Info

avatar Jestem chirality z Lublina. Mam przejechane 42279.29 km, w tym 945.90 km w terenie, z prędkością średnią 23.87 km/h.
Więcej o mnie.

button stats bikestats.pl

2020 button stats bikestats.pl

2019 button stats bikestats.pl

2018 button stats bikestats.pl

2017 button stats bikestats.pl

2016 button stats bikestats.pl

2015 button stats bikestats.pl

2014 button stats bikestats.pl

Wykresy roczne

Wykres roczny blog rowerowy chirality.bikestats.pl

Archiwum



Wpisy archiwalne w kategorii

noc

Dystans całkowity:16265.21 km (w terenie 439.80 km; 2.70%)
Czas w ruchu:759:17
Średnia prędkość:21.42 km/h
Maksymalna prędkość:56.30 km/h
Suma podjazdów:61260 m
Liczba aktywności:206
Średnio na aktywność:78.96 km i 3h 41m
Więcej statystyk
  • DST 99.05km
  • Teren 1.00km
  • Czas 03:33
  • VAVG 27.90km/h
  • VMAX 40.30km/h
  • Temperatura 21.0°C
  • Podjazdy 298m
  • Sprzęt Szosant
  • Aktywność Jazda na rowerze

Jezioro Rogóźno

Sobota, 11 października 2014 · dodano: 13.10.2014 | Komentarze 0

Piękna jesienna pogoda, którą postanowiłem wykorzystać do odwiedzenia kolejnego okolicznego jeziora – Rogóźna. Podróż do celu różnej jakości drogami gminnymi z krótkim postojem przy ruinach zamku w Zawieprzycach. Ponieważ do celu chciałem dojechać na nosa, więc postanowiłem nie wracać z Zawieprzyc na drogę Lubartów-Łęczna, a przeć dalej na północ. W pewnym momencie asfalty się skończyły i wpakowałem się na leśną gruntówkę. Trochę próbowałem po niej jechać, ale nie wychodziło mi to najlepiej. Końca tego raju nie było widać, dlatego też z podkulonym ogonem przeszedłem do planu, który pierwotnie odrzuciłem, i wróciłem na drugą stronę Wieprza do Jawidza. W Ludwinie podpiąłem się pod drogę wojewódzką i po kilku kilometrach znalazłem się nad Rogóźnem. Jezioro i jego okolice bardzo mi się podobały, bo w porównaniu z Piasecznem jest tam bardzo kameralnie. W trawie masa małych żabek, które jednak nie chciały cierpliwie pozować do zdjęć. Podobnie jak ławice narybku w samym jeziorze, które płoszył tupot moich bloków na kładce – ja w lewo, ławica w prawo; ja w prawo, ławica w lewo, itd. Kilku wędkarzy moczyło kije, ktoś grillował, w barze kilku klientów. Cisza i spokój. Ponieważ dzień zbliżał się ku końcowi, musiałem się niestety zwijać. Do Łęcznej dojechałem jeszcze bez lampek i zatrzymałem się na chwilę, aby przy zapadającym zmroku obfotografować grę świateł w fontannie na rynku. Potem jazda do Lublina z pełnym oświetleniem w towarzystwie bardzo intensywnego ruchu samochodowego.


Spóźniłem się... z zamku w Zawieprzycach są już tylko ruiny
Spóźniłem się... z zamku w Zawieprzycach zostały już tylko ruiny © chirality

Kaplica w Zawieprzycach
Kaplica w Zawieprzycach © chirality

Wieprz tuż po zbiegu z Bystrzycą w Zawieprzycach
Wieprz tuż po zbiegu z Bystrzycą w Zawieprzycach © chirality

Wieprz tuż przed zbiegiem z Bystrzycą w Kijanach
Wieprz w Kijanach tuż przed zbiegiem z Bystrzycą  © chirality

Chyba jakieś łuskwiaki, ale głowy nie dam
Chyba jakieś łuskwiaki, ale głowy nie dam © chirality

Jezioro Rogóźno
Jezioro Rogóźno © chirality

Szuwary nad jeziorem Rogóźno
Szuwary nad jeziorem Rogóźno © chirality

Równouprawnienie nad jeziorem Rogóźno
Równouprawnienie nad jeziorem Rogóźno © chirality

Fontanna w Łęcznej
Fontanna w Łęcznej © chirality

Fontanna w Łęcznej
Fontanna w Łęcznej © chirality

Fontanna w Łęcznej
Fontanna w Łęcznej © chirality

Fontanna w Łęcznej
Fontanna w Łęcznej © chirality



  • DST 78.54km
  • Czas 02:44
  • VAVG 28.73km/h
  • VMAX 48.70km/h
  • Temperatura 20.0°C
  • Podjazdy 365m
  • Sprzęt Szosant
  • Aktywność Jazda na rowerze

Lubelski trójkąt

Czwartek, 9 października 2014 · dodano: 09.10.2014 | Komentarze 0

Piękna słoneczna pogoda, dzięki której mogłem przejechać się rowerem na krótko, co bardzo lubię. Zaplanowałem zrobić trójkąt po południowo-wschodnich okolicach Lublina. Pierwszy bok w kierunku Bychawy pod dosyć irytujący wiatr, więc z ulgą na pierwszym wierzchołku trójkąta odbiłem na północny-wschód. W Piotrkowie minąłem leżącego na poboczu martwego lisa. Nie miał żadnych zewnętrznych obrażeń i wyglądał jakby spał. Piękne zwierzę. A z twarzy był bardzo podobny do lisa, którego przepłoszyłem na rowerze wczoraj (tzn. ja byłem na rowerze, nie lis). Trochę obawiałem się o stan nawierzchni za Chmielem, bo na wiosnę była tam tragedia. Okazało się jednak, że dzielni drogowcy zalepili co większe dziury, więc dało się przejechać. Do drugiego wierzchołka trójkąta w okolicach Piask dojechałem już w głęboką szarówkę, więc trzeci bok serwisówką S12 przejechałem już przy lampce. W Lublinie wjechałem w koleinę wypełnioną kurzem i zaliczyłem glebę. Prędkość była niewielka, więc obyło się bez jakichś kontuzji. Pękł mi jedynie uchwyt tylnej lampki. Bywa.




  • DST 35.10km
  • Czas 01:08
  • VAVG 30.97km/h
  • VMAX 46.90km/h
  • Temperatura 15.0°C
  • Podjazdy 79m
  • Sprzęt Szosant
  • Aktywność Jazda na rowerze

Zalew Zemborzycki

Środa, 8 października 2014 · dodano: 08.10.2014 | Komentarze 0

Standardowa pętelka dookoła Zalewu. Pomimo, że nie było zbyt ciepło, to jechało się bardzo przyjemnie. Ostatnie kilometry dokręcane już po zmroku i to bez lampki. O tej porze lisy wychodzą chyba na spacer, bo jednego nieźle wystraszyłem na DDR wzdłuż Bystrzycy. Tak się na coś zapatrzył, że zauważył mnie dopiero, gdy go omijałem.




  • DST 255.73km
  • Czas 09:45
  • VAVG 26.23km/h
  • VMAX 47.70km/h
  • Temperatura 16.0°C
  • Podjazdy 912m
  • Sprzęt Szosant
  • Aktywność Jazda na rowerze

Lublin Orbit 200

Niedziela, 5 października 2014 · dodano: 08.10.2014 | Komentarze 0

Chciałem odwiedzić miasta satelickie Lublina, kręcąc się po jego pełnej orbicie. Zaletą takiej trasy jest to, że człowiek porusza się niedaleko domu po znanych okolicach, zaś wadą to, że człowiek porusza się niedaleko domu po znanych okolicach. Liftoff z mojego Bajkonuru nastąpił trochę późno, bo po jedenastej. Plany były zupełnie inne, ale nie potrafiłem się zmusić do wyjścia na rower, gdy na termometrze było poniżej dziesięciu kresek. Na orbitę postanowiłem wejść w Piaskach. Podyktowane to było silnym wschodnim wiatrem, który na zejściu z okrążenia chciałem mieć jednak w plecy, jak i dobrą jakością drogi serwisowej towarzyszącej S12/17. Rześko, ale ostre słońce trochę kompensowało panujący chłód. Na odcinku do Piask spotkałem wielu szosowców, co mnie wcale nie zdziwiło, bo ze względu na niewielki ruch samochodowy jedzie się tam bardzo przyjemnie. Orbitę postanowiłem przejechać zgodnie z ruchem wkazówek zegara, aby ograniczyć liczbę lewoskrętów. W Piaskach odbiłem więc na południe i od tego momentu aż do Nałęczowa wiatr mi pomagał. Jakościowo stan nawierzchni przedstawiał przekrój tego, co można spotkać na Lubelszczyźnie. Po początkowych wertepach, polepszyło się w okolicach Krzczonowa, bo tam wszystko wygląda porządnie. Za bychawskimi pagórkami, zrobiłem przerwę w Bełżycach na uzupełnienie zapasów w miejscowej Biedronce. Pogoda już wtedy była wręcz idealna do jazdy – do ostrego słońca doszła jeszcze komfortowa temperatura. Odcinek Bełżyce-Nałęczów jechałem kilka dni wcześniej, dlatego teraz trochę go zmodyfikowałem zahaczając o Nowy Gaj. Krajobrazowo jest to znacznie lepsza opcja, niż tłuczenie się po głównej drodze DW830 wiodącej od Lublina. Za Nałęczowem odbiłem na północny-wschód, przez co wiatr ponownie dał o sobie znać. Po ~10 km sinusoidalnych terenów dobiłem w Przybysławicach do starej DK12, po przekroczeniu której tereny się wypłaszczyły. W Starościnie podłączyłem się do trasy, którą pokonuję rutynowo jeżdżąc nad jezioro Firlej. Pożegnałem ją w Kamionce, kierując się w stronę Lubartowa, gdzie posiedziałem chwilkę pod jakimś pałacykiem. W okolicach Kaznowa zastał mnie zachód Słońca, więc po dojechaniu do Ostrowa Lubelskiego byłem zmuszony włączyć lampki i pozbyć się ciemnych okularów. Po ostrym skręcie na południe, wiatr przestał zbytnio przeszkadzać i bez większych przygód dotarłem do Łęcznej. Tutaj pojawił się jedyny nawigacyjny zgrzyt, gdyż mój GPS wskazywał trasę, którą potwierdzały na miejscowych rondach pozaklejane drogowskazy. Zasięgnąłem języka u miejscowego taksówkarza, który oświecił mnie, że most na Wieprzu jest nieprzejezdny i do Milejowa będe musiał jechać objazdem. Nie miałem więc innego wyjścia, jak przekroczyć Wieprz drogą lubelską i gdybym teraz kontynuował jazdę do domu, to ślad GPS przypominałby kształtem Pacmana. No ale nie o to chodziło, bo miało być kosmicznie, więc po przekroczeniu rzeki odbiłem na Rossosz. I nie wiem, czy większym wyzwaniem były tutejsze fatalne drogi, czy też poprawne wymówienie frazy „rossoszowskie wertepy”. Otuchy dodawał jedynie maszt w Piaskach, który na horyzoncie mrugał filuternie czerwonymi światłami. W okolicach Milejowa drogi się poprawiły, a w samej miejscowości tak dawało zacierem, że prawie się wstawiłem. Ten odcinek bardzo się dłużył, ale w końcu dotarłem do DK12 i po kolejnych kilku kilometrach zameldowałem się ponownie w Piaskach. Zamknąłem tym samym orbitę i teraz wiem, jak czuły się Biełka i Striełka. Zatrzymałem się na chwilę na stacji benzynowej, żeby czegoś się napić i zacząłem zjazd z orbity do domu. Jeszcze przed wyjazdem ze stacji włączyłem bocialarkę na full, bo pamiętałem, że w tych rewirach jest Gwiazdozbiór Psa, gdzie po nocach grasuje wataha psów właśnie. Nie zawiodły mnie, czekały, i gdy tylko usłyszałem zbliżające się kłapanie, zatrzymałem rower i poświeciłem im po ślepiach. Bohaterstwo opuściło pieski natychmiast i zaczęły zwiewać z podkulonymi ogonami w pola. Nie pozostało mi nic innego, jak oświetlić im drogę. Przejazd do Lublina już bez historii. Dolina Bystrzycy aż kipiała mgłą i w towarzystwie takiej Drogi Mlecznej dobiłem do bazy około dwudziestej drugiej. Wyjazd uważam za udany, bo obyło się bez żadnych kontuzji, awarii i zdarzeń drogowych. Jednak była to chyba ostatnia dłuższa wycieczka w tym roku. Po zapadnięciu zmroku temperatura poleciała na pysk, ale w ruchu jakoś dało się to wytrzymać. Nie wyobrażam sobie jednak, żeby w takich warunkach zmieniać gdzieś na jakimś pustkowiu przebitą dętkę.

