukę) widzę, że nie zdzierają. W okolicach przystanków autobusowych na skraju jezdni często są poustawiane pieńki. Pewnie służą podróżnym do siedzenia i wypatrywania nadjeżdżających autobusów, ale tak sobie myślę, że w nocy rowerzyści i nie tylko mogą mieć z tym pewne probemy. Do Lubomla dojeżdżam jednak bez przygód. Robiąc fotkę na tle żółto-niebieskiej tablicy z nazwą miasta zauważam, że mój żółty rower w połączeniu z niebieską koszulką i kaskiem to dobry wybór na jazdę po Ukrainie. Z jakiegoś baru podpity jegomość macha mi ręką i krzyczy "Sława Ukrainie!” - odmachuję, ale nie bardzo wiem, co mam odkrzykiwać (wystarczy proste "Sława!”). W mieście uzupełniam zapasy kwasu i za miastem skręcam na wschód na drogę magistralną M07. O ile asfalty prowadzące do Lubomla są bardzo różnej jakości, o tyle teraz robi się idealnie. W sumie tego się spodziewałem, bo M07 jest przedłużeniem naszej DK12, która dochodzi do Dorohuska. Ba, przez pierwsze kilka kilometrów, pasy ruchu w przeciwnych kierunkach są rozdzielone ziemą niczyją. W Maszowie, na wysokości drogowskazu zachęcającego do odwiedzenia Dębu Bolesława Prusa, pasy ruchu się zbiegają, ale ładne pobocze czyni jazdę bardzo przyjemną. Na dąb nie dałem się skusić, bo stał dwa kilometry od głównej drogi. Moje dendrologiczne obsesje są dosyć słabe i jestem w stanie nałożyć góra pięćset metrów, żeby coś sterczącego z gruntu zobaczyć. M07 aż do samego Kowla jest prosta jak drut. Urozmaicają ją jedynie bardzo łagodne, ale rozciągnięte hopki. Kilka kilometrów lekko w górę, potem to samo w dół i powtórka. Żeby się nie zanudzić (bezzakrętowe drogi strasznie nużą), testuję swój ukraiński, starając się tłumaczyć banery stojące w lasach. "Nie śmieć u lisa” - jestem zadowolony, bo moje zdolności lingwistyczne wydają się być naturalne i wspaniałe. A hasło mi się bardzo podoba, bo zachęca do zachowania czystości, a jednocześnie wskazuje, kto w lesie jest tak naprawdę u siebie. Tak bawiąc się językiem docieram do Kowla i po znakach kieruję się w okolice dworca kolejowego, bo wiem, że w jego okolicach jest hotel. Docieram do celu i z radością konstatuję, że to już koniec dzisiejszej jazdy na rowerze. Hotel nazywa się "Lisia Pieśń” - hmm, coś jest nie tak, bo taka nazwa jest po prostu bez sensu. Wytężam szare komórki i dochodzę do smutnego wniosku, że "ліс” to jednak nie żaden "lis”, a "las”. Teraz nie podoba mi się ani hasło z
Podsumowując, dojazd z Lublina do Kowla poszedł mi o niebo lepiej, niż się spodziewałem i to pomimo zabójczych upałów. Jednak gdyby nie to, że podczas letniego rowerowania już się trochę opaliłem, to dzisiejsza jazda zakończyłaby się oparzeniami dosyć wysokiego stopnia. Trasę o długości nieomal 200 km pokonałem w dziesięć godzin na litrze polskich płynów i trzech litrach ukraińskiego kwasu. Jadłem niewiele, jakieś cukierki i dwa banany, bo zwyczajnie nie miałem ochoty.

Początek wyprawy - wschód słońca nad Bystrzycą w Lublinie © chirality

Poleski Park Narodowy, okolice Hańska © chirality

Poleski Park Narodowy, okolice Hańska © chirality

Kościół w Hańsku © chirality

Lasy na wschód od Hańska © chirality

Most pontonowy na Bugu spinający polskie Zbereże i ukraińskie Adamczuki © chirality

