Info

avatar Jestem chirality z Lublina. Mam przejechane 42279.29 km, w tym 945.90 km w terenie, z prędkością średnią 23.87 km/h.
Więcej o mnie.

button stats bikestats.pl

2020 button stats bikestats.pl

2019 button stats bikestats.pl

2018 button stats bikestats.pl

2017 button stats bikestats.pl

2016 button stats bikestats.pl

2015 button stats bikestats.pl

2014 button stats bikestats.pl

Wykresy roczne

Wykres roczny blog rowerowy chirality.bikestats.pl

Archiwum



Wpisy archiwalne w kategorii

rower szosowy

Dystans całkowity:16979.33 km (w terenie 12.30 km; 0.07%)
Czas w ruchu:608:37
Średnia prędkość:27.82 km/h
Maksymalna prędkość:63.10 km/h
Suma podjazdów:54791 m
Liczba aktywności:272
Średnio na aktywność:62.42 km i 2h 14m
Więcej statystyk
  • DST 362.18km
  • Czas 14:40
  • VAVG 24.69km/h
  • VMAX 42.70km/h
  • Temperatura 30.0°C
  • Podjazdy 1397m
  • Sprzęt Szosant
  • Aktywność Jazda na rowerze

Kielce

Sobota, 10 września 2016 · dodano: 22.09.2016 | Komentarze 0

Przepiękną pogodę pierwszej dekady września postanowiłem wykorzystać na jakiś dłuższy wyjazd, bo takich okazji w tym roku może nie być już zbyt wiele. Wybór padł na Kielce, w których dziecięciem będąc parę razy zdarzyło mi się bywać. Z domu wyjechałem kilka minut po szóstej i poważnie rozważałem wyjazd na krótko, bo pomimo tak wczesnej pory było już przyjemnie ciepło (15 stopni). Koniec końców zdecydowałem się na dorzucenie koszulki termicznej z długim rękawem. I był to dobry wybór, bo nad Bystrzycą i Zalewem Zemborzyckim kładła się mgła i było odczuwalnie chłodniej. Nad Zalewem zaskoczyła mnie obecność wielu wędkarzy moczących kije. Nie wiedziałem tylko, czy dopiero wstali, czy jeszcze nie położyli się spać. Po dotarciu do Bełżyc obrałem kurs na most w Kamieniu, na którym zdarzyło mi się w tamtym roku spędzić sylwestra. Sporo nowych asfaltów, netto łagodnie w dół ku dolinie Wisły, więc jechało się bardzo przyjemnie. Dookoła sady jabłkowe z drzewami wręcz uginającymi się od dojrzałych owoców. Tak się na nie zapatrzyłem, że na obwodnicy Chodla przegapiłem zjazd na DDR. Jechałem więc konsekwentnie jezdnią, ale jakoś nikt mnie nie obtrąbił. Do mostu w Kamieniu dotarłem przed dziewiątą. Powitała mnie tablica informująca, że temperatura powietrza wzrosła już do 19 stopni i było jasnym, że konkretna patelnia zbliżała się wielkimi krokami. Po przekroczeniu Wisły skręciłem na południe i po krótkim odcinku w województwie mazowieckim, znalazłem się w województwie świętokrzyskim. Odcinek do Ostrowca Świętokrzyskiego wspominam chyba najmilej. Nadal było w płasko, ale zaczęły pojawiać się pierwsze pagórki, między którymi meandrowała dobrej jakości droga. W Bałtowie coś na kształt polskiego Disneylandu. Zrobiłem przy nim postój, aby zrzucić z siebie, co tylko legalnie możliwe, bo skwar zaczynał dokuczać. W Ostrowcu mocny ruch samochodowy, ale na szczęście i nieszczęście na krótkim odcinku była DDR. Kilkadziesiąt metrów kostki brukowej, znak końca DDR, przejście dla pieszych, znak początku DDR. I tak kilkanaście razy. Totalna głupawka. Za miastem pojawiły się już podjazdy, a w oddali zaczęło majaczyć pasmo wzgórz z Łysą Górą na pierwszym planie. U jej podnóża wspiąłem się powyżej 400 metrów. Niby nic, ale w moim macierzystym województwie nie ma nawet wzniesienia, na którym można taką barierę złamać. Czułem się prawie jak w Himalajach. Przed podjazdem w okolicach Trzcianki wyprzedził mnie jakiś szosowiec i był to tylko przedsmak tego, co miało nadejść, bo w okolicach Kielc aż roiło się od rowerzystów. Mijałem kilka grup na góralach, ale ludzi na szosówkach było zdecydowanie najwięcej. Nie wiem, czy wynika to z pofałdowania terenu, z którym wielu chce się zmierzyć, czy też z dobrej infrastruktury rowerowej. U podnóża Łysej Góry pojawił się bowiem dedykowany pas rowerowy, który momentami przepoczwarzał się w szerokie pobocze. W tak komfortowych warunkach dojechałem do Kielc. W samym mieście przeszedłem się dosyć długą centralną ulicą Sienkiewicza, na której skorzystałem z pompy wodnej ufundowanej przez miejscowe wodociągi. Darmowe płyny w upalny dzień to jest to! W centrum często wyskakiwały znaki zakazu