Kapliczka w okolicach Bychawy
Dziwna kapliczka w okolicach Bychawy © chirality

Pałac Lubomirskich w Lubartowie
Pałac Lubomirskich w Lubartowie © chirality

Zachód Słońca w okolicach Ostrowa Lubelskiego
Zachód Słońca w okolicach Ostrowa Lubelskiego © chirality



  • DST 321.56km
  • Czas 12:04
  • VAVG 26.65km/h
  • VMAX 51.80km/h
  • Temperatura 25.0°C
  • Podjazdy 1198m
  • Aktywność Jazda na rowerze

Lublin-Modliborzyce-Sandomierz-Zwoleń-Puławy-Lublin

Niedziela, 7 września 2014 · dodano: 10.09.2014 | Komentarze 0

Pogoda na niedzielę zapowiadała się wyjątkowo ładna, więc chciałem ten dzień wykorzystać na jakiś dłuższy wyjazd, bo takich okazji w tym roku może już nie być zbyt wiele. Padło na telewizyjną polską stolicę przestępczości, czyli Sandomierz. Żeby zamknąć pętlę jakimś interesującym powrotem, planowałem z Sandomierza udać się na północ do Zwolenia, tam odbić na wschód do Janowca, przepłynąć Wisłę promem i przez Kazimierz Dolny wrócić do Lublina.
Z domu wyjeżdżam około dziewiątej rano. Celowo opóźniam wyjazd, bo chcę jechać na krótko, więc świat musi mieć czas, aby się trochę ogrzać. Jadąc wzdłuż Zalewu Zemborzyckiego jak zwykle sprawdzam wiatr i lubię to co widzę, bo lustro wody jest gładkie jak, no jak lustro właśnie. W Strzeszkowicach włączam się do ruchu na DK19 i komfortowo szerokim poboczem dojeżdżam do Kraśnika. Na wylotowym rondzie z miasta natrafiam na znak zakazu ruchu rowerem dla jazdy na wprost. Trochę zbija mnie on z tropu, bo przed wyjazdem wydawało mi się, że wiem, jak do Sandomierza dojechać bez mapy. Gdybym teraz sprawdził nawigację, to bym wiedział, że odcinek z zakazem można objechać odbijając na rondzie w prawo. Nie robię tego jednak i na czucie odbijam w lewo. Teren zaczyna się trochę fałdować, ale jedzie się wyjątkowo przyjemnie. Atmosferę trochę psują kordony białoruskich TIRów, które pędzą na złamanie karku. Niestety mojego. Zaczyna też mnie niepokoić brak na drogowskazach jakichkolwiek wzmianek o celu mojej podróży, bo nic tylko Janów i Janów. Pod Modliborzycami decyduję się w końcu skonsultować z nawigacją, która oświeca mnie, że jadę w złym kierunku. Chcąc to skorygować odbijam na zachód i docieram do granicy województwa lubelskiego. To jest dobra nowina. Zła nowina jest jednak taka, że wjeżdżam nie do tego województwa, co potrzeba (podkarpackiego zamiast świętokrzyskiego). Ech... Przed Zaklikowem ocieram się o krawędź lasów janowskich. W powietrzu aż czuć grzybnię i wszędzie widzę tłumy ludzi. Niektórzy bez ceregieli koszą grzyby przy samej drodze. Korci mnie, żeby się zatrzymać, ale wiem, że byłoby to nirozważne, bo grzybów bym i tak nie mógł ze sobą wieźć. Co mnie zadziwia, to niewiarygodne zaśmiecenie tutejszych lasów. Gdyby ktoś potrzebował kilka tysięcy plastykowych butelek, to są one do zabrania z lasów w gminie Zaklików. W stolicy tejże gminy pora na kolejny bład nawigacyjny, do którego przygotowało mnie już feralne rondo w Kraśniku. Za znakiem zakazu ruchu rowerów chował się tam drogowskaz mowiący „Annopol 33 km”, czy jakoś tak. Zakazany owoc kusi, więc wtedy właśnie wbiłem sobie do głowy, że Annopol to jest miejsce, w którym powinienem przekroczyć Wisłę. Do mostu w Zawichoście jest z Zaklikowa raptem 20 km w kierunku zachodnim, ale ja kieruję się na północ do Zdziechowic. Dalej na trasie do Gościeradowa ponownie wjeżdżam do województwa lubelskiego – na tym odcinku jedyny raz trafia mi się asfalt dość podłej jakości. W Gościeradowie jeszcze nie jest za późno, aby skierować się na Zawichost, ale zahipnotyzowany robię swoje i Wisłe przekraczam w Annopolu, wjeżdżając jednocześnie po raz pierwszy na rowerze do województwa świętokrzyskiego. Radość jednak nie trwa długo, bo zdaję sobie sprawę, że teraz muszę odkręcić na południe to, co tak sumiennie kręciłem na północ. Docieram w końcu do Zawichostu, pokonując od Kraśnika trasę pijanego zająca o długości 80 km, podczas gdy przy optymalnej jeździe ten dystans to mniej niż 35 km. Bywa i tak. Wjeżdżam w rejony wybitnie sadownicze, gdzie gałęzie aż się uginają od znienawidzonych przez Rosjan owoców. Do tego hopki zaczynają przybierać na amplitudzie – z tego względu Sandomierz wygląda jak miasto, które rowerzystów łatwo nie wpuszcza, ale i też łatwo nie wypuszcza. U celu mojej podróży udaję się na obchód starówki. Przy bramie głównej wita mnie Śmierć, ale wydaje mi się, że to tylko jakiś facet z kosą przebrany w odpowiednie szaty. Głowy jednak nie dam. Miasto robi wrażenie podobne jak Zamość i Kazimierz Dolny. Tłumy ludzi udeptujących kocie łby, handlarze badziewiem, ale i piękne stare budowle. Lody włoskie w cenie 5 zł oceniam na słabe 3 (w porównaniu z chełmskimi to tragedia) – ledwo zmrożone, więc trzeba się sprężać z ich jedzeniem, a do tego tak sprytnie kręcone, że lodowy wierzchołek jest pusty w środku. No, no, no! Nic tu po mnie, czas w drogę, bo i tak jestem trochę spóźniony. Żeby wyjechać z miasta, trzeba odhaczyć kolejną porcję hopek – pod względem topografii Sandomierz przypomina San Francisco. I na tym podobieństwa się kończą. Teraz jadę długi odcinek DK79 na północ. Brak pobocza, przy dosyć intensywnym ruchu to nie jest najlepsza kombinacja. Do tego jest to droga na Warszawę, więc pogiętych motocyklistów tutaj nie brakuje. Rozumiem, że niektórzy aż się rwą do rozdawnictwa własnych organów, ale ja swoich jeszcze nie skończyłem używać – klasyczny konflikt interesów. Z daleka widzę cementownię Ożarów, która prezentuje się bardzo majestatycznie. Wyprzedzającymi mnie co chwila cementowozami się jednak nie zachwycam. Po raz kolejny na trasie czuję w okolicach dwóchsetnego kilometra ogromną potrzebę wypicia mleka – napoju, którego z reguły nie pijam. Jest to pewnie atawizm, który jakiś bodziec uruchamia. Atawizm skutecznie zwalczam w ożarowskim sklepie. Między Tarłowem i Lipskem zaliczam swój pierwszy wjazd na rowerze do województwa mazowieckiego. To zresztą widać, bo po hopce na powitanie, trasa się na długo wypłaszcza. Teraz moim planem jest dotrzeć do Zwolenia i pożegnać warszawska falę pojazdów jeszcze za dnia. Prawie mi się to udaje, bo lampki jestem zmuszony odpalić w okolicach Ciepielowa i robię to głównie dlatego, że po krzakach czai się sporo policji. Przejeżdżam przez Sycynę, w której urodził się Janek Kochanowski (nomen omen, ostatecznym celem mojej podróży jest miasto, w którym był zmarł). Dojeżdżam do Zwolenia - u Państwa Kochanowskich już ciemno, więc się nawet nie zatrzymuję. Ze względu na późną porę decyduję się nie ryzykować jazdy do Janowca na prom (czuję, że po nocach to coś nie pływa), tylko kieruję się na Puławy. Jestem bardzo lekko ubrany i trochę boję się gwałtownego spadku temperatury po zmroku, ale generalnie nie jest z tym tak źle. Chłód odczuwam jedynie w pobliżu rzek i na zjazdach. Na końcówkę trasy popełniam kolejne nawigacyjne faux pas i w drodze do Kurowa objeżdżam Puławy i Końskowolę szerokim łukiem, zamiast zwyczajnie bić przez te miasta. Oświetlone na czerwono puławskie Azoty robią epickie wrażenie, podobnie jak nowy most przez Wisłę. Most spięty jest z brzegami czymś w rodzaju wielkich zamków błyskawicznych biegnących w poprzek jezdni. Dziury w tych zamkach są jednak znacznie szersze niż opona szosowa i ledwo udaje mi się przed tą pułapką wyhamować i wypiąć. Spędziłem potem na tym moście trochę czasu testując na sucho, jaką glebą taki wjazd w dziurę mógłby się skończyć i doszedłem do wniosku, że lepiej tego nie doświadczyć w realu. W Żyrzynie odbijam mocno na południe i przed Kurowem żegnam się z całym ruchem samochodowym, który wlewa się na S17. Jadę w zupełnej samotności i na stacji benzynowej tuż przed centrum Markuszowa zatrzymuję się na gorącą czekoladę. W budynku przykleja się do mnie jakiś pijany jegomość, który właśnie kupuje kolejne piwa. Chce mnie naciągnać na pieniądze, ale konsekwentnie go spławiam. Ponieważ facet zaczyna się niezdrowo nakręcać, proszę obsługę stacji, aby to ukróciła. Faceci są jednak wyjątkowo pasywni, a jakiś pracujący tam dzieciak z uśmiechem stwierdza, że oni to właściwie są bez ochrony, no a jeżeli ten delikwent coś mi zrobi, to mają monitoring. Bardzo mnie to pociesza, bo o niczym tak nie marzę, jak o nagraniu video przedstawiającym żula wbijającego mi nóż między żebra. W tym czasie pijany jegomość się ulatnia, a pracownik stacji stwierdza, że ten człowiek jest chory umysłowo i właśnie wyszedł z więzienia. Zatem jeżeli czytają to jacyś ograniczeni umysłowo kryminaliści, którzy będąc na bani znajdą się przejazdem w Markuszowie, to niech wiedzą, że na miejscowej stacji benzynowej sprzedaje się alkohol każdemu. Nie ma tam też ochrony, więc pewnie jak się głośniej krzyknie, to alkohol będzie za darmo. Na gorąco to coś planowałem z tym zrobić, bo taka sytuacja jest chora, ale z dystansu kilku dni stwierdzam, że to w sumie nie moja sprawa, czy stacja benzynowa funkcjonuje jako rejonowa melina. Mają wszak monitoring! Końcówka trasy to już zwykłe parcie do celu. Jeszcze tylko w Jastkowie rozbawiła mnie tabliczka pod znakiem zakazu ruchu oznajmiająca „Nie dotyczy rowerzystów i konduktów żałobnych”. Przez kolejne kilka kilometrów rozgrywałem w głowie możliwe konsekwencje tego napisu. Do domu dotarłem kilkanaście minut przed północą – bardzo lubię ten moment, gdy po długiej trasie ostatecznie zsiadam z roweru.
Podsumowując, wyjazd był bardzo ciekawy, chociaż nawigacyjnie to generalnie dawałem plamy – tak to się kończy, gdy wiara i czucie mówią silniej niźli mędrca szkiełko i oko (czyli tzw. GPS). Szkoda jednak, że gdzieś się jeszcze nie zgubiłem, bo do double century (dystansu dwustu mil) zabrakło mi bardzo niewiele. Cieszę się, że kolana wcale mi nie dokuczały, co przy ostatnim długim wyjeździe na szosówce było sporym problemem. Kładę to na konto odpowiedniej regulacji wysokości siodełka – drobna rzecz, a cieszy.