Infrastruktura mostowo-kładkowa w okolicach Adamczuków © chirality

Kramy w Adamczukach © chirality

Ukraiński kwas (premium!), mmm... © chirality

Mogiłki w okolicach Adamczuków © chirality

Wyjazd z Adamczuków © chirality

Miejsce do rekreacji koło Lubomla © chirality

Mój rower w Lubomlu © chirality

Szpital w Lubomlu © chirality

Mój rower w Kowlu © chirality

Maszt w Kowlu © chirality

Dworzec kolejowy w Kowlu © chirality

Cerkiew pod dworcem kolejowym w Kowlu z kobietą bijącą w dzwony © chirality

Budka z kwasem w Kowlu © chirality

Stadion piłkarski w Kowlu © chirality

Cerkwie w Kowlu © chirality

Rzeka Turia w Kowlu © chirality

Cerkwie w Kowlu © chirality

Pomnik Tarasa Szewczenki w Kowlu © chirality

Pomnik Tarasa Szewczenki w Kowlu © chirality

Pomnik bohaterów II wojny światowej w Kowlu © chirality

Pomnik bohaterów II wojny światowej w Kowlu © chirality

Pomnik bohaterów II wojny światowej w Kowlu © chirality

Pomnik Łesi Ukrainki w Kowlu © chirality

Fontanna w Kowlu © chirality

Memoriał ofiar Euromajdanu w Kowlu © chirality

Planowanie trasy na kolejny dzień © chirality
- DST 137.95km
- Teren 10.00km
- Czas 05:23
- VAVG 25.63km/h
- VMAX 45.50km/h
- Temperatura 25.0°C
- Podjazdy 480m
- Sprzęt Banana Rama
- Aktywność Jazda na rowerze
Kombinacja lubelska
Czwartek, 3 lipca 2014 · dodano: 04.07.2014 | Komentarze 0
Dzisiaj chciałem połączyć objazd standardowej pętli dookoła Zalewu Zemborzyckiego z ustawką Rowerowego Lublina (RL). Dwukrotny objazd Zalewu wszedł mi solidnie w nogi ze względu na dosyć silny wiatr. Gdzieś na trasie wzdłuż wody wyprzedziła mnie para szosowców, a ponieważ nie cisnęli jakoś specjalnie ostro, więc siadłem im na koło. Jadąc obok siebie zaserwowali mi solidne krycie i przez kilka kilometrów jechałem jak król. Z tego etapu jazdy wróciłem trochę upodlony i do tego spóźniony, tak że nawet nie miałem czasu, aby uzupełnić płyny. W rezultacie, przez cały wyjazd z RL, na który zdążyłem na styk, myślałem o czymś zimnym i mokrym z lodówki. Na tej ustawce, której celem były południowo-wschodnie okolice Lublina, pojawiło się bodajże 11 rowerzystów. Tempo było generalnie bardzo spokojne, chociaż momentami peleton ożywał w konwulsjach ściganek. Było również kilka terenowych odcinków, które uświadomiły mi, jak mało jeżdżę w tym roku po czymś innym niż asfalt. Monotonię jazdy przerywały zmasowane ataki miejscowych psów, które w tym dniu chyba też miały wychodne. Skąd tyle frustracji w psiej nacji, nie wiem. Jakieś 10 km od domu, już na DDR wzdłuż Zalewu, wyprzedził naszą grupę samotny rowerzysta. Siadłem mu na kole i powiozłem się praktycznie do mety. Żeby nie wyglądało to jakoś źle, dałem krótką zmianę, ale nie robiłem tego z jakimś wielkim sercem. Gdy ktoś mi siada na kole, mam odruchową i irracjonalną tendencję do mocniejszego niż zwykle deptania na korbę. Aby tego uniknąć, powtarzam sobie w myślach "zwolnij" jak mantrę. Zawodnik, za którym jechałem też cisnął zbyt mocno (znacznie mocniej, niż gdy nas wyprzedzał) i oczekiwałem, że lada moment się zatrze. Chociaż miał zdecydowanie dosyć, to jednak dotrwał do momentu naszego rozstania, co mu się chwali.W domu czekała mnie niemiła niespodzianka w postaci jedynie częściowo zapisanego śladu z wyjazdu z RL. Po raz kolejny popełniłem sztubacki błąd i nie zmieniłem częstotliwości rejestrowania punktów do śladu. Moj Garmin zbierał je co sekundę, a że limit punktów na ślad wynosi 10 tysiecy, więc po niecałych 3 godzinach, zaczął najstarsze punkty zastępować najnowszymi. Już miałem zamiar postawić siebie w kącie, ale tym razem zauważyłem, że folder Garmina "Archive" uległ niedawnej modyfikacji. Okazuje się, że Garmin co prawda zastępuje najstarsze punkty najnowszymi, gdy limit punktów się wyczerpuje, ale najstarszych fragmentów śladu nie wysyła do piekła, tylko zapisuje je w dedykownym folderze. Dobre i to. Mimo, że pliki gpx. można w prosty sposób scalać, nie zrobiłem tego tym razem, bo może tak być, że pliki te mają jakieś fragmenty audytorskie, które pomagają wykryć manipulację. Nie, kogo ja oszukuję. Po prostu nie chciało mi się w tym babrać, dlatego ślad z wyjazdu z RL wkleiłem w dwóch kawałkach.