ruchu, więc generalnie brałem wszystko z buta. Sprawdziłem też warunki wietrzno-termiczne pod miejscowym dworcem kolejowy (skwar i brak wiatru) i udałem się w drogę powrotną do Lublina. Wygrzebałem się z kieleckiej niecki i przez kilkanaście kilometrów poruszałem się obok trasy S7. W Suchedniowie kilkusekundowe spóźnienie skończyło się dziesięciominutowym czekaniem przed przejazdem kolejowym, który przed nosem zamknęła mi pani dróżniczka. Przed Wąchockiem, to nie żart, kilka podjazdów. A następnie, to również nie żart, długi zjazd do miasteczka. Uroczy rynek, jednak brak DDR, bo podobno żona sołtysa ją wyprała, ale zwyczajnie nie zdążyła rozwinąć na weekend. W okolicach Mirca minąłem sporych rozmiarów farmę wiatrową, a przed Iłżą ponownie wjechałem do województwa mazowieckiego. Praktycznie od Kielc aż do Zwolenia jechałem drogami bardzo bocznymi, mijając anonimowe miasteczka i wioski. Natrafiłem tam jedynie na dwa krótkie odcinki z telepiącym asfaltem. Wiejska sielanka skończyła się, gdy w Zwoleniu wbiłem się na krajową dwunastkę. Mocny ruch ciężarowy, brak pobocza i nadchodzący zmrok. Bardzo nieprzyjemna mieszanka. Za miastem włączyłem więc oświetlenie, wrzuciłem na siebie koszulkę termiczna, której pozbyłem się z rana w Bałtowie, i starałem się w miarę możliwości jechać po trzydziestocentymetrowym kawałku asfaltu między żwirowym poboczem, a telepiącą białą farbą. Nie było to bezpieczne, bo złapanie żwiru skończyłoby się glebą, ale przynajmniej czułem, że robię wszystko, aby nikomu nie wchodzić w drogę. Przed Leokadiowem znalazłem się w wojewódzwie lubelskim. Trzydziestocentymetrowy kawałek asfaltu zniknął, jak za dotknięciem magicznej różdżki, więc zrobiło się jeszcze mniej ciekawie. Potem ni stąd, ni zowąd pojawiło się szerokie pobocze. Nie zdążyłem się nim nacieszyć, bo wyskoczył znak zakazu ruchu rowerowego, co zmusiło mnie do jazdy w kierunku Puław boczną drogą przez Górę Puławską. I w sumie dobrze się stało, bo ruch był tam niewielki. Daję jednak głowę, że przez nowy most w Puławach już kiedyś jechałem ( o tutaj!), więc wtedy tego typu znaki zakazu musiałem przeoczyć (sic!). Przed przekroczeniem starego mostu na Wiśle zrobiło się już na tyle ciemno, że przednie światła przełączyłem z trybu „bycia widocznym” na tryb „uczciwego oświetlania drogi”. W Puławach podjąłem decyzję o jeździe do Lublina przez Bochotnicę i Nałęczów. Po pierwsze miałem lekko dosyć dwunastki, a po drugie odcinek Kurów-Lublin pokonywałem zupełnie niedawno. Od Bochotnicy czułem już bliskość domu, bo trasę Lublin-Kazimierz Dolny znam praktycznie na pamięć. Każdy zakręt, każdy podjazd, każdy zjazd. W Płouszowicach miałem jedynie okazję po raz pierwszy przejechać się po nowej drodze, która powstała chyba przy okazji budowy zachodniej obwodnicy Lublina. Jechałem nią pierwszy i chyba ostatni raz, bo prace nad biegnącą wzdłuż niej DDR mają się ku końcowi. Do domu dotarłem po dwudziestej drugiej i mogę stwierdzić, że ten dzień wykorzystałem rowerowo na maksa. Dzięki wczesnemu startowi, nie szlajałem się zbyt długo po nocy. Trasa ogólnie bardzo przyjemna, nie licząc DK12. W dzień patelnia, ale dzięki temu poranek i noc termicznie komfortowe. Na trasie pochłonąłem masę płynów, w tym dwa litry mleka, na które na długich trasach mam tradycyjnie ochotę. Przy okazji wpadło 16 nowych gmin, po które muszę się zapuszczać coraz dalej od domu.


Mgła nad Bystrzycą w Lublinie
Mgła nad Bystrzycą w Lublinie © chirality

Wschód słońca nad zaporą Zalewu Zemborzyckiego
Wschód słońca nad zaporą Zalewu Zemborzyckiego © chirality

Wschód słońca nad Zalewem Zemborzyckim
Wschód słońca nad Zalewem Zemborzyckim © chirality

Świt nad Zalewem Zemborzyckim
Świt nad Zalewem Zemborzyckim © chirality

Sady nad Wisła z Solcem w tle
Sady nad Wisłą z Solcem w tle © chirality

Most w Kamieniu o poranku
Most w Kamieniu o poranku © chirality

Niebo z widokiem na Raj
Niebo z widokiem na Raj © chirality

Okolice Bałtowa
Okolice Bałtowa © chirality

Zabawa w Ostrowcu Świętokrzyskim
Zabawa w Ostrowcu Świętokrzyskim © chirality

Góry Świętokrzyskie majaczące na horyzoncie
Góry Świętokrzyskie majaczące na horyzoncie © chirality