Bezwietrzny poranek nad Zalewem Zemborzyckim
Bezwietrzny poranek nad Zalewem Zemborzyckim © chirality

Lubelski krajobraz w okolicach Kraśnika
Lubelski krajobraz w okolicach Kraśnika © chirality

Biłgorajski wyborowy klasyk w Modliborzycach
Biłgorajski wyborowy klasyk w Modliborzycach © chirality

Mój rower w województwie podkarpackim
Mój rower w województwie podkarpackim © chirality

Most na Wiśle w Annopolu
Most na Wiśle w Annopolu © chirality

Widok Wisły z mostu w Annopolu
Panorama Wisły z mostu w Annopolu © chirality

Mój rower w województwie świętokrzyskim
Mój rower w województwie świętokrzyskim © chirality

Okolice Sandomierza od strony Dwikóz
Okolice Sandomierza od strony Dwikozów © chirality

Sandomierz: Till Death Do Us Part
Sandomierz: Till Death Do Us Part © chirality

Brama Opatowska w Sandomierzu
Brama Opatowska w Sandomierzu © chirality

Szpica NATO w Sandomierzu
Szpica NATO w Sandomierzu © chirality

Sandomierskie okno życia
Sandomierskie okno życia © chirality

Sandomierskie zioła. Nie wiem, czy dobre, bo jeszcze nie paliłem
Sandomierskie zioła. Nie wiem, czy dobre, bo jeszcze nie paliłem © chirality

Rynek w Sandomierzu
Rynek w Sandomierzu © chirality

Bazylika Katedralna w Sandomierzu
Bazylika Katedralna w Sandomierzu © chirality

Studnia w Sandomierzu
Studnia w Sandomierzu © chirality

Wisła w Sandomierzu
Wisła w Sandomierzu © chirality

Mój rower w województwie mazowieckim
Mój rower w województwie mazowieckim © chirality



  • DST 24.46km
  • Czas 00:47
  • VAVG 31.23km/h
  • VMAX 40.50km/h
  • Temperatura 17.0°C
  • Podjazdy 78m
  • Sprzęt Szosant
  • Aktywność Jazda na rowerze

Zalew Zemborzycki

Sobota, 30 sierpnia 2014 · dodano: 30.08.2014 | Komentarze 0

Miała być standardowa pętla, ale wyjechałem w trasę bez lampki zdecydowanie zbyt późno. Kto by przypuszczał, że dni są już takie krótkie. Wschodni brzeg Zalewu objechany w głeboką szarówkę, zachodni dobrze oświetlony lampami sodowymi, więc OK, ale dalej to już nerwówka. Na DDR wiodącej ku miastu, gdzie dodatkowo kładła się mgła, ledwo uniknąłem kolizji z rowerzystką, która postanowiła wykonać prawoskręt na kładkę przez rzekę od lewego skraju ścieżki. Przekonało mnie to ostatecznie, że najwyższy czas zakończyć tę zabawę. Zresztą pojawiło się sporo relacji z przejazdu BBTour, które chciałem przeczytać, więc bez żalu zjechałem do bazy.




  • DST 35.18km
  • Czas 01:07
  • VAVG 31.50km/h
  • VMAX 44.80km/h
  • Temperatura 14.0°C
  • Podjazdy 73m
  • Sprzęt Szosant
  • Aktywność Jazda na rowerze

Zalew Zemborzycki

Poniedziałek, 25 sierpnia 2014 · dodano: 25.08.2014 | Komentarze 0

Pod wieczór wybrałem się na standardową pętelkę dookoła Zalewu. Nieprzyjemnie chłodno, więc po raz pierwszy od bardzo dawna ubrałem kubraczek z długim rękawem. Na trasie tabuny biegaczy i rolkarzy - pewnie im taki wygwizdów pasuje. Rowerzyści byli w zdecydowanej mniejszości na DDR, ale i tak było ich nas sporo.
Od soboty obserwuję w Internetach relację z BBTour. W niedzielę planowałem podjechać do Opatowa, aby na żywo dopingować jego uczestników, ale pogoda była tak parszywa, że nawet psa nie wypuściłbym na rower. Tym bardziej wielki szacunek dla wszystkich, którzy w takich warunkach pedałowali ku Bieszczadom. Gratuluję wszystkim, którzy dojechali do mety, wspóczuję tym, którzy musieli odpuścić i trzymam kciuki za tych, którzy spędzą na rowerze kolejną zimną noc. Mam też nadzieję, że bikestatowi pisarze, którzy brali w tej gehennie udział, opiszą swoje przeżycia z trasy, jak tylko wróci im czucie w dłoniach.



  • DST 342.22km
  • Teren 50.00km
  • Czas 17:18
  • VAVG 19.78km/h
  • VMAX 36.00km/h
  • Temperatura 34.0°C
  • Podjazdy 758m
  • Sprzęt Banana Rama
  • Aktywność Jazda na rowerze