- DST 217.95km
- Teren 2.00km
- Czas 09:12
- VAVG 23.69km/h
- VMAX 38.90km/h
- Temperatura 18.0°C
- Podjazdy 434m
- Sprzęt Banana Rama
- Aktywność Jazda na rowerze
Włóczęga Północy II
Sobota, 31 maja 2014 · dodano: 12.02.2015 | Komentarze 0
Pod tym kryptonimem kryła się ustawka pod auspicjami Rowerowego Lublina, której celem było nie tylko przełamanie bariery 200-kilometrowego dystansu w dzień, ale również przymiarka do planowanej na drugą połowę czerwca jazdy dobowej na dystansie 400 km. Na miejscu startu pod Muzeum Wsi Lubelskiej spotkało się niewierzących w przesądy 13 rowerzystów, z których równy tuzin planował pokonanie trasy w całości - UWAGA!!! Spoiler - każdemu z nas udało się osiągnąć ten cel. Pierwsza ćwiartka podróży wiodła, co oczywiste, na północ utartym szlakiem przez Pryszczową Górę, Samoklęski i Kamionkę nad jezioro Firlej. Natychmiast stało się jasne, że pierwsza połówka wyprawy będzie pod wiatr. Po krótkiej przerwie nad jeziorem, rozpoczął się etap jazdy przez nieznane dla mnie tereny. Drogi co prawda takie sobie, ale było oczywistym, że przyroda tam rządzi i ręka ludzka rzadko stawia w tych rewirach swoją stopę. O ile bocian na gnieździe w niektórych rejonach Polski może się wydawać sensacją, o tyle na trasie naszej podróży były one wszędzie - każda szanująca się wioska musiała mieć przynajmniej jedną parkę. W czasie pierwszej setki robiliśmy jeszcze krótkie postoje w Czemiernikach i Wohyniu. Na rynku w tej drugiej miejscowości odpoczywała para sakwiarzy i po ilości bagażu można było wnosić, że albo przybywają z bardzo daleka, albo równie daleko jadą. Na tym etapie przytrafił się rownież dwukilometrowy odcinek piaszczystego terenu, którego celem było upodlenie pary naszych szosowców - plan spalił na panewce. W Kwasówce wypadało północne ekstremum naszej trasy i po ostrej zmianie kierunku jazdy wiatr, jak za dotknięciem magicznej różdżki, stał się naszym sprzymierzeńcem. Po wypasie w knajpie w Parczewie (gdzie zgodnie z planem ubyła nam jedna rowerzystka, tzn. ubyła w Parczewie, nie w knajpie) i postoju w Ostrowie Lubelskim w oczekiwaniu na wyjeżdżającego nam na spotkanie rowerzystę, rozpoczął się końcowy szturm na Lublin. Od Zawieprzyc tereny znowu były znajome i, jako że zmrok już był zapadł, z utęsknieniem wypatrywałem świateł wielkiego miasta. Ten odcinek praktycznie bez postojów, bo dywizjony wygłodniałych komarów tylko na to czekały. Wjazd do miasta ulicą Turystyczną, niestety bez komitetu powitalnego.Podsumowując, po raz pierwszy przejechałem, podobnie jak wielu moich współtowarzyszy, ponad 200 km w jeden dzień. Oczywiście jazda w grupie to jak wchodzenie na himalajskie szczyty z szerpami. Bez ich pomocy byłoby to znacznie trudniejsze. Na trasie średnie tempo było takie, aby każdego dowieźć do domu w pozycji pionowej i to się udało. Kilka razy dochodziło jednak na trasie do ostrego deptania na korbę. I o ile na takim dystansie można sobie było na to pozwolić, o tyle na dłuższych wycieczkach dyscyplina w grupie wydaje się rzeczą kluczową, bo za szarpanie tempa się zawsze płaci. Z kronikarskiego obowiązku odnotuję czwarty upadek w kategorii SPD. Najbardziej bolesny w całej kolekcji, bo o ile wczoraj bezpośrednio po glebie jechało się w miarę komfortowo, z wyjątkiem pierwszych kilku minut po postojach, o tyle dzisiaj zginanie nogi to wyczyn. Pewnie obiłem trochę rzepkę, więc wkrótce powinno się to rozejść po kościach. Jak kompletny analfabeta, źle ustawiłem przed startem mojego Garmina. Wiedziałem, że ma limit 10000 punktów na ślad, więc nastawiłem go tak, aby zbierał dane co 4 sekundy. Wycieczka trwała jednak dłużej niż 40000 sekund i w konsekwencji mój Garmin po osiągnięciu limitu, zaczął zapisywać świeże punkty w miejsce najstarszych. W rezultacie, początek śladu został zjedzony, więc wszelkie dane z konieczności spisane z licznika, a jedynie suma podjazdów oszacowana półempiryczną metodą na krzywy ryj.