Święty Krzyż
Święty Krzyż © chirality

Dzięki za dobrą pogodę
Dzięki za dobrą pogodę © chirality

Jak to gdzie?! Do Lublina
Jak to dokąd?! Do Lublina © chirality

Ulica Sienkiewicza w Kielcach
Ulica Sienkiewicza w Kielcach © chirality

Skąd te podmuchy?
Skąd te podmuchy? © chirality

Dworzec kolejowy w Kielcach
Dworzec kolejowy w Kielcach © chirality

Dworzec autobusowy w Kielcach
Dworzec autobusowy w Kielcach © chirality

Kielecka architektura
Kielecka architektura © chirality

Podkieleckie krajobrazy
Podkieleckie krajobrazy © chirality

Czekanie w Suchedniowie
Czekanie w Suchedniowie © chirality

Zapuszczanie korzeni w Suchedniowie
Zapuszczanie korzeni w Suchedniowie © chirality

To nie żart
To nie żart © chirality

Ruiny w Iłży
Ruiny w Iłży © chirality



  • DST 103.24km
  • Czas 03:22
  • VAVG 30.67km/h
  • VMAX 44.10km/h
  • Temperatura 26.0°C
  • Podjazdy 337m
  • Sprzęt Szosant
  • Aktywność Jazda na rowerze

Zalew Zemborzycki × 7

Niedziela, 4 września 2016 · dodano: 04.09.2016 | Komentarze 0

Piękna słoneczna pogoda, więc wybrałem się przekręcić standardowe siedem pętli dookoła Zalewu. W sumie trasa niezupełnie standardowa, bo na rozpoczęciu pierwszego kółka zacząłem przez roztargnienie podjeżdżać ul. Żeglarską i dopiero wtedy przypomniałem sobie, że północny brzeg powinienem był jechać po zaporze. I tak też robiłem od drugiego kółka. Bardzo wietrznie na trasie i niby otwarty zachodni brzeg miałem przyjemnie z wiatrem, ale co się z nim nawalczyłem gdzie indziej, to moje. Ogólnie jechało się tak sobie, mówiąc delikatnie. Na trasie masa ludzi, zarówno pieszych, rolkarzy, jak i rowerzystów, z których zbyt wielu zachowywało się tak, jakby mieli właśnie wychodne z ochronki dla inteligentnych inaczej. Nowe przejście dla pieszych na zachodnim brzegu stało się centrum życia towarzyskiego. Kłębiły się w jego pobliżu tłumy ludzi, zatrzymywali się na pogaduchy rowerzyści, a nawet zaparkowała ciężarówka z przyczepą, idealnie blokując DDR. Sajgon. Na trasę zabrałem tabliczkę czekolady. Po drugim kółku pomyślałem, że już czas na jej pierwszy pasek. Sięgnąłem do tylnej kieszonki, a tam tabliczka w płynie. Z paliwa nici. Musiałem więc jechać na samych bidonach. Do domu dotarłem lekko ujechany.




  • DST 322.65km
  • Czas 13:38
  • VAVG 23.67km/h
  • VMAX 37.50km/h
  • Temperatura 21.0°C
  • Podjazdy 862m
  • Sprzęt Szosant
  • Aktywność Jazda na rowerze