Ukraina: Wołyńska pętla i powrót do Lublina

Niedziela, 10 sierpnia 2014 · dodano: 14.08.2014 | Komentarze 0

W nocy spędzonej w kowelskim hotelu nie złapałem zbyt wiele snu. Było parno, a do tego nie mogłem przestać myśleć o planach na nadchodzący dzień. Obudziłem się koło szóstej rano i leżąc w łóżku pogapiłem się trochę w telewizję. Zaskoczyło mnie, że rosyjskie bajki są puszczane z ukraińskimi napisami. Tutejsze brzdące muszą być wyjątkowo zdolne. Koło ósmej wyszedłem na miasto coś zjeść. W jakiejś budzie poszedłem vabank i zamówiłem hotdoga (z kapustą!?!) i kawę, bo zdecydowanie miałem ochotę na coś gorącego. Kawa wielkości naparstka, ale pewnie nie liczy się rozmiar, a moc. W hotelu spakowałem sakwy i po dziewiątej wyturlałem się z rowerem na powietrze. Mimo stosunkowo wczesnej pory skwar wbija mnie w chodnik. Plany na dzisiaj mam bardzo ambitne, a grafik napięty. Oczywiście nie przyjechałem do Kowla tylko po to, żeby napić się tutejszego kwasu. Moim głównym celem jest objazd wołyńskich wiosek, które znam z rodzinnych opowieści – wielu moich przodków na tej ziemi żyło i umierało. Ponieważ granica na moście pontonowym w Adamczukach ma zostać zamknięta na amen o północy, więc po wołyńskich wojażach czeka mnie również powrót do Polski.
Pierwsze kilometry pokonuję drogą M19 prowadzącą na Kijów. Ruch jest dosyć słaby, ale większość wyprzedzających mnie ciężarówek jest bardzo słusznych rozmiarów, a kierowcy nie należą do tych bogobojnych. Z jednej strony chcę jak najprędzej z tej drogi zjechać, ale z drugiej boję się, że boczne dróżki przywitają mnie jakąś fatalną nawierzchnią podobną do tej, z którą walczyłem wczoraj. Jedzie się bardzo ciężko, ale mam nadzieję, że wkrótce się rozkręcę. Po dziesięciu kilometrach opuszczam M19 kierując się na południe i wjeżdżam do Lubitowa – pierwszej miejscowości, której nazwa jest mi znajoma. Nawierzchnia asfaltowa, może nie jakaś rewelacyjna, ale i tak przyjmuję to z ulgą. Po kilku kolejnych kilometrach docieram do lubitowskiego sklepu, przed którym muszę się zatrzymać. Od upału i zmęczenia kręci mi się w głowie, a ostatnią rzeczą o jakiej marzę jest fiknięcie na ukraińskiej ziemi. W sklepie kupuję lody i picie, chronię się w cieniu i pakuję w siebie, ile się da. Przed chałupą naprzeciwko sklepu leży na ławeczce bochenek chleba i sól, a obok grupka miejscowych o czymś żywo dyskutuje. Z urywków rozmów wnoszę, że niedługo przyjeżdża autobus – też zaczyna mnie ta perspektywa ekscytować. Rozmawiam, o ile można to nazwać rozmową, z jakimś facetem. Opowiadam mu, gdzie jadę i po co. Łapię się na tym, że chcąc być zrozumianym "stylizuję” swój polski na ukraiński metodą zmiękczania tam, gdzie u nas jest twardo. Musi to brzmieć bardzo komicznie. Co gorsza, z automatu przeskakuję na angielski, co w rozmowie z ukraińskim chłopem raczej dobrym rozwiązaniem nie jest. W końcu porzucam wszelkie pozory i walę zwyczajnie po polsku – z perspektywy czasu uważam, że jest to najlepsza strategia na Ukrainę. Wołodia wspomina Akcję Wisła, a ja przez dobre wychowanie nie mówię o innych akcjach. W Lubitowie przebywam mniej więcej godzinę. Siły jakby wróciły, więc udaję się w dalszą podróż. Jak okiem sięgnąć pola i lasy. Każdy wjazd między drzewa witam z radością i gdy na horyzoncie pojawia się zielone, trzymam kciuki, aby moja droga wiodła właśnie tam. Na niebie pojawiają się też pojedyncze chmurki, które od czasu do czasu przesłaniają słońce. To bardzo pomaga, więc zaczynam z nimi rozmawiać, zachęcając je do przybywania tłumem. Poza mną i wąską nitką drogi nie ma tu żadnych oznak cywilizacji – gęstość zaludnienia musi być bardzo niewielka. Samochody też pojawiają się od wielkiego dzwonu, ale potem zapada ponownie cisza na długo. Przejeżdżam przez Rokitnicę i Białaszów, czyli kolejne miejscowości, o których gdzieś kiedyś słyszałem. Fotki staram się strzelać w ruchu, bo po zatrzymaniu fala gorąca przypomina o sobie ze zdwojoną siłą. W Zasmykach zwiedzam znajdujący się przy drodze cmentarz katolicki. Są na nim groby wojskowe 27 Wołyńskiej Dywizji AK, jak i mogiły cywilne. Cmentarz jest dobrze utrzymany i widać, że ktoś się nim regularnie opiekuje. Nawet znicze jeszcze się tlą. Gdy docieram do Gruszówki, głównego celu mojej podróży, zatrzymuję się i robię fotkę roweru na tle tablicy z nazwą miejscowości. Tutaj mieszkali przed wojną moi dziadkowie, pradziadkowie i sporo bliższej i dalszej rodziny. Pradziadek po ustaleniu nowych granic przeniósł się był do Siedliszczów, które też niedawno udało mi się odwiedzić. Do wizyty w Gruszówce jestem dobrze przygotowany, a tak mi się przynajmniej wydaje. Mam mapę poglądową wsi z rozkładem ulic i chałup z nazwiskami ich właścicieli. Odnajduję jezioro widniejące na mapie i jest to mój punkt odniesienia. Potem jest jednak już tylko gorzej, bo nie zgadza mi się rozkład ulic, a żadnej z chałup zlokalizować nie mogę. Dojeżdżam do rozwalających się budynków kołchozu i jakiegoś cmentarza, ale po nagrobkach widzę, że jest on raczej współczesny. Staję na wzniesieniu i skanuję świat. Wsród morza żółci dojrzałego zboża widzę rozrzucone po okolicy zielone ostrowy z drzew, między którymi ledwo stoją rozwalające się chalupy. Firm rozbiórkowych tu raczej nie ma i wszystko powoli przejmuje przyroda. Wracam do jakichś współczesnych zabudowań i miejscowym pokazuję moją mapkę i radzieckie dokumenty repatriacyjne. Ludzie, z którymi rozmawiam nie są, że tak powiem, w dobrej formie i pewnie dlatego ciężko im zebrać myśli. A może i nie. W sumie szukam domostw, które stały tutaj 70 lat temu. Ci ludzie nie mają prawa wiedzieć o tym zupełnie nic. Jestem trochę zły na tę cholerną mapę, bo nie jest narysowana w jakiejś konkretnej skali, więc nie wiem, czy Gruszówka ciągnęła się przez kilometr, czy przez dziesięć. Czy chałupy były oddalone od siebie o dziesięć metrów, czy o sto. Gdybym to wiedział, z GPS coś bym znalazł. Jak na ironię, w Gruszówce nie widziałem żadnej gruszy, tylko same jabłonie i śliwy. Może ta nazwa jest równie ironiczna jak Grenlandia. Pewnych rzeczy się nie przeskoczy, więc po krótkim szwendaniu się po okolicy wyruszam w dalszą drogę do Kupiczowa. Zatrzymuję się tam pod sklepem, gdzie uzupełniam zapasy płynów. Muszę przyznać, że infrastruktura sklepowa na Ukrainie zaskakuje mnie na plus. Sklepy są w każdej większej miejscowości i pomimo niedzieli są otwarte do późna. Ekspedientka w kupiczowskim sklepie ma siostrę na wydaniu, ale niestety czas nagli – może innym razem. W Kupiczowie staję też przed sporym dylematem, bo moja wołyńska pętelka odbija teraz na północny-zachód do Tuliczowa i zarówno względy czasowe, jak i zwykłe zmęczenie przemawiają za jazdą właśnie tam. Jeszcze w Lublinie planowałem jednak pojechać z Kupiczowa na południe do Twerdynia. W lecie 1943 roku w Twerdyniu doszło do ostrej rzezi ludności polskiej, która pochłonęła wiele ludzkich istnień, a wśród nich trzy osoby z mojej rodziny. Gdy mój dziadek mieszkający w Gruszówce o tym usłyszał, ruszył ze swoim nastoletnim pomocnikiem na Twerdyń, żeby to sprawdzić. Była to ich ostatnia podróż na tym padole. Sentymenty sentymentami, ale planując tę wyprawę pomyślałem, że warto by było przebyć trasę z Gruszówki do Twerdynia. Po chwili namysłu decyduję trzymać się pierwotnego planu i ruszam na południe. Przez Czernijów i Serkizow docieram w okolice Twerdynia. Z analizy map wiedziałem, że do tej mejscowości nie prowadzi żadna normalna droga ani od północy, ani od zachodu. Nie ma innego wyjścia, jak ostatnie kilometry pokonać po polnych dróżkach, które w połączeniu z niewinną hopką dają mi zdrowo popalić. Gdy dojeżdżam do Twerdynia, nieopodal zaczyna się dosyć spory pożar. Chyba jest to celowe wypalanie pól po żniwach, ja w każdym bądź razie nie mam z tym nic wspólnego. Jeżdżę trochę między chałupami i dzięki wskazówkom miejscowej gospodyni wracam na główną drogę prześwitem międy polami kukurydzy. Potem naginam z powrotem do Kupiczowa i składam ponowną wizytę w miejscowym sklepie po kolejną porcję płynów. Wyjeżdżając z miasteczka, wyprzedzam dwóch chłopaków idących poboczem, którzy zupełnie nie pasują do tego krajobrazu - śnieżnobiałe koszule, krawaty i niewielkie plecaki sugerują, że przybyli tu z bardzo odległego matecznika mormonizmu. "Americans?" - pytam, ale nawet nie zwalniam, żeby usłyszeć odpowiedź. Zamknięcie pętli to już parcie do przodu bez zbędnych przerw. Przez Tuliczów i Radowicze docieram do Turzyska, gdzie wbijam się na drogę R15, którą osiągam Kowel około godziny osiemnastej. W sklepie przed wylotem na drogę M07 uzupełniam ponownie płyny i trochę rozmawiam z kierowcami ukraińskich ciężarówek. Jeden recytuje rzekomo śmieszny wierszyk o polskich rowerach, ale zupełnie go nie rozumiem. W drogę powrotną do Polski wyruszam kilka minut po osiemnastej. Ponieważ granicę zamykają za sześć godzin, a do przejechania mam jakieś sto kilometrów, więc do Lubomla postanawiam jechać bez przerwy. Dobrej jakości, ale nudną trasę pokonuję więc ponownie, tym razem w przeciwnym kierunku. Jadę na zachód prosto pod opadające Słońce i aby walczyć z monotonią liczę, jak szybko musiałbym jechać, żeby przestało ono zachodzić. Wyniki obliczeń są druzgocące, ale jakoś mnie to nie załamuje. Przed wjazdem do Lubomla zatrzymuję się na stacji benzynowej na kawę w naparstku. Nim wyruszam w dalszą drogę, z rozrzewnieniem patrzę na zachód, gdzie kilkanaście kilometrów dalej znajduje się przejście graniczne w Dorohusku. Gdyby można je przekraczać rowerem, skróciłoby to znacznie moją podróż. Po opuszczeniu Lubomla zaczyna się szarówka. Planuję jechać bez lampek jak najdłużej, ale ponieważ ukraińscy kierowcy mają podobny zamiar, więc żeby być widocznym jestem zmuszony się oświetlić. Znad Jezior Szackich wracają po weekendzie masy ludzi, dlatego też ruch na trasie w kierunku na Luboml jest bardzo intensywny i kilkakrotnie muszę się ratować ucieczką na pobocze, aby uniknąć czołówki z kozakami wyprzedzającymi na trzeciego. Ponieważ wczorajsza jazda z Adamczuków wzdłuż Prypeci bardzo mnie wymęczyła, postanawiam trochę zmienić trasę i przecinając rzekę kieruję się nad jezioro Świtaź. W miejscowości o tej samej nazwie, jak i wzdłuż brzegu jeziora nieprzebrane tłumy ludzi i pomimo późnej pory zabawa trwa na dobre. Do Zalesia dojeżdżam około godziny 23. Przelatuje mi przez głowę myśl, że do granicy dotrę przed północą na zupełnych luzach, bo do pokonania mam mniej niż 15 km. Myśl przelatuje i odlatuje, gdy po ostrym skręcie na południe wjeżdżam na fatalne kocie łby. Nie da się po tym szybko jechać, więc się ledwo co turlam. Od czasu do czasu da się jechać trochę szybciej po wąskim pasie gruntu obok kamieni, ale często przechodzi on bez ostrzeżenia w piach, na którym grzęznę i muszę się gwałtownie wypinać z pedałów. Po kilku kilometrach tej nierównej walki zatrzymuję się w Grabowie i pytam jakąś ukraińską parę, czy droga będzie taka, aż do samych Adamczuków. "Nie, nie” - mówi Ukrainiec - "w lesie zrobi się ch..owa”. Nie jest to to, co chciałem usłyszeć, ale na załamywanie rąk nie mam czasu. W lesie droga zmienia się na gruntówkę nabitą kamieniami. Fatalna, ale w porównaniu z kocimi łbami to luksus. Dojeżdżam do pierwszych patroli ukraińskich. Walę im bocialarką po oczach, więc oni rewanżują się swoimi lampami. Wychodzi na remis. Jakiś żołnierz chce wymieniać się ze mną walutą, ale nie mam na takie zabawy czasu. Dojeżdżam do mostu granicznego dziesięć minut przed jego zamknięciem. Ukraińscy celnicy i wopiści nie chcą wierzyć, że od wczoraj przejechałem 400 km. Przechodząc przez most obserwuję ekran Garmina, który sumiennie zmienia czas na polski na środku Bugu. Jeszcze tylko nasi żołnierze i stawiam stopę w Polsce. Jestem tak szczęśliwy, że pomimo zmęczenia postanawiam kręcić do Lublina. Noc jest przepiękna! Wielki Księżyc stoi wysoko, niebo jest krystalicznie czyste i jest tak jasno, że spokojnie da się jechać bez lampki (nie, żebym próbował). Od czasu do czasu widzę spadające gwiazdy – pewnie forpoczta roju Perseidów, który ma wkrótce przybyć z wizytą. Zanim docieram do DW812, muszę stoczyć kilka pojedynków sprinterskich z psami. Magiczne "won!” i światło bocialarki po ślepiach studzi zapał co ambitniejszych bydląt. Co ciekawe, na Ukrainie nie zdarzyło się, aby jakiś pies nawet na mnie warknął. Po dotarciu do DW812 postanawiam nie kombinować tylko jechać na Chełm, a stamtąd DK12 do Lublina. Co prawda droga przez Hańsk i Łęczną, którą przebyłem w przeciwnym kierunku, jest krótsza, ale jakoś nie mam ochoty tułać się w środku nocy po leśnych duktach. Do Chełma docieram około pierwszej i widząc otwartą knajpę na ulicy Włodawskiej tuż przed rondem, postanawiam się w niej zatrzymać. Rozmawiam tam z rowerzystami, którzy znad granicy wrócili na lenia, czyli samochodem. Opowiadam im o moich problemach ze znalezieniem przyzwoitego dojazdu do Adamczuków. Twierdzą, że uniknęli wszelkich kamieni jadąc lasami na azymut. Można i tak, chociaż takie akcje w pasie granicznym mogą być nieco ryzykowne. W knajpie przysiada się do mnie dwóch podpitych gości i rozmawiamy o wszystkim i o niczym. Nie bardzo chce mi się wstawać od stołu, ale gdy jeden z moich kompanów mówi, że minęła trzecia, ruszam. Jeszcze tylko wdziewam coś z długim rękawem i na stacji benzynowej kupuję baterie do nawigacji, bo maszynka już ledwo dyszy. Ciężko mi się wkręcić z powrotem w jazdę, ale po pierwszych hopkach już jest w porządku. Ruch samochodowy niewielki, głównie potężne ciężarówki, ale na jezdni i poboczach niewiarygodnie wiele ubitych kotów - niektóre widoki niestety zostaną ze mną na długo. W okolicach Wieprza ściele się mgła i prawdą jest to, że przed świtem jest najzimniej. Do Piask docieram, gdy jest już jasno. Tam biorę coś do picia na stacji benzynowej (w sumie, przez cały dzień przepuściłem przez organizm ok. 20 litrów płynów) i powolnie człapię do Lublina. Do domu docieram o siódmej rano zmęczony, ale bardzo zadowolony.
Podsumowując, wyjazd na Ukrainę uważam za bardzo udany pod wieloma względami. Udało mi się wrócić cało i zdrowo z pierwszego wyjazdu rowerem za granicę. Sakwy, nawet jeśli niezbyt ciężkie, okazały się nie takie straszne. Mój góral, nawet dodatkowo obciążony, był w stanie poprawić zdecydowanie swoją 24-godzinną życiówkę. Jestem z niego dumny. Emocjonalnie, przejazd po wołyńskich wioskach był dla mnie sporym przeżyciem. Bardzo mi się tam podobało i w przyszłym roku też postaram potułać się w tamtych okolicach. Pewnie z namiotem, bo Wołyń to jedna wielka miejscówka. Deszczowa pogoda podczas pierwszych dwóch dni funkcjonowania mostu na Bugu niestety trochę pokrzyżowała mi plany, bo miałem zamiar spędzić na Ukrainie cztery dni i objechać trójkąt Kowel-Łuck-Włodzimierz Wołyński z częstym zapuszczanie się do wnętrza tegoż trójkąta, aby odwiedzić dawne polskie osady. No ale, co się odwlecze, to nie uciecze. Tak jak się spodziewałem, Ukraińcy okazali się bardzo życzliwymi i przyjaznymi ludźmi. "Щаслива” słyszałem na pożegnanie wiele razy. Oczywiście mam nadzieję, że to znaczy to, co myślę, bo mój ukraiński wymaga jednak solidnego szlifowania.