Muzeum Wsi Lubelskiej - miejsce startu © chirality

Pierwszy postój nad jeziorem Firlej © chirality

Rynek w Czemiernikach © chirality

Pomnik w Wohyniu © chirality

Lubelskie bociany z folią © chirality

Swojskie klimaty © chirality

Nadjeżdża peleton © chirality

Zachód Słońca w Zawieprzycach - czas do domu © chirality
- DST 156.85km
- Teren 5.00km
- Czas 06:12
- VAVG 25.30km/h
- VMAX 44.20km/h
- Temperatura 28.0°C
- Podjazdy 679m
- Sprzęt Banana Rama
- Aktywność Jazda na rowerze
Lublin-Ryki-Dęblin-Puławy-Lublin
Niedziela, 25 maja 2014 · dodano: 25.05.2014 | Komentarze 0
Na początku roku postanowiłem, że w 2014 postaram się odwiedzić wszystkie 20 stolic powiatów mojego ojczystego województwa. Jest to naprawdę piękny kawał naszego kraju, ale mało go znam. Idea zatem słuszna, ale samo się niestety nie pojedzie. W zimie zaliczyłem dwie pierwsze stolice, Opole Lubelskie i Kraśnik, a dzisiaj przyszła kolej na dwie następne, Ryki i Puławy. Dodatkową motywacją do jazdy był fakt, że dzisiaj był czas poważnych decyzji, a najlepiej mi się myśli na rowerze właśnie.Droga do Ryk składała się z niewiarygodnie długich prostych sięgających po horyzont. Pewnie projektant tej drogi miał do dyspozycji jedynie linijkę i stąd to wszystko. Przy odrobinie samozaparcia można było policzyć hopki kilkanaście kilometrów do przodu i przyznam, że jest to lekko deprymujące. Oddany w zeszłym roku odcinek ekspresówki S17 między Jastkowem i Kurowem odciążył starą drogę i to do tego stopnia, że zdarzało mi się jechać kilka minut bez napotkania żywego ducha, jak i samochodu. Za Kurowem ruch się zintensyfikował, ale nie było to nic hardkorowego. Na odcinku do Ryk miałem wiatr boczno-czołowy i czołowy, ale pocieszałem się, że druga połowa trasy będzie już z wiatrem. Do Ryk dojechałem na 500 mL pseudocoli i 4 krówkach. Biorąc pod uwagę upały, było to lekkie przegięcie. Z Ryk rzut beretem do Dęblina, a dalsza trasa wzdłuż Wisły prowadząca do Puław to coś pięknego. Płasko, idealny asfalt, a do tego urokliwe krajobrazy. Co prawda pobocza tam nie ma, ale ruch był symboliczny - idyllę psuło jedynie kilku troglodytów na motocyklach, którzy cisnęli po garach, ile fabryka dała. Wiem, że gdyby potrafili czytać, to ten tekst byłby dla nich obraźliwy. Po opuszczeniu Puław zdecydowałem odbić w Końskowoli na południe, żeby uniknąć jazdy do Kurowa i powielania trasy z etapu do Ryk. I był to bardzo dobry pomysł. Drogi co prawda niezbyt dobre, ale przez kilkadziesiąt kilometrów jechałem skąpany w zieleni - pola, sady, krzewy owocowe, uprawy chmielu... Na tym etapie jedna tempówka z japiącymi psami - gdyby tak nie kłapały ryjami, to mogłyby pociągnąć pościg znacznie dłużej. A tak błyskawiczny dług tlenowy i odpuszczenie. W takim stylu nigdy nie dorwą się do żadnej łydki - zdecydowanie niedopatrzenie ze strony właścicieli. Na ostatni odcinek wbiłem się na 830-tkę między Nałęczowem i Lublinem na wysokości Tomaszowic. Nie jest to najbezpieczniejsza droga, ale na tym etapie nie miałem nastroju do szukania alternatywy.
Co do poważnych decyzji wspomnianych na wstępie, to jazda zdecydowanie pomogła. Już wiem, że podczas tygodnia rowerowego w znanej niemieckiej sieci supermarketów szarpnę się na niebieski strój rowerowy.