Siedlce

Środa, 31 sierpnia 2016 · dodano: 12.10.2016 | Komentarze 0

Na północnych rubieżach województwa lubelskiego uchowała się ostatnia gmina tegoż, której jeszcze nie odwiedziłem. Chciałem zlikwidować tę białą plamę, ale jednocześnie upiec jakąś inną pieczeń przy tym samym ogniu. I dlatego postanowiłem dotrzeć do Siedlec – miasta, w którym jeszcze nigdy nie byłem. Z domu wyjechałem po szóstej. Krystalicznie czyste niebo, ale dosyć rześko (11 stopni). Sporo czasu zeszło mi na wyrwaniu się z Lublina, bo ruch samochodowy był już spory, a sygnalizacja na skrzyżowaniach nie zawsze współpracowała. Do Lubartowa jechałem tradycyjnie krajową dziewiętnastką. Pomimo solidnego ruchu lubię tę trasę, bo jej projektanci byli wspaniałomyślni jeśli chodzi o pobocze. Za miastem wbiłem się na boczne drogi bardzo różnej jakości (to taki lubelski eufemizm) i dotarłem nimi do Radzynia Podlaskiego. Tutaj po raz pierwszy zauważyłem, że niebo nie jest już klarowne, a płyną po nim ławice białych puszystych chmur. Za miastem ponownie wjechałem na DK19 i był to najgorszy odcinek podczas tego wyjazdu. Asfalty niby dobre, ale brak pobocza w połączeniu z intensywnym ruchem ciężarowym to nie jest to, co można nazwać sielanką. Kilka razy zjeżdżałem do zatoczek autobusowych, aby przepuścić sapiące za plecami kolumny ciężarówek, które na tej drodze krajowej, która wygląda jak wojewódzka, nie były w stanie normalnie wyprzedzać. W Kąkolewnicy dwa radosne momenty. Po pierwsze opuściłem krajówkę, a po drugie była to właśnie stolica ostatniej gminy mojego województwa, do której nie wjechałem rowerem. Po krótkiej euforii posuwałem się dalej na północ bocznymi drogami. Były tak boczne, że nawet nie wiedziałem, kiedy wjechałem do województwa mazowieckiego. Chmury zaczynały kłębić się coraz bardziej i przybierać stalową barwę. Przypomniałem sobie, że pogodynka wspominała coś o możliwych opadach na Podlasiu, ale kto by się tym przejmował siedząc w Lublinie. W Zbuczynie wbiłem się na DK2, a właściwie wbiłbym się, gdyby nie śmieszna DDR, którą serwują w tym mieście. Z ulgą ją w końcu opuściłem i do celu jechałem już komfortowym poboczem. W Siedlcach spory ruch i kiepskie drogi, ale jakoś doturlałem się do centrum. Potrzebowałem odpoczynku i paliwa, bo całą drogę walczyłem z przykrym czołowym wiatrem. W cukierni kupiłem na chybił trafił jakieś wypieki, dorzuciłem do tego butelkę mleka i przysiadłem się do Stefana Żeromskiego odpoczywającego na ławeczce przy bibliotece. Pisarz nie był zbyt rozmowny, więc zająłem się posiłkiem. Siedlce zrobiły na mnie bardzo dobre wrażenie – ładne, czyste miasto z ciekawym centrum. Czas jednak było ruszyć w dalszą drogę, bo dzień nie miał zamiaru trwać wiecznie. Przebiłem się przez zakorkowane miasto, odbębniłem kilka kilometrów kiepską DDR i skierowałem się na Garwolin. Odcinek Siedlce-Garwolin był najprzyjemniejszy podczas całego wyjazdu. Niewielki ruch, ale przyzwoite asfalty. Płasko, ale meandrująco. Sielsko, wiejsko i anielsko. A do tego pomagający wiatr. Chmury też zrobiły się ponownie białe, więc groźba deszczu została w Siedlcach. Raz zdarzyło mi się zignorować drogowskaz na Garwolin, bo ortodoksyjnie trzymałem się śladu wygenerowanego przez Gpsies. W końcu dotarłem do tego miasta, które nie zrobiło na mnie tak dobrego wrażenia, jak Siedlce. Ot, skupisko ludzkie, przez które się przejeżdża. Przysiadłem pod kościołem, zjadłem ostatnią siedlecką drożdżówkę i ruszyłem w dalszą drogę. Naciąłem się jeszcze na mały skwer, ale nie było na nim nic godnego uwagi. Wyjeżdżałem z miasta bardzo zadowolony z siebie, gdy zorientowałem się, że pod kościołem zostawiłem okulary. Musiałem zawrócić, ale na szczęście zguba nadal była tam, gdzie się spodziewałem. Chociaż obwodnicę Garwolina można objechać znacznie prościej i wbić się na regularną DK17 dużo wcześniej, Gpsies skierowało mnie na Żelechów. Nie oponowałem. Asfalty różnej jakości, a w jakimś lesie konkretne telepanie. W Żelechowie obrałem kurs na krajówkę i zignorowałem kolejny drogowskaz, tym razem na Ryki, zapraszający na drogę, której nawet nie ma u mnie na mapie (najwyższy czas ją uaktualnić). Pewnie przez ten brak elastyczności podróż się trochę wydłużyła, ale ślad rzecz święta. Na krajówce szerokie pobocze, więc jechało się bardzo dobrze. Wjechałem ponownie do województwa lubelskiego i niebo, tak jak na początku podróży, zrobiło się krystalicznie czyste. Mocny wiatr nie odpuszczał, ale teraz dostawałem go z lewej flanki. W Rykach zrobiłem krótki postój pod sklepem na pochłonięcie kolejnej flaszki mleka. Dzień zbliżał się ku końcowi, a moim celem stało się dojechanie do rozwidlenia S17 i starej krajówki jeszcze za dnia. Nim to nastąpiło, czekał mnie spory odcinek lasem, a w nim zwierzyna nic sobie nie robiła z jadących w pobliżu sznurów aut. Najpierw spłoszyłem z rowu zająca, a po chwili zatrzymałem się z tyłu pasącego się na skraju lasu jelonka. Na drodze panował jednostajny hałas, ponad który szum moich gum się nie wybił i zwierzaka nie spłoszył. Powolnym ruchem zacząłem wyciągać aparat, ale w tym momencie jelonek odwrócił się na rutynowe skanowanie otoczenia. W jego oczach pojawiła się konsternacja, przez chwilę zamarł w bezruchu, po czym czmychną w zarośla. I tyle go widziałem. Do ekspresówki udało mi się dotrzeć w miarę dobrych warunkach świetlnych i z ulgą wbiłem się na łącznik do Kurowa. Kontrast ogromny, bo ruch praktycznie żaden, co było nawet lekko deprymujące. Minąłem jakiegoś nieoświetlonego szosowca, po drodze przebiegła kuna i znalazłem się ponownie w cywilizacji po podpięciu na DK12 w Kurowie. Ten odcinek przejeżdżałem w tym roku już kilka razy, więc było łatwiej. Wiedziałem, że będzie kilka hopek i było. Pamiętałem również, że od Garbowa mam 23 km do domu, więc co raz sprawdzałem licznik. Na jednym ze zjazdów już w Lublinie nieomal zaliczyłem glebę na tragicznie pofalowanym asfalcie, ale skończyło się na strachu. Do domu dobiłem przed dwudziestą drugą jakoś niespecjalnie ujechany. Wyjazd bardzo przyjemny, bo pomimo groźnie wyglądających chmur, pogoda jednak utrzymała fason. Mazowieckie bardzo płaskie, ale i tak nie było mi dane się nudzić. Siedlce ładne, a Garwolin, że tak powiem, ma potencjał. No i wpadło 13 gmin – nieźle, bo wyszło mniej więcej 25 km na gminę.