Monument ze 122-mm haubicą w okolicach Lubytowa
Monument ze 122-mm haubicą w okolicach Lubitowa na Wołyniu © chirality

Wjazd do Lubytowa
Wjazd do Lubitowa na Wołyniu © chirality

Lubytów
Lubitów na Wołyniu © chirality

Czteroosobowy motocykl w Lubytowie
Czteroosobowy motocykl w Lubitowie na Wołyniu © chirality

Rokitnica
Rokitnica na Wołyniu © chirality

Cmentarz w Rokitnicy, Wołyń
Cmentarz w Rokitnicy na Wołyniu © chirality

Białaszów, Wołyń
Białaszów na Wołyniu © chirality

Cmentarz rzymsko-katolicki w Zasmykach, Wołyń
Cmentarz rzymsko-katolicki w Zasmykach na Wołyniu © chirality

Cmentarz rzymsko-katolicki w Zasmykach, Wołyń
Cmentarz rzymsko-katolicki w Zasmykach na Wołyniu © chirality

Groby wojskowe na cmentarzu w Zasmykach, Wołyń
Groby wojskowe na cmentarzu w Zasmykach na Wołyniu © chirality

Cmentarz rzymsko-katolicki w Zasmykach, Wołyń
Cmentarz rzymsko-katolicki w Zasmykach na Wołyniu © chirality

Cmentarz rzymsko-katolicki w Zasmykach, Wołyń
Cmentarz rzymsko-katolicki w Zasmykach na Wołyniu © chirality

Kościół katolicki w Zasmykach, Wołyń
Kościół katolicki w Zasmykach na Wołyniu © chirality

Zasmyki, Wołyń
Zasmyki na Wołyniu © chirality

Mój rower w Gruszówce, Wołyń
Mój rower w Gruszówce na Wołyniu © chirality

Gruszówka, Wołyń
Gruszówka na Wołyniu © chirality

Gruszówka, Wołyń
Gruszówka na Wołyniu © chirality

Podupadły kołchoz w Gruszówce, Wołyń
Podupadły kołchoz w Gruszówce na Wołyniu © chirality

Kołchozowa waga w Gruszówce, Wołyń
Kołchozowa waga w Gruszówce na Wołyniu © chirality

Gruszówka, Wołyń
Gruszówka na Wołyniu © chirality

Cmentarz w Gruszówce, Wołyń
Cmentarz w Gruszówce na Wołyniu © chirality

Jezioro w okolicach Gruszówki, Wołyń
Jezioro w okolicach Gruszówki na Wołyniu © chirality

Cerkiew w Lityniu, Wołyń
Cerkiew w Lityniu na Wołyniu © chirality

Kłaniające się słupy przed Kupiczowem, Wołyń
Kłaniające się słupy przed Kupiczowem na Wołyniu © chirality

Kupiczów, Wołyń
Kupiczów na Wołyniu © chirality

Sklep w Kupiczowie, Wołyń
Sklep w Kupiczowie na Wołyniu © chirality

Czernijów, Wołyń
Czernijów na Wołyniu © chirality

Żniwa pod Czernijowem, Wołyń
Żniwa pod Czernijowem na Wołyniu © chirality

Droga na Twerdyń, Wołyń
Droga do Twerdynia na Wołyniu © chirality

Hopka przed Twerdyniem, Wołyń
Hopka przed Twerdyniem na Wołyniu © chirality

Dymy koło Twerdynia, Wołyń
Dymy koło Twerdynia na Wołyniu © chirality

Cerkiew w Twerdyniu, Wołyń
Cerkiew w Twerdyniu na Wołyniu © chirality

Twerdyń, Wołyń
Twerdyń na Wołyniu © chirality

Twerdyń, Wołyń
Twerdyń na Wołyniu © chirality

Makowicze, Wołyń
Makowicze na Wołyniu © chirality

Przed świtem na DK12 w okolicach Dorohuczy
Przed świtem na DK12 w okolicach Dorohuczy © chirality



  • DST 426.63km
  • Teren 6.00km
  • Czas 16:29
  • VAVG 25.88km/h
  • VMAX 38.70km/h
  • Temperatura 30.0°C
  • Podjazdy 582m
  • Sprzęt Szosant
  • Aktywność Jazda na rowerze

Lublin-Łęczna-Chełm-Włodawa-Biała Podlaska-Łuków-Radzyń Podlaski-Parczew-Łęczna-Lublin

Niedziela, 20 lipca 2014 · dodano: 22.07.2014 | Komentarze 0

Po wizycie w Tomaszowie Lubelskim i Zamościu w ramach Stolice Lubelskich Powiatów Tour 2014, mogłem w końcu uznać całą południowo-zachodnią flankę mojego województwa za zaliczoną. W tym tygodniu zaplanowałem skierować swoje koła w północno-wschodnie rejony, które do tej pory celowo zaniedbywałem. Aby wyjazd zapadł mi na długo w pamięci, postanowiłem do znakomitej większości pozostałych miast dotrzeć za jednym zamachem. W rezultacie, zaplanowałem trasę, która miała ponad 400 km. Wierzyłem jednak, że rozsiane na niej w miarę równomiernie poszczególne cele, pozwolą rozbić ją na kilka etapów, co uczyni przejazd jako całość psychologicznie łatwiejszym.

 photo powiaty_07a_zpsfa7fd231.gif
This artwork, "Stolice Lubelskich Powiatów Tour 2014", is a derivative of "Mapa administracyjna województwa lubelskiego '' by MaKa (CC BY SA )."Stolice Lubelskich Powiatów Tour 2014" is licensed under CC BY SA by chirality.