This artwork, "Stolice Lubelskich Powiatów Tour 2014", is a derivative of "Mapa administracyjna województwa lubelskiego'' by MaKa (CC BY SA)."Stolice Lubelskich Powiatów Tour 2014" is licensed under CC BY SA by chirality.

Lubelszczyzna w pełnej krasie © chirality

Bociek w okolicach puławskich "Azotów" © chirality

Mój rower w Rykach © chirality

Wisła koło Dęblina © chirality

Wisła koło Dęblina © chirality

Dziwny krajobraz w okolicy Puław © chirality

Mój rower w Puławach © chirality

Para wodna koło Lublina © chirality
- DST 71.86km
- Teren 5.00km
- Czas 03:26
- VAVG 20.93km/h
- VMAX 33.40km/h
- Temperatura 5.0°C
- Podjazdy 251m
- Sprzęt Banana Rama
- Aktywność Jazda na rowerze
Piaski (na szczęście nieruchome) rowerem
Wtorek, 4 marca 2014 · dodano: 04.03.2014 | Komentarze 0
Dzisiaj miało wiać ze wschodu, dlatego postanowiłem jechać na wschód właśnie. Od czasu do czasu warto zmierzyć się z niesprzyjającymi warunkami, bo tylko w brazylijskich telenowelach rowerzyści jeżdżą zawsze z wiatrem, z górki, wisząc komuś na kole, podczas gdy biegnące obok odaliski wachlują im zroszone potem czoła.Za cel podróży obrałem Piaski (dawniej Piaski Luterskie), małe miasteczko na rozwidleniu tras Lublin–Chełm i Lublin–Zamość. Mam do niego sentyment, bo serwują tam najlepsze flaki po tej stronie galaktyki. Etap do Piask nie zawiódł i wiatr wytargał mnie niemiłosiernie. Temperatura odczuwalna była też znacznie niższa niż nominalne 5 °C. Cel mojej podróży był bardzo senny – widać, że wybudowanie obwodnicy dla dróg S12 i S17 było dla lokalnej ekonomii sporym ciosem. Miasteczko jest jednak czyste i zadbane. Powrót do Lublina o wiele bardziej komfortowy, chociaż po raz pierwszy i ostatni zaufałem bezkrytycznie propozycjom tras autorstwa Gpsies. W okolicach lotniska w Świdniku wyprowadził mnie na takie wertepy, że tylko przez lubelski patriotyzm klasyfikuję ten odcinek jako "teren". Na rogatkach Lublina zaczęło lekko padać, ale wtedy myślałem już tylko o gorącej herbacie. Aha, na rondzie w Mełgwi znalazłem klucz płasko-oczkowy. Wyjazd się więc opłacił.

Rynek w Piaskach Luterskich © chirality
- DST 71.06km
- Teren 10.00km
- Czas 03:42
- VAVG 19.21km/h
- VMAX 43.40km/h
- Temperatura 6.0°C
- Podjazdy 378m
- Sprzęt Sreberko
- Aktywność Jazda na rowerze
Do Kozłowieckiego Parku Krajobrazowego
Sobota, 11 stycznia 2014 · dodano: 11.01.2014 | Komentarze 0
Na poranną ustawkę na północy Lublina spóźniłem się kilka minut. Po rowerzystach nie było już śladu, a ja nie miałem zielonego pojęcia, w którym kierunku mogli się oddalić. Pojechałem więc na nosa. Jak sie okazało, przez ~10 km podążałem ich śladem. Niestety, grupa musiała żwawo cisnąć, bo nigdy nawet nie pojawiła się na horyzoncie. Lekko rozczarowany, postanowiłem więc wprowadzić w życie plan B i pokręcić się trochę po pobliskich Lasach Kozłowieckich, aby zapomnieć przez chwilę o przejmująco zimnym wietrze. Lasy te oferują coś dla każdego - jest błoto, szuter, piach, korzenie, jak i idealny wręcz asfalt (który, nota bene, pasuje do tego lasu jak pięść do nosa). Nie wiem, czy to jest jakiś lokalny żart, czy też stosowne instytucje nie zsynchronizowały działań, ale w kilku miejscach wyznaczone szlaki rowerowe witają znaki zakazu ruchu. Oczywiście wszystkich zakazów przestrzegałem. Miałem rownież bliskie spotkanie ze stadem sarn - nie są to najodważniejsze zwierzęta pod słońcem, więc nawet pozować nie chciały. Od jutra załamanie pogody, więc rower pewnie zawisnie na kołku.
Szlak rowerowy prosto przed siebie © chirality

Wybór między dżumą a cholerą © chirality

My się zimy nie boimy #1 © chirality

My się zimy nie boimy #2 © chirality