Biała plamaBiała plama na mapie

Radzyń Podlaski
Radzyń Podlaski © chirality

Ostatnia gmina Lubelszczyzny zdobyta
Ostatnia gmina Lubelszczyzny zdobyta © chirality

Podobno placówka KOD zdołała się ewakuować
Podobno placówka KOD zdołała się ewakuować © chirality

Atlas z Siedlec
Atlas z Siedlec © chirality


"Ogary poszły w las. Pij mleko!". Stefan Żeromski na ławce w Siedlcach © chirality

Popiersie Kościuszki w Siedlcach
Popiersie Kościuszki w Siedlcach © chirality

Mazowiecki krajobraz
Mazowiecki krajobraz © chirality

Kościół w Garwolinie
Kościół w Garwolinie © chirality




  • DST 129.42km
  • Czas 06:08
  • VAVG 21.10km/h
  • VMAX 34.50km/h
  • Temperatura 18.0°C
  • Podjazdy 276m
  • Sprzęt Szosant
  • Aktywność Jazda na rowerze

Powrót z Podlasia

Środa, 10 sierpnia 2016 · dodano: 10.01.2017 | Komentarze 0

Noc po ciężkim dniu powoli mijała. Widok z przystankowej hacjendy miałem na wschód, więc na tym skrawku nieba robiło się jasno najszybciej. Początkowo było ono praktycznie czyste i promienie słońca rzucały swój blask spod horyzontu, ale szybko najechały ławice chmur i z przedstawienia nici. Nie było sensu dalej na tym przystanku siedzieć, więc ruszyłem w drogę. W Tucznej otwarty sklep, więc zrobiłem sobie w nim śniadanie w postaci pączków. Odcinek do Wisznic po ostatnie gminy podczas tej eskapady po dosyć kiepskich drogach. Za Jabłonią (Jabłoniem?) dostrzegłem w lesie parking z wiatami. Pomyślałem, że na chwilę mógłbym tam zlec, ale niestety miejsce było już okupowane przez dwójkę sakwiarzy, którzy akurat spożywali śniadanie. Okazali się Słowakami wracającymi z wyprawy po państwach nadbałtyckich. Dobrze mówili po polsku, więc trochę sobie z nimi porozmawiałem. Objechałem Parczew i w Siemieniu zrobiłem kolejną krótką przerwę pod sklepem. Później już parcie bez przerw do Lubartowa. Na wylocie DK19 z miasta w kierunku Lublina kolejna przerwa i ostatni etap do Lublina w intensywnym ruchu samochodowym. Przed Elizówką uciekłem z krajówki, ale później przegapiłem jakiś skręt i wylądowałem w kartoflach. Kosztowało mnie to kilka dodatkowych kilometrów, ale koniec końców doturlałem się do domu. Ogólnie rzecz biorąc warunki pogodowe były w czasie tego powrotu takie sobie. Zachmurzone niebo, momentami opady mżawki i mocny północny wiatr. Nie narzekam jednak, bo gdy tylko zamknąłem za sobą drzwi niebo otworzyło się na dobre i pozostało otwarte przez resztę dnia.
Podsumowując, ten dwudniowy wyjazd kosztował mnie sporo wysiłku. Miałem zamiar przejechać tę trasę w jeden dzień, ale się nie dało. Pogoda od wyjazdu z Siemiatycz nie sprzyjała. Do tego jakość gminnych dróg w tym zakątku naszego kraju pozostawia wiele, bardzo wiele do życzenia i zapuszczanie się tam szosówką to lekkie nieporozumienie. Nie obyło się jednak bez pozytywów, bo podczas tego wyjazdu wpadły 22 nowe gminy (20 wczoraj i 2 dzisiaj) i północno-wschodnie krańce województwa lubelskiego mogłem uznać za objechane po całości (no prawie).


Podlaska równina
Podlaska równina © chirality

Zaskroniec na szosie
Zaskroniec na szosie © chirality

Podlaskie żniwa
Podlaskie żniwa © chirality




  • DST 376.94km
  • Czas 15:01
  • VAVG 25.10km/h
  • VMAX 43.70km/h
  • Temperatura 28.0°C
  • Podjazdy 569m
  • Sprzęt Szosant
  • Aktywność Jazda na rowerze