Lublin-Łęczna (u celu o godz. 7:54, od startu upłynęło 1:02 i 29 km)
Planowałem wyruszyć razem ze wschodem słońca, ale takie poranne wstawanie to chyba jednak nie dla mnie. Dlatego też podróż rozpoczynam dopiero o 6:52. Jestem pełen optymizmu, więc nastawiam mojego Garmina na rejestrowanie danych z trasy co 8 sekund. Przy jego limicie 10 tysięcy punktów na ślad, zakładam, że z przejazdem uporam się w 22 godziny z groszami. Wita mnie krystalicznie czyste niebo i 18 stopni Celsjusza w cieniu. Łapię się na myśli, że takie warunki mogłyby trwać wiecznie, a już przynajmniej w czasie mojej podróży. Pierwsze kilometry przez Lublin to DDR wzdłuż Bystrzycy aż do wysokości Dworku Grafa z następnym wbiciem się w DK82. Tej drogi co do zasady nie lubię, bo zazwyczaj jest tu bardzo tłoczno i kierowcom gdzieś się spieszy, ale w niedzielny poranek ruch jest praktycznie żaden. Docieram do tablicy z napisem „Łęczna”, gdy myślami jestem jeszcze w domu (nazywam ten stan umysłu „grawitacją poziomą”). Pierwszy cel osiągnięty minimalnym nakładem sił – biorę to za dobrą wróżbę na dalszą drogę.
Łęczna-Chełm (u celu o godz. 9:33, od startu upłynęło 2:41 i 75 km)
Przy wylocie z Łęcznej policyjny punkt kontrolny. Kierowcy jak jeden mąż dmuchają w alkomat. Staram się jechać bardzo prosto i jakoś się przemykam. Przede mną ponad 20-kilometrowy łącznik drogami gminnymi prowadzący do DK12. Przed wyjazdem byłem pełen obaw o jakość dróg na tym odcinku, ale generalnie jest lepiej niż dobrze. Jest to również podróż nieco sentymentalna, bo mam przejeżdżać przez Siedliszcze. Jest to moja ojcowizna, a właściwie pradziadkowizna, bo właśnie w tej miejscowości osiedlił się był po wojnie mój pradziadek po repatriacji z Wołynia. Chłonę krajobrazy, ale zatrzymuję się tylko na zrobienie kilku zdjęć. Na tym odcinku zaczynam odczuwać ból w prawym kolanie – nie jest może zbyt dokuczliwy, ale wiem, że będę musiał nań jakoś zareagować i to szybko, bo takie dolegliwości potrafią się nasilać lawinowo. Wbijam się na DK12 i jadąc przyjemnie szerokim poboczem, kieruję się na Chełm. Omijam wieżę w Stołpiu i pokonuję znajdujący się obok niej podjazd, który nie jest niczym specjalnym, ale w dzieciństwie, gdy jeździłem rowerem na trasie Lublin-Chełm, zawsze mnie dobijał. Przed Chełmem zaczyna się ładna DDR wzdłuż krawędzi lasu. Ostrzeżenie przed grasującymi łosiami, więc jadę czujnie. Na końcu ścieżki tablica z napisem „Chełm”. Kolejny cel osiągnięty w bardzo dobrym nastroju.
Chełm-Włodawa (u celu o godz. 13:53, od startu upłynęło 7:01 i 160 km)
Do centrum Chełma kieruję się ulicą Lubelską, na której spędziłem na kanikułach u babci kawał dzieciństwa. Lokalizuję miejsce, w którym stała babcina chałupa, strzelam kilka zdjęć i jadę dalej. Droga do centrum miasta wiedzie nową DDR, ale irytujący jest brak jej ciągłości. Kilka razy muszę ewakuować się na asfalt, by dotrzeć do kolejnego jej kawałka. W centrum zatrzymuję się na deptaku na ulicy Lwowskiej. Żar leje się już z nieba, co czuć szczególnie na postojach, więc kuszę się na największy produkt miejscowej lodziarni. Za pięć złotych dostaję takiego giganta, że ledwo daję radę go pochłonąć bez zamrożenia mózgu. Trochę kręce się po mieście, zaliczając wszystkie kurtyny wodne. Niestety nie mogę tu siedzieć zbyt długo, więc ulicą Rejowiecką kieruję się na wylot włodawski. Przez kolejne kilkanaście kilometrów teren jest jeszcze pofalowany, ale wiem, że są to już ostatnie podrygi Pagórów Chełmskich, po których nastąpi ponad 200 kilometrów wyjątkowo płaskich terenów. Skłamałbym, gdybym powiedział, że ta perspektywa mnie martwi.
Droga robi się prosta jak drut i ze względu na ciasnotę i brak pobocza jazda po niej nie jest zbyt komfortowa. W Sawinie odbijam nieco z trasy, by w miejscowym sklepie uzupełnić płyny. Niestety, na Lubelszczyźnie poza miastami nie jest najlepiej z infrastrukturą sklepową, więc można się nieźle przejechać z odkładaniem zakupów na ostatnią chwilę. Wjeżdżam w lasy włodawskie, które skutecznie blokują lekki północny wiatr. Ponieważ ból w kolanie się nasila, postanawiam działać. Wszystkie omijane przystanki autobusowe są obstawione przez lokalnych sprzedawców runa leśnego, więc z konieczności zakłócam mir przystankowy jakiejś kobiecie sprzedającej jagody. Trochę z nią rozmawiam i wspólnie dochodzimy do wniosku, że aby ruszył wysyp grzybów potrzebny jest deszcz, dużo deszczu. Czasami trzeba być jednak ostrożnym z życzeniami, bo niektóre z nich potrafią się spełniać... Jeżeli chodzi o ból, to kilka tygodni wcześniej zacząłem odczuwać drętwienie palców lewej stopy podczas dłuższej jazdy na rowerze. Aby temu zaradzić, przesunąłem bloki trochę do tyłu. Teraz, gdy prawe kolano daje o sobie znać, robię to samo dla równowagi w prawym bucie i jadę dalej. Kilka kilometrów przed Włodawą odbijam z głównej drogi i kieruję się na Sobibór. Podczas planowania trasy zdałem sobie sprawę, że gdzieś będę musiał dokręcić kilka kilometrów do czterech setek, a robienie tego dookoła stodoły po powrocie do domu jest bardzo trudne i to nie tylko dlatego, że stodoły u mnie brak. Sobibór wydawał się dobrym miejscem, bo po pierwsze jest tam co zwiedzać, a po drugie jako nastolatek często jeździłem pociągiem z Chełma do Sobiboru za grzybami i jagodami, więc mam do tego miejsca spory sentyment. Droga prowadząca do obozu zagłady to niby poprawnej jakości asfalt, ale ma taką teksturę, że telepie mną na potęgę. W obozie napotykam jakąś zorganizowaną grupę rowerzystów w imiennych koszulkach, ale akurat zbierają się już do wyjazdu. Na terenie obozu obowiązuje zakaz ruchu, ale trochę go łamię, biorąc przykład z pary innych rowerzystów. Pod sam kopiec jednak nie podjeżdżam, bo czuję, że nie wypada. „Kości czy kamienie?” - pytam jednego z rowerzystów, który właśnie wraca spod kopca. „Kamienie, ale pod spodem są czaszki, które zasypano” - odpowiada. Moim zdaniem, nie powinni byli tego robić, bo to ugrzecznia tak okropne miejsce. Trochę chodzę alejkami i czytam tabliczki z nazwiskami ofiar, ale nie mogę tu kontemplować zbyt długo, więc ruszam w dalszą drogę. Za stacją kolejową Sobibór wjeżdżam w las. Jakość drogi spada na psy i spod warstw kurzu i kamieni widać jedynie szczątki asfaltu. Po kilku kilometrach podpinam się jednak pod jakąś cywilizowaną drogę, przejeżdżam przez miejscowość Sobibór i kieruję się do Okuninki. Nad jeziorem Białym istne pandemonium. Wszędzie pełno ludzi i samochodów. Zarówno jedni, jak i drudzy korzystają z jezdni jak im się podoba, więc pętla dookoła jeziora jest trochę stresująca. Od jeziora aż do samej Włodawy prowadzi DDR i dobrze, bo ruch na wąskiej drodze jest w tych okolicach bardzo intensywny. Ścieżka nie jest może zła, ale miejscami brak w niej ciągłości, a i krawężniki, pomimo ich obniżenia, daje się na szosówce odczuć. Po czerwonym bruku dojeżdżam do tablicy z napisem „Włodawa”. Kolejny cel podróży osiągnięty, a przede mną następny długi etap.
Włodawa-Biała Podlaska (u celu o godz. 17:15, od startu upłynęło 10:23 i 230 km)
We Włodawie zatrzymuję się na parkingu pod Lidlem. Po wcześniejszym cofnięciu bloków, ból w kolanie nie ustał, a jedynie się przesunął. Postanawiam więc obniżyć siodełko. Robię to tylko dlatego, że w relacjach czytanych na BS obniżenie siodełka zdaje się być lekiem na wszelkie zło tego świata. Z Włodawy odbijam na północny-wschód w kierunku Białej Podlaskiej. Ni stąd, ni zowąd, niebo zaczyna się chmurzyć. Nawet się z tego cieszę, bo skwar jakby trochę dzięki temu popuszcza. Co prawda wydaje mi się, że na horyzoncie chmury pozbywają się swojego cennego ładunku, ale tym sobie nie zawracam głowy, bo moją uwagę przykuwa stan nawierzchni, na którą się wpakowałem. Droga zbudowana jest z płyt kilkumetrowej długości i sposób ich ułożenia jest tak niechlujny, że każda granica między nimi to uskok. Jadące samochody generują dźwięki przypominające pyrkanie traktorów z epoki sowieckiej kolektywizacji. Nie wiem, jak ludzie mogą mieszkać w takiej okolicy. Ale pal licho ten hałas, bo dla widelca roweru i mojego siedzenia taka nawierzchnia to spore wyzwanie. Już paskudny asfalt jest lepszy, bo często można wyłuskać z niego jakąś przyzwoitą trajektorię między dziurami. Tutaj takiej możliwości niet. Po kilkunastu kilometrach takiej jazdy, zatrzymuję się pod sklepem, by uzupełnić picie. Kusi mnie, aby zapytać miejscowych, jak długo będę musiał jechać po tych cholernych płytach. Nie robię tego jednak, bo wiem, że odpowiedź mogłaby mnie podłamać, a w niewiedzy zawsze jest nadzieja. Ponieważ ból w kolanie się nasilił, więc tym razem podwyższam siodełko (sic!). Parę tygodni wcześniej, opuściłem nosek siodełka w dół, aby zniwelować ból w lędźwiowym odcinku kręgosłupa. Pomogło, ale taka zmiana spowodowała efektywne skrócenie dystansu do pedałów. Dlatego podwyższenie siodła wydawało się mieć sens. Z perspektywy czasu muszę przyznać, że był to strzał w dziesiątkę. Ból co prawda nie ustąpił, bo pewnie kolano zostało już solidnie nadwyrężone, ale jednak się nie nasilał. Po mocnym nawodnieniu, udaję się w dalszą trasę słuchając tych cholernych płyt wygrywających jedną i tę samą melodię. Po paru kilometrach przejeżdżam obok granatowej tabliczki z nazwą nowej gminy (chyba Wyryki). Niby nic, ale płyty kończą się równie niespodziewanie, jak się zaczęły i z ulgą wjeżdżam na zwyczajny asfalt. Mniej więcej 20 km od Białej Podlaskiej po raz pierwszy zaczyna padać deszcz. Trochę mnie to martwi, bo wierząc prognozom pogody, w trasę wybrałem się na krótko. A ponieważ preferuję jazdę na lekko, więc żadnych innych ubrań ze sobą nie mam. Deszcz jednak nie jest zbyt intensywny, więc postanawiam dociągnąć do celu i tam ewentualnie przeczekać, gdyby opady miały się rozhulać na dobre. Drogi płaskie i proste, więc pewnie dlatego kilka razy napotykam szalonych motocyklistów, którzy cisną po garach, ile fabryka dała. Na wąskiej drodze bez pobocza tacy delikwenci to dla rowerzysty spory stres, więc kilka razy pozdrawiam ich gestem ogólnie uważanym za obraźliwy. Gdyby potrafili obsługiwać hamulce, mogliby zawrócić i narobić mi przykrości. Kilka kilometrów przed celem deszcz ustępuje, co mnie niezmiernie cieszy. Czyżby to już koniec? Ciągle jest bardzo ciepło, więc mokre ubranie wysycha błyskawicznie. Dotarcie do tablicy z napisem „Biała Podlaska” oznacza nie tylko zaliczenie kolejnego celu, ale i przekroczenie półmetka dystansu. Oba te fakty dodają mi sporo otuchy.
Biała Podlaska-Łuków (u celu o godz. 20:38, od startu upłynęło 13:46 i 290 km)
W centrum Białej Podlaskiej odpoczywam przez chwilę na przystanku, po czym udaję się na zachód w kierunku Międzyrzeca Podlaskiego. Włączam się na DK2 i jest to jeden z niewielu odcinków podczas tej podróży, kiedy mogę się cieszyć z szerokiego pobocza. Od tej pory, aż do samego Parczewa, kuszą mnie drogowskazy zachęcające do jazdy krótszymi trasami na Lublin, ale wodzony nie ulegam. Znowu zaczyna padać deszcz. Widzę, że na północy niebo jest ołowiane od chmur, natomiast na południu jest praktycznie bezchmurnie. Poruszam się pomiędzy tymi dwoma obszarami i intensywność deszczu zależy od siły północnego wiatru. Z naprzeciwka nadjeżdża spora grupka rowerzystów, którzy machają rękami i dzwonią dzwonkami. Odpowiadam tym samym, no może z wyjątkiem dzwonka, który co prawda mam, ale w domu i to zepsuty. Miłe spotkanie, bo wybija mnie trochę z monotonii kręcenia. Przed wjazdem do Międzyrzeca pojawia się DDR i znak zakazu ruchu rowerów po szosie. Karnie czynię, co mi każą i natychmiast łapię kapcia. Początkowo myślę, że dobiłem koło na nieco za wysokim krawężniku, ale poźniej znajduję wbitą w oponę niewielką cierń. Nie pozostaje mi nic innego, jak rozłożyć się z całym majdanem na DDR i zacząć naprawę. Deszcz zaczyna padać bardzo intensywnie, więc chronię się pod wielkim drzewem. Na szczęście nie błyska, więc drzewo jest tak dobrym schronieniem, jak każde inne. Reperując koło, robię dobrą minę do złej gry. Wmawiam sobie, że dobrze się stało, że złapałem gumę akurat teraz. Po pierwsze, odpocznę. Po drugie, przeczekam intensywny deszcz, przed którym nawet ze zdrowym kołem musiałbym gdzieś się schronić. Po trzecie, z przednim kołem zawsze łatwiej, bo człowiek nie upapra się smarem. Mój wewnętrzny monolog jest tak przekonywujący, że prawie w niego wierzę. Z domku obok wychodzi jakiś facet i proponuje, bym dokończył naprawę u niego w garażu. Pod drzewem jest jednak tak sucho, że dziękuję za ofertę. Trochę rozmawiamy o sensie życia (facet jest właścicielem zakładu pogrzebowego) i miły człowiek odchodzi, by po chwili wrócić z zaproszeniem na gorąca herbatę. Mam na nią ochotę jak cholera, ale strasznie nie lubię robić obcym ludziom kłopotów. Swoim to co innego. Po dłuższej chwili przestaje padać, więc udaję się w dalszą drogę. Zatrzymuję się jeszcze przed Biedronką, gdzie jednym duszkiem wciagam litr mleka, którego z reguły nie pijam. Na trasie do Łukowa deszcz popaduje od czasu do czasu, ale nie jest na tyle mocny, by nie dało się w nim jechać. Z ulgą dobijam do tablicy z napisem „Łuków”. Oznacza to nie tylko osiągnięcie kolejnego celu. Teraz skręcę na południe i z każdym kilometrem, nawet jeśli zygzakiem, będę się zbliżał do domu.
Łuków-Radzyń Podlaski (u celu o godz. 21:48, od startu upłynęło 14:56 i 318 km)
Po ominięciu eleganckich tablic powitalnych Łukowa czeka mnie pierwsza niespodzianka, gdyż droga, którą według Garmina mam jechać na Radzyń jest rozkopana i zastawiona maszynami. Miasto serwuje oczywiście przybyszom objazd wzdłuż torów kolejowych. I tu kolejna niespodzianka. Kilka machnięć pedałami i jak za dotknięciem magicznej różdżki cofam się do XVIII wieku. Nawierzchnia fatalna i ogólny syf. Brakuje jeszcze tylko bab wylewających pomyje do rynsztoka. Objazd ma pewnie mniej niż 2 km, ale dłuży się niemiłosiernie. Z ulgą opuszczam te rewiry i trochę błądzę po mieście, nim odnajduję właściwą trasę wylotową. Jeszcze w mieście montuję do kierownicy lampkę. Dzień umiera powoli, więc oświetlenie w najsłabszym trybie jeszcze przez kilkanaście kilometrów wystarczy. Na tym krótkim, około dwudziestokilometrowym odcinku, towarzyszy mi wątły deszczyk. Ale i tak rwie mnie do jazdy, bo za kilka kilometrów mam dobić z dystansem do 300 km. Wierzę, że rozmienienie ostatniej setki na drobne podniesie zncznie moje nadwątlone morale. Jadę, jadę i przekraczam owe 300 km. Żadnych fajerwerków. Jadę dalej i po kilku kilometrach wyrównuję moją życiówkę (308 km). Nadal nic. Morale jak było niskie, tak jest. Mówi się trudno. Pomimo późnej pory, ruch na wąskiej drodze jest bardzo intensywny, a wielotonowych ciężarówek wyprzedza mnie znacznie więcej, niż bym sobie tego życzył. Tutaj też ma miejsce jedyna groźniejsza sytuacja drogowa podczas całej podróży. Jakiś delikwent wyprzedza przy dużej prędkości sporą kolumnę pojazdów i jedzie mi ostro na czołówkę. Nie mam innego wyjścia, jak uciekać na żwirowe pobocze. Nim docieram do Radzynia, muszę przednią lampkę podkręcić o kilka oczek, bo ciemności robią się konkretne. Dojazd do tablicy z napisem „Radzyń Podlaski” oznacza zaliczenie kolejnego, przedostatniego celu mojej podróży.
Radzyń Podlaski-Parczew (u celu o godz. 1:40, od startu upłynęło 18:48 i 353 km)
Po ominięciu tablicy z nazwą miasta dojeżdżam do skrzyżowania z DK19, przy którym wielki drogowskaz krzyczący „Lublin” zachęca do jazdy na południowy-zachód. Chociaż moja trasa wiedzie na południowy-wschód, to jednak ulegam czarowi owego drogowskazu, ale tylko po to, aby dostać się do znajdującej nieopodal stacji Orlenu. Kawę piję z reguły tylko z rana, tym razem robię jednak wyjątek, bo potrzebuję jakiegoś kopa i czegoś ciepłego na języku. Nim opróżniłem plastykowy kubek gorącego czegoś do dna, znowu zaczyna kropić. Ruszam, ale po kilku kilometrach jazdy zaczyna lać na potęgę. Za miejscowością Niewęgłosz na wysokości rozwidlenia prowadzącego do Czemiernik, widzę po przeciwnej stronie jezdni zadaszony i obudowany przystanek. Decyzję podejmuję w ułamku sekundy i już po chwili siedzę na ławce. Mój pierwszy biwak w głuchą noc na przystanku PKS na jakimś odludziu. Wow! Aby oszczędzać prąd, wyłączam całą elektrykę na rowerze – GPS i obie lampki. Ogarnia mnie nieprzenikniona ciemność. Nastrój zdecydowanie poprawia lampka czołowa z Biedronki, którą kupiłem w przecenie za kilka złotych na parę dni przed wyjazdem. Zabrałem ją na wypadek, gdybym musiał łatać kapcia w nocy. Zakup budżetowy, ale godny polecenia – kilka diod napędzanych małymi paluszkami (bateriami, ma się rozumieć, żadne dziecko przy tym nie ucierpiało), które robią kolosalną różnicę. Siedzę na tym przystanku, krople deszczu grają swoją melodię na dachu z blachy falistej i zastanawiam się, czy chcę aby ten deszcz zaraz się skończył, czy też żeby trwał jak najdłużej. Wewnętrznie nie znajduję na to pytanie jasnej odpowiedzi. Na szczęście pochmurne noce po gorącym dniu są z reguły ciepłe. Tak jest i tym razem, więc nawet jakoś specjalnie nie marznę, a przemoczone ubrania zaczynają schnąć. Tracę poczucie upływającego czasu, więc nie wiem, jak długo pada deszcz (muszę to sprawdzić na śladzie GPS). Gdy przestaje, oszukuję sam siebie mówiąc, że dam jeszcze trochę drogom podeschnąć. Wychodzę na zewnątrz, rozciągam się i ociężale wsiadam na rower. Otacza mnie ogłuszająca cisza i tak jest przez kilkaset metrów, gdy gwałtownie przerywa ją ostre ujadanie psa. Słyszę, że pędzi w moim kierunku, ale nawet się nie rozglądam tylko ostro depczę na korbę. Pies jak to pies, po chwili odpuszcza, a ja jestem już zupełnie rozgrzany. Dzięki, czworonożny przyjacielu! Tej nocy miałem jeszcze kilka psich ataków, ale ten pierwszy zrobił na mnie największe wrażenie. Tablicę z napisem „Parczew” musiałem przeoczyć (albo przespać), więc postój robię dopiero na całodobowej stacji benzynowej. Parczew jest ostatnim celem mojej podróży. A właściwie to przedostatnim, bo w dobrym tonie wydaje się jednak wrócić do domu.
Parczew-Łęczna (u celu o godz. 3:29, od startu upłynęło 20:37 i 396 km)
Na stacji w Parczewie kupuję baterie do mojego Garmina, bo już od dłuższego czasu mi krzyczy, że ledwo przędzie. Wypijam też gorącą czekoladę i biorę jakieś wafle na drogę. Przy dystrybutorach gadam z grupą podpitych nastolatków. Jedna z tych rozmów, z których zupełnie nic nie wynika. Jakiś koleś bardzo chce się przejechać kolarzówką, ale mu to delikatnie wybijam z głowy.
Gdy planowałem trasę tej wyprawy, moim kolejnym celem po Parczewie był Lubartów. Jednak sporo się od tego czasu wydarzyło i Lubartów zaliczyłem już wcześniej podczas dorocznego Święta Roweru . Ponieważ nie wiem, jaka jest jakość dróg na trasie Parczew-Lubartów, a w nocy nie tylko wszystkie koty są czarne, ale i ciężko jest odróżnić przy słabym świetle dziurę w jezdni od mokrej plamy, decyduję się na jazdę do Łęcznej przez Ostrów Lubelski. Już nie pamiętam, czy na tym odcinku pada, czy też nie. Widzę jednak, że na horyzoncie niebo wpada od czasu do czasu w pomarańczowo-czerwone konwulsje. Początkowo myślę, że to moje własne neurony strzelają bez ładu i składu, bo tym zmianom barw nie towarzyszą żadne słyszalne dźwięki. Jednak są to zdecydowanie jakieś ostre burze hen daleko, które przemieszczają się powoli na zachód. Po dotarciu do Ostrowa spoczywam na ławce pod nieproporcjonalnie wysokim pomnikiem, na szczycie którego wisi figurka Chrystusa. „Witaj w klubie” - mówię pod nosem, ale nie wiem, czy usłyszał. Zaczynam się zastanawiać, jak długo powinienem na tej ławce siedzieć, bo dystans dzielący mnie do Łęcznej (jakieś 20 km) mnie zwyczajnie przeraża. Jednak po chwili decyduję, że trzeba przestać myśleć, a zacząć kręcić. Nie patrzę już na licznik, nie wyczekuję na kolejne tablice z podaną odległością do celu, tylko jadę. Teraz teren staje się ponownie pofalowany, ale nie przypominam sobie, abym zbyt często operował przerzutkami. Liczą się tylko pedały. I tak docieram do Łęcznej po raz kolejny w czasie tej wyprawy.
Łęczna-Lublin (u celu o godz. 5:07, od startu upłynęło 22:15 i 427 km)
Gdy wjeżdżam do miasta, zaczyna ponownie ostro padać. Wyprzedzając dwójkę rowerzystów (powariowali, żeby o takiej porze wybierać się na rower!), pytam, czy jest tu gdzieś całodobowa stacja. „Jest, ale musi się Pan cofnąć” - informuje mnie rowerzystka. No nie, cofanie to jest jedna z tych rzeczy, na które mnie w chwili obecnej nie stać. Nie po to jechałem do przodu, żeby to teraz niwelować. Mimo ulewnego deszczu planuję przeć na Lublin, ale gdy widzę zadaszony przystanek, nie mogę się powstrzymać. I jest to dobra decyzja, bo deszcz jest intensywny, aczkolwiek krótkotrwały. Rzucam okiem na licznik, który pokazuje dokładnie 400 km. Gdy tak siedzę na tym przystanku, zaczyna się rozwidniać i jestem zdumiony jak szybki jest to proces. Siadam na rower i docieram do Lublina („grawitacja pozioma” na powrocie w tym pomaga), w którym też musiało przed chwilą przestać padać. Po wjeździe na DDR wzdłuż Bystrzycy, poziom adrenaliny zaczyna lecieć gwałtownie w dół. Odczuwam zmęczenie, ból w kolanie, przemoczone ubrania i buty. W domu jestem kilka minut po piątej. Niby opuściłem go jedynie dzień wcześniej, ale wydaje się on wiecznością. Natychmiast gorąca kąpiel, dłonie jakby nie moje. Kładąc się do łóżka, pytam sam siebie, czy byłbym w stanie przejechać dzisiaj kolejne 400 km. Odpowiedzi już nie słyszę, bo zasypiam, nim głowa spoczywa na poduszce.
Epilog
Ten wyjazd pokazał mi, jak ważne są warunki atmosferyczne dla komfortu jazdy. Nawet gdybym posiadał jakieś rewelacyjne ubrania przeciwdeszczowe, nie sądzę, żeby zrobiły one wielką różnicę. Jazda w deszczu to mordęga dla człowieka i sprzętu. Nic tego nie zmieni. Dwa czynniki grały na moją korzyść. Po pierwsze, płaska trasa przez ponad dwieście kilometrów, która nie wymagała od mojego kolana zbyt wiele. Po drugie, wyjątkowo ciepła noc. Bez niej, hipotermia by mnie scięła gdzieś w okolicach Łukowa (pewnie na tym parszywym objeździe w samym mieście). Jestem również bardzo zadowolony z lampki przedniej (bocialarki), która w średnim trybie spokojnie dawała radę przez wiele godzin w dosyć paskudnych warunkach pogodowych. Oczywiście wycieczki 200 km, 300 km i 400 km to zupełnie różne bestie i zwykła matematyka zawodzi przy ich porównywaniu. Po tej podróży mam do zaliczenia jeszcze tylko jedną stolicę powiatu – Świdnik. W najbliższy piątek planowana jest wspólna Masa Krytyczna dla Lublina i Świdnika, więc to może być dobra okazja, o ile kolano pozwoli.

Mój rower w Łęcznej
Mój rower w Łęcznej © chirality

Łęczna
Łęczna © chirality

Na wschód od Łęcznej
Na wschód od Łęcznej © chirality

Siedliszcze
Siedliszcze © chirality

Wieża w Stołpiu
Wieża w Stołpiu © chirality

DDR przed Chełmem (widok w kierunku Lublina)
DDR przed Chełmem (widok w kierunku Lublina) © chirality

Mój rower w Chełmie
Mój rower w Chełmie © chirality

Wjazd do centrum Chełma
Wjazd do centrum Chełma © chirality

Deptak na ul. Lwowskiej w Chełmie
Deptak na ul. Lwowskiej w Chełmie © chirality

Ogromne lody na ul. Lwowskiej w Chełmie za pięć złociszów - polecam!
Ogromne lody na ul. Lwowskiej w Chełmie za pięć złociszów - polecam! © chirality

Kościół Rozesłania św. Apostołów w Chełmie
Kościół Rozesłania św. Apostołów w Chełmie © chirality

Rynek w Chełmie z bazyliką NMP na Górce w tle
Rynek w Chełmie z bazyliką NMP na Górce w tle © chirality

Tablice pamiątkowe na miejscu obozu zagłady w Sobiborze
Tablice pamiątkowe na miejscu obozu zagłady w Sobiborze © chirality

Tablice pamiątkowe na miejscu obozu zagłady w Sobiborze
Tablice pamiątkowe na miejscu obozu zagłady w Sobiborze © chirality

Pomnik na terenie obozu zagłady w Sobiborze
Pomnik na terenie obozu zagłady w Sobiborze © chirality

Monument na terenie obozu zagłady w Sobiborze
Monument na terenie obozu zagłady w Sobiborze © chirality

Aleja ofiar na terenie obozu zagłady w Sobiborze
Aleja ofiar na terenie obozu zagłady w Sobiborze © chirality

Jedna z tabliczek w alei ofiar na terenie obozu zagłady w Sobiborze
Jedna z tabliczek w alei ofiar na terenie obozu zagłady w Sobiborze © chirality

Stacja kolejowa w Sobiborze
Stacja kolejowa w Sobiborze © chirality

W lasach sobiborskich
W lasach sobiborskich © chirality

Resztki asfaltu w lasach sobiborskich
Resztki asfaltu w lasach sobiborskich © chirality

Lasy sobiborskie
Lasy sobiborskie © chirality

Lasy sobiborskie
Lasy sobiborskie © chirality

Sajgon nad jeziorem Białym k/Włodawy
Sajgon nad jeziorem Białym k/Włodawy © chirality

Jezioro Czarne - ubogi krewny jeziora Białego
Jezioro Czarne - ubogi krewny jeziora Białego © chirality

Mój rower we Włodawie
Mój rower we Włodawie © chirality

Na trasie Włodawa-Biała Podlaska słuchałem płyt
Na trasie Włodawa-Biała Podlaska słuchałem płyt © chirality

Mój rower w Białej Podlaskiej
Mój rower w Białej Podlaskiej © chirality

Międzyrzec Podaski
Międzyrzec Podaski © chirality

Mój rower w Łukowie
Mój rower w Łukowie © chirality

Mój rower w Radzyniu Podlaskim
Mój rower w Radzyniu Podlaskim © chirality




  • DST 308.92km
  • Teren 0.30km
  • Czas 11:21
  • VAVG 27.22km/h
  • VMAX 50.20km/h
  • Temperatura 25.0°C
  • Podjazdy 947m
  • Sprzęt Szosant
  • Aktywność Jazda na rowerze

Lublin-Tomaszów Lubelski-Zamość-Lublin

Niedziela, 13 lipca 2014 · dodano: 15.07.2014 | Komentarze 0

Czterodniowa pora deszczowa wykluczyła wszelkie wypady na rowerze. W sobotę wieczorem pogoda zaczęła się jednak zmieniać na lepsze, więc na niedzielę postanowiłem udać się na kolejny etap mojego Stolice Lubelskich Powiatów Tour 2014. Po zeszłotygodniowych odwiedzinach w Janowie Lubelskim i Biłgoraju, tym razem celem były położone nieco bardziej na wschód Tomaszów Lubelski i Zamość. Zupełnie przy okazji chciałem również odwiedzić roztoczańską trifectę, czyli Szczebrzeszyn, Zwierzyniec i Krasnobród.

 photo powiaty_06a_zps98286014.gif
This artwork, "Stolice Lubelskich Powiatów Tour 2014", is a derivative of "Mapa administracyjna województwa lubelskiego '' by MaKa (CC BY SA )."Stolice Lubelskich Powiatów Tour 2014" is licensed under CC BY SA by chirality.

Początkowo planowałem wyjechać o siódmej rano, ale tak mi się fajnie wylegiwało, że dom opuściłem grubo po dziewiątej. Jadąc koło Zalewu Zemborzyckiego z ulgą obserwowałem niewielką falę, która zapowiadała słabszy wiatr niż tydzień wcześniej. Praktycznie przez całą trasę wiatr miałem boczny, więc niewielkie zmiany kierunku jazdy zmieniały go z pomocnika na wroga i odwrotnie. Temperaturowo też było znośnie, a do tego lekko zachmurzone niebo trochę chroniło przed palącym słońcem. Znane mi rejony skończyły się około 10 km za Wysokiem, gdy w Tarnawie Małej odbiłem z drogi 835 na wschód na drogę 848. Za Wysokiem musiałem po raz kolejny ignorować serię swiateł ruchu wahadłowego. Gdy na pierwszych takich światłach ominąłem samochody na bułgarskich i ukraińskich tablicach, już nigdy nie dane było im mnie wyprzedzić. Nie ma to, jak dobra organizacja ruchu... Od Tarnawy Małej aż do samego Tomaszowa Lubelskiego jakość dróg była nawet dobra, no może z wyjątkiem odcinka Krasnobród-Tomaszów, gdzie zdarzały się dosyć kiepskie kawałki. Co mnie zaskoczyło to to, że trasa była stosunkowo płaska, bo po Roztoczu spodziewałem się jednak czegoś bardziej pofalowanego. Jakiś mądry człowiek wyznaczył drogę doliną, bo ze wszystkich stron otaczały mnie konkretne pagórki. W każdej z trzech miejscowości - Szczebrzeszynie, Zwierzyńcu i Krasnobródzie – zatrzymywałem się na chwilę na fotki lub uzupełnianie płynów. W Zwierzyńcu szarpnęli się na DDR przez miasto z jednoczesnym zakazem ruchu rowerowego po jezdni. Do miasteczka wjechałem, gdy w kościele kończyła się jedna msza i zaczynała kolejna, więc DDR był zapchany owieczkami. Tak to jest, jak się buduje DDRy bez wyjaśniania mieszkańcom, jak się ich używa. Droga ze Zwierzyńca do Obrocza wydawała mi się na mapie trochę bezsensowna, bo wiodła niejako po bokach prostokąta. Postanowiłem być cwany i jechać po przekątnej, bo jak przekonywał Pitagoras powinno być krócej. Niestety, kiepski asfat zmienił się po pewnym czasie w szuter, który z kolei przepoczwarzył się w ubity grunt, a ten w piach. Z podkulonym ogonem musiałem się z tego "skrótu" wycofać. Chciaż Tomaszów Lubelski był celem mojej podróży, to jednak po dotarciu do niego zatrzymałem się jedynie na tradycyjną fotkę przy tablicy z nazwą miasta. Następnie pojechałem do położonego o kilka kilometrów dalej Bełżca, by odwiedzić miejsce po dawnym niemieckim obozie zagłady. Mimo, że po obozie nie ma śladu, a miejsce pamięci to zwały kamieni i kawałki drutu zbrojeniowego, to jednak świadomość, że tak niewielki obszar pochłonął 300 tysięcy ludzkich istnień, robi dobijające wrażenie. Po opuszczeniu Bełżca nie wróciłem bezpośrednio do Tomaszowa lecz udałem się na zachód do Narola, czyli pierwszej większej miejscowości położonej w województwie podkarpackim. Był to pierwszy raz, gdy na rowerze opuściłem województwo lubelskie i trochę musiałem się nagimnastykować, aby ominąć płynące ulicami miód i mleko. Na nawrocie, jakiś monument przekonywał, że opuszczam województwo podkarpackie, a wjeżdżam do województwa zamojskiego – widać, że nie wszystkie pomniki po czasach słusznie minionych w naszym kraju zburzono. Po powrocie do Tomaszowa, spocząłem przez chwilę na rynku, gdzie w animowanej fontannie dokonałem spłukania NaCl z twarzy. Tutaj też dokonałem pobieżnych kalkulacji, z których wynikało, że do Lublina powinienem dotrzeć już w nocy. No ale to nie problem, bo właśnie dlatego zabrałem z domu mocną lampkę przednią. Jak zacznie się szarówka, wyciągnę ją z kieszeni i zamontuję na kierownicy. Zaraz, zaraz, a gdzie się podział uchwyt do lampki? W tym momencie zrozumiałem, że z lampki przedniej nie będę miał jednak wielkiego pożytku :-). Postanowiłem nie martwić się na zapas i czym prędzej udałem się w kierunku Zamościa. Ten odcinek znacznie bardziej pagórkowaty niż poprzednie, ale kompensował to bardzo dobry stan nawierzchni. Na zatłoczonym rynku w Zamościu zatrzymałem się dosłownie na chwilę, bo chciałem jak najwięcej przejechać jeszcze za dnia. Po wyjeździe z Zamościa podjąłem najgłupszą decyzję podczas tej wycieczki i zamiast jechać do Piask DK17 jak człowiek, postanowiłem dostać się tam bocznymi drogami przez Nielisz i Żółkiewkę. Jedynym powodem tej decyzji było to, że po DK17 jechałem do Piask już wcześniej, więc lepiej eksplorować nowe. Jakość nawierzchni zeszła błyskawicznie na psy, a do tego jechałem prosto pod zachodzące Słońce – nie tylko oślepiało, ale i czyniło mnie boleśnie świadomym tego, że niedługo zniknie za horyzontem. W Nieliszu nad jeziorem jakaś impreza kulturalno-rozrywkowa, więc sporo ludzi błąkało się po szosie w pijackim amoku. Tuż za Żółkiewką stało się coś, czego nie było w scenariuszu - wpakowałem się w epicką dziurę. Początkowo myślałem, że już po zawodach, bo dźwięki jakie temu towarzyszyły nie były za ciekawe. Inspekcja szkód wykazała rozdartą oponę (mogłem spokojnie w powstałą dziurę włożyć wskazujący palec i pozdrowić nim wszystkich odpowiedzialnych za stan dróg na Lubelszczyźnie), rozdartą dętkę i rozwalony uchwyt lampki tylnej. Duże i sztywne łatki samoprzylepne z Lidla (kupiłem je razem z torbą podsiodłową kilka tygodni wcześniej, danke schön), umożliwiły mi podklejenie opony od środka. Z naprawami udało mi się uporać jeszcze w szarówce. Niestety światła tylnego nie udało mi się zamocować. Kolejne 30 km do Piask przejechałem z duszą na ramieniu. Po pierwsze, widoczność coraz gorsza, a u mnie żadnej lampki, więc lęk przed samochodami z obu kierunków spory. Do tego obawa przed dziurami w drogach, bo z naprawą kolejnej usterki nie byłoby łatwo. Sytuację ratowało to, że właśnie trwał finał Mistrzostw Świata w piłce nożnej, więc ruch na drogach był niewielki. Wymijał mnie nawet policyjny radiowóz i byłem przygotowany na to, że zaraz zawróci i zarobię mandat. No ale pewnie jechali do jakiegoś ważnego wezwania. Na dokładkę, w okolicy Częstoborowic kładła się mgła od pobliskiego stawu, więc naprawdę nie było mi tam do śmiechu. W Piaskach zatrzymałem się na stacji benzynowej, gdzie pożyczyłem od jej pracownika narzędzia, dzięki którym lampka tylna wróciła na swoje właściwe miejsce. Po opuszczeniu stacji i ujechaniu kilku metrów zrozumiałem jednak, że ciemności są tak głębokie, iż nie mam najmniejszej szansy, aby dotrzeć bez oświetlenia przedniego do Lublina. Złapałem więc bocialarkę w lewą dłoń i resztę trasy pokonałem w dolnym chwycie, trzymając lampke tuż pod kierownicą. Muszę powiedzieć, że nie jechało się źle. Po wyjeździe z Piask zaatakowała mnie wataha psów. Był to piąty atak tego dnia (trzy poprzednie były indywidualne, a tylko jeden grupowy), ale psy były widać wypoczęte, bo odpuścić nie chciały i zachodziły mnie ze wszystkich stron. Dopiero jak dostały po ślepiach światłem z bocialarki w najsilniejszym trybie, odwaga je opuściła. Głupie bydlęta. Do domu dotarłem już bez przygód i załapałem się jeszcze na 122 minutę meczu Niemcy-Argentyna.
Reasumując, wycieczka bardzo ciekawa, z której mogłem wyciągnąć kilka pożytecznych lekcji. Po pierwsze, ZAWSZE lepiej jechać świtem i rankiem niż ciemną nocą. Lepiej więc wyjeżdżać z domu wcześniej, nawet jeżeli się nie bardzo chce, bo za takie poranne ociąganie płaci się podwójnie po przeciwnej stronie dnia. Po drugie, pakując się do drogi trzeba to robić na spokojno, a nie w ostatniej chwili. Wożenie dodatkowych łatek, śrubek, kawałków drutu, itp. pozwoli na prowizoryczną reperację usterek, które w warunkach warsztatu są trywialne, ale w szczerym polu stają się poważnym problemem. Pewnie warto też wozić jakąś zwijaną oponę, ale to raczej odpuszczę, bo bardzo nie lubie jeździć nadmiernie obładowany.

Między Lublinem a Bychawą
Między Lublinem a Bychawą © chirality

Mój rower w Szczebrzeszynie
Mój rower w Szczebrzeszynie © chirality

Rondo w Zwierzyńcu
Rondo w Zwierzyńcu © chirality


"Skrót" między Zwierzyńcem a Obroczem © chirality

Roztoczański Park Narodowy
Roztoczański Park Narodowy © chirality

Rynek w Krasnobrodzie
Rynek w Krasnobrodzie © chirality

Mój rower w Tomaszowie Lubelskim
Mój rower w Tomaszowie Lubelskim © chirality

Miejsce Pamięci w Bełżcu
Miejsce Pamięci w Bełżcu © chirality

Miejsce Pamięci w Bełżcu
Miejsce Pamięci w Bełżcu © chirality

Miejsce Pamięci w Bełżcu
Miejsce Pamięci w Bełżcu © chirality

Żelazny koń w Bełżcu
Żelazny koń w Bełżcu z szynami-pułapkami dla szosówek © chirality

Na granicy wojewódzwta lubelskiego i podkarpackiego
Na granicy województwa lubelskiego i podkarpackiego © chirality

Narol
Narol © chirality

Maszt w Tarnawatce
Maszt w Tarnawatce © chirality

Hopki na trasie Tomaszów Lubelski-Zamość
Hopki na trasie Tomaszów Lubelski-Zamość © chirality

Mój rower w Zamościu
Mój rower w Zamościu © chirality

Mega gitara w Zamościu
Mega gitara w Zamościu (chyba atrapa) © chirality

Kamieniczki w kolorach podstawowych w Zamościu
Kamieniczki w kolorach podstawowych w Zamościu © chirality