Siemiatycze

Wtorek, 9 sierpnia 2016 · dodano: 10.01.2017 | Komentarze 0

Trochę wahałem się czy wyruszać w podróż, bo prognoza pogody na druga część dnia była kiepska. Koniec końców postanowiłem jednak zaryzykować. W planach było przede wszystkim dotarcie do nowego województwa, podlaskiego, jak i zaliczenie dużego skupiska gmin północno-wschodniej rubieży województwa lubelskiego. Wyjechałem o 5 rano razem ze wschodem słońca i warto było, bo widoki zapierały dech. Do Łęcznej turlałem się pod ostre światło naszej gwiazdy i czułem się trochę niepewnie, bo skoro oślepiało mnie, to i kierowcy jadący za mną też niewiele widzieli. Kilka kilometrów przed miastem wyprzedził mnie ciągnik z przyczepą wypełnioną zbożem. Siadłem mu na kole i miałem nadzieję, że nie tylko najlepsze ceny w skupie są w Siemiatyczach, ale i kierowca o tym wie. Niestety, w Łęcznej nasze drogi się rozeszły. Trasa do Włodawy bardzo przyjemna – płasko jak stół, dobra nawierzchnia, niewielki ruch samochodowy i piękna pogoda. Czego można chcieć więcej? W mieście termometr wskazywał już 22 stopnie. Zrzuciłem z siebie, co się dało i w dalszą podróż wyruszyłem już na krótko. Na wyjeździe z Włodawy zza węgła wyskoczyła DDR, na którą karnie się wtoczyłem. I całe szczęście, bo za mną snuł się akurat radiowóz. Do Janowa Podlaskiego moja trasa pokrywała się generalnie ze szlakiem Green Velo. I w szczególności odcinek do Sławatycz okazał się rewelacyjny. Asfalt na DDR lepszy, niż na jezdni. Kilka razy mijałem też MOR'y z wieżami widokowymi. Wydają się one dobrymi miejscami na sakwiarskie noclegi. W Hannie zrobiłem pierwszy dłuższy postój na uzupełnienie płynów. Za Sławatyczami większość trasy nadal dobrej jakości, chociaż już raczej wąskimi jezdniami. Ruch w miarę spokojny, ale i tak dwóch gości jadących z naprzeciwka próbowało wyprzedzać na trzeciego. Skończyło się na strachu, bo obaj kierowcy w ostatniej chwili porzucili niebezpieczny manewr. Na tym odcinku mijałem masę sakwiarzy. Ze względu na bliskość granicy z Białorusią, sporo patroli Straży Granicznej zatrzymujących losowo samochody. Na wysokości Kukuryków nadziałem się na szemranej jakości wiadukt nad DK68. Nie dało się po tym jechać szosówką ze względu na szerokie szczeliny. Do tego drewniana kładka na poboczu, z której musiałem skorzystać, lata świetności miała już dawno za sobą. Szedłem więc po niej ostrożnie, jak po kruchym lodzie. W Janowie Podlaskim zrobiłem kolejną krótką przerwę pod sklepem, ale szybko stamtąd uciekłem, bo ktoś chciał mnie zrobić szefem stadniny koni. Rzekomo fakt, że w dzieciństwie oglądałem serial „Karino” czynił mnie idealnym kandydatem na tę fuchę. Za Zakalinkami wjechałem do województwa mazowieckiego, a w Sarnakach wbiłem się na krajową dziewiętnastkę. Droga tragiczna, bo pozbawiona pobocza, z kiepskim asfaltem i obłędnym natężeniem ruchu. Przekroczyłem Bug i po raz pierwszy znalazłem się rowerem w województwie podlaskim. Zrobiłem krótki postój na zdjęcie pod tablicą graniczną, otarłem łzy wzruszenia i ruszyłem w dalszą drogę, by po około 10 km dotrzeć do centrum Siemiatycz. Rozsiadłem się tam na długo, zbyt długo. W tym czasie pogoda zdążyła zmienić się diametralnie i niebo zaciągnęło się ciężkimi chmurami. Siemiatycze ewidentnie cierpią na brak obwodnicy. Biegnąca przez ich serce ruchliwa krajówka powoduje rozjechanie miasta przez ciężarówki. Przekonałem się o tym na własnej skórze, gdy udałem się w drogę powrotną. W ciągu minuty dwa razy wyprzedziły mnie tiry z przyczepami, które zajechały mi ogonem drogę podczas zbyt wczesnego zjeżdżania do prawej. Robiły tak, gdyż przy przejściach dla pieszych znajdują się tam na środku jezdni wysepki. Tak czy owak, parszywe uczucie, gdy tyle ton rozpędzonej stali wciska człowieka w krawężnik. Z tego powodu już nie mogłem doczekać się ponownego przekroczenia Bugu, za którym z ulgą opuściłem tymczasowo DK19 skręcając na zachód w kierunku Mężenina. Zrobiło się o wiele spokojniej, ale drogi generalnie były w tych rewirach, mówiąc delikatnie, parszywej jakości. Kilka kilometrów przed Łosicami niebo kotłowało się już na potęgę, a w oddali pojawiły się złowieszcze błyskawice. Miałem nadzieję, że zdążę do centrum miasta przed zlewą. Już widziałem wieżę kościoła w centrum i dlatego zignorowałem znajdujący się na poboczu zadaszony przystanek. Okazało się to brzemiennym w skutkach błędem, bo w kilka chwil zerwał się huraganowy wiatr i otworzyło się niebo. Świata nie było widać. Dosłownie w kilka sekund byłem przemoczony do suchej nitki, a wiatr nie pozwalał jechać z rozsądną prędkością. Walące dookoła błyskawice dodawały tej sytuacji swoistego kolorytu. Desperacko szukałem jakiegoś schronienia i w końcu na rogatkach miasta zajechałem pod jakiś sklep. Letnia burza, więc bardzo krótka. Po kilku minutach ponownie jak gdyby nigdy nic wyszło słońce, a niebo przyozdobiła podwójna tęcza. Ruszyłem w dalszą drogę i dzięki temu, że było jeszcze stosunkowo ciepło, przemoczenie nie było jakimś wielkim problemem. Potem aż do zachodu słońca tęcza pojawiała się to tu, to tam. Trochę mnie to martwiło, bo oznaczało, że deszcze w tych rewirach nie odpuszczały. W Mszannie przed kolejnym wjazdem na DK19 zorientowałem się, że zgubiłem nogawki, które wiozłem w tylnej kieszeni. Cóż było robić, zawróciłem, ale szczęśliwie znalazłem je bardzo szybko. Żeby sytuacja się jednak nie powtórzyła, postanowiłem je założyć. Na krótkim odcinku krajówką ponownie jazda z duszą na ramieniu. W Kopcach z ulgą skręciłem w boczne drogę, tradycyjnie już kiepskiej jakości. Chyba właśnie w tej okolicy trafiłem na istną karykaturę jezdni z niebosko zmaltretowany betonem (nie pamiętam dokładnie, gdzie to było, ale po danych prędkości mogę podejrzewać, że między Huszlewem a Kobylanami). Jazda po czymś takim byłaby niekomfortowa nawet góralem. Nie wiem, jakim cudem nie złapałem tam kapcia, ani nie straciłem szprychy, albo nawet ramy. Za Wygnankami opuściłem województwo mazowieckie i znalazłem się w macierzy. Teraz czekało mnie meandrowanie po okolicy w celu zaliczania kolejnych gmin. Jakość dróg generalnie bez zmian. W Leśnej Podlaskiej zakaz ruchu rowerowego i śmieszna DDR. Podobnie było w kilku innych małych miejscowościach na trasie. W okolicy Nowinek zaczęło się ściemniać na dobre. Za Rokitnem pojawił się po raz kolejny zmaltretowany do bólu beton. Kląłem na niego jak szewc, więc w rewanżu przeszedł on na skraju lasu w grząską gruntówkę, po której nie dało się już jechać. Konsultacja z mapą pokazała, że do Kijowca było kilka kilometrów lasem. Ponieważ nie uśmiechało mi się brać tego odcinka nocą z buta, więc wycofałem się na z góry upatrzone pozycje i objechałem ten kawałek przez Koczukówkę. Ponownie zaczął padać deszcz, a do tego po skręcie w Kijowcu na południe zorientowałem się, że jadę prosto w gwałtowną burzę. Deszcz i niebo w konwulsjach – to lubię. Wiedziałem, że w takich warunkach długo nie pociągnę i po wjeździe do Tucznej odpuściłem dalszą jazdę. Ulokowałem się na zadaszonym przystanku z zamiarem przeczekania do świtu. Nocka zimna, więc w myślach beształem siebie, za niezabranie z domu folii NRC. Opis końcówki tego wyjazdu tutaj.


Wschód słońca w Lublinie
Wschód słońca w Lublinie © chirality

Green Velo między Włodawą a Sławatyczami
Green Velo między Włodawą a Sławatyczami © chirality

MOR na Green Velo w okolicach Sławatycz
MOR na Green Velo w okolicach Sławatycz © chirality

Cerkiew w Sławatyczach
Cerkiew w Sławatyczach © chirality

Podlaski krajobraz
Podlaski krajobraz © chirality

Żniwa z bocianami
Żniwa z bocianami © chirality

Terespol
Terespol © chirality

Wiadukt nad DK68 w okolicach Kukuryków
Wiadukt nad DK68 w okolicach Kukuryków © chirality

Janów Podlaski
Janów Podlaski © chirality

Na granicy województw lubelskiego i podlaskiego
Na granicy województw lubelskiego i podlaskiego © chirality

Most na Bugu przed Siemiatyczami
Most na Bugu przed Siemiatyczami © chirality

Fontanna w Siemiatyczach
Fontanna w Siemiatyczach © chirality

Podwójna tęcza w Łosicach
Podwójna tęcza w Łosicach © chirality

DDR w Leśnej Podlaskiej
DDR w Leśnej Podlaskiej © chirality

Zachód słonca na Podlasiu
Zachód słońca na Podlasiu © chirality



  • DST 23.70km
  • Czas 00:47
  • VAVG 30.26km/h
  • VMAX 44.50km/h
  • Temperatura 27.0°C
  • Podjazdy 64m
  • Sprzęt Szosant
  • Aktywność Jazda na rowerze

Zalew Zemborzycki

Poniedziałek, 8 sierpnia 2016 · dodano: 11.08.2016 | Komentarze 0

Zamontowałem po raz pierwszy lemondkę w szosówce i przejechałem się dookoła Zalewu. Nie czułem się zbyt pewnie, gdy kładłem się na niej, ale to raczej kwestia przyzwyczajenia i regulacji. Do tego na trasie wielu rowerzystów, więc jazda z dłońmi daleko od klamek hamulcowych to jednak lekkie ryzyko.




  • DST 103.92km
  • Czas 03:33
  • VAVG 29.27km/h
  • VMAX 40.20km/h
  • Temperatura 22.0°C
  • Podjazdy 284m
  • Sprzęt Szosant
  • Aktywność Jazda na rowerze

Zalew Zemborzycki × 7

Niedziela, 7 sierpnia 2016 · dodano: 07.08.2016 | Komentarze 0

Wczoraj deszczowo, więc z konieczności siedziałem w domu i kibicowałem naszym kolarzom na Olimpiadzie. Warto było, bo wyścig bardzo emocjonujący od samego startu, aż do mety. Dobrze, że byłem sam w domu, bo od upadku Nibalego i Henao, gdy Rafał Majka został samotnym liderem, zdzierałem sobie gardło słownictwem powszechnie uważanym za niecenzuralne. Dzisiaj pogoda się poprawiła, więc pojechałem nad Zalew przekręcić siedem kółek, czyli tradycyjną setkę. Od kilku dni odczuwam lekki ból pod prawą rzepką, więc wolałem nie przesadzać z obciążeniem. I dobrze się złożyło, bo na trasie masakryczne tłumy. Do tego bardzo internacjonalistyczne. Wyprzedzałem między innymi sporą grupę Ukraińców i parę Włochów. -Attenzione! Attenzione! - krzyknąłem do Włochów, którzy wybuchnęli na to gromkim śmiechem. Z fauny spotkałem w Dąbrowie jedynie galopującego wzdłuż jezdni lisa. Sympatyczna mordka. Do domu wróciłem jeszcze za dnia na ostatnie 50 km wyścigu kobiet na Olimpiadzie. Oglądając go złapałem się na myśli, że w porównaniu z mężczyznami kobiety były na końcowych podjazdach i zjazdach znacznie wolniejsze. No ale po masakrycznym upadku Annemiek van Vleuten tę myśl czym prędzej porzuciłem. Mam nadzieję, że dziewczyna z tego wyjdzie. Wczoraj mężczyźni też na tym zjeździe koziołkowali na wysokich krawężnikach, ale żaden upadek nie wyglądał aż tak źle.






  • DST 103.77km
  • Czas 03:30
  • VAVG 29.65km/h
  • VMAX 44.60km/h
  • Temperatura 29.0°C
  • Podjazdy 302m
  • Sprzęt Banana Rama
  • Aktywność Jazda na rowerze

Zalew Zemborzycki × 7

Piątek, 5 sierpnia 2016 · dodano: 11.08.2016 | Komentarze 0

Dawno nie jeździłem na szosówce (ostatni raz 16 czerwca), więc był już najwyższy czas, aby sobie przypomnieć, jak to się robi. Dzień upalny, więc odwlekałem wyjazd, ile się dało. Mimo że dom opuściłem po siedemnastej, na termometrze nadal było 29 stopni. Pojechałem nad Zalew przekręcić standardowe siedem kółek. Jechało się generalnie tak sobie, mówiąc oględnie. Co prawda na zachodnim brzegu bujałem się z południowym wiatrem, który jednak pod wieczór osłabł i do tego zmienił kierunek. Na pierwszym kółku, jak i jednym z następnych, przepłoszyłem w tym samym rewirze w Dąbrowie siedzącego w trawie orła. Za drugim razem dzierżył jakąś zdobycz w pysku. Piękny i sporych rozmiarów ptak. Na trasie było trochę sytuacji niebezpiecznych. Raz wyjechał mi z lasu pod koła samochód. Na szczęście zajął jedynie część DDR, więc byłem w stanie go objechać, bo inaczej wylądowałbym na masce. Innym razem kobiety, które regularnie karmią lokalne koty, spowodowały wśród swoich podopiecznych lekkie podekscytowanie. No i jeden z nich wyskoczył mi znienacka pod koła. Nie zareagowałem wcale, bo nie było na to czasu, ale to dobrze, bo kot w ostatniej chwili uskoczył. Na piątym kółku przejechałem spory kawałek z jakimś szosowcem po zmianach. Gdy wiozłem się na kole, sumiennie pokazywał wszelkie zagrożenia na trasie. Oczywiście zupełnie niepotrzebnie, bo co jak co, ale rundkę dookoła Zalewu znam na pamięć. Na szóstym kółku zaczęły się nad Zalewem żniwa. Dwa kombajny łykały łany zboża, aż miło. Lublin to taka większa wieś, co też ma swój urok. Pewnie niedługo rolnicy z Lublina będą zbierać też kukurydzę. Na siódmym kółku żniwa nadal trwały, ale do tego robiło się już ciemno. Dojazd do domu z konieczności bez okularów, bo inaczej nic bym nie widział, więc żerujące nad Bystrzycą hordy robactwa dały się we znaki. Do bazy dotarłem równo z nocą, co przyjąłem z ulgą, bo jechałem bez oświetlenia. Zdrowo się ujechałem, ale miło było pokręcić na rowerze i nie martwić się o skaczący na kasecie łańcuch.





  • DST 50.39km
  • Czas 01:40
  • VAVG 30.23km/h
  • VMAX 44.60km/h
  • Temperatura 26.0°C
  • Podjazdy 150m
  • Sprzęt Szosant
  • Aktywność Jazda na rowerze

Zalew Zemborzycki

Czwartek, 16 czerwca 2016 · dodano: 13.07.2016 | Komentarze 0

Trzy kółka dookoła Zalewu. Ciepło, ale burza wisiała w powietrzu. Byłem przygotowany, że na trasie złapie mnie deszcz. Szczególnie, że na zachodzie widziałem ulewy. No ale skończyło się na strachu i jednak całą trasę objechałem na sucho. Pewnie właśnie ze względu na niestabilną pogodę ruch na trasie niewielki. Wiało z południa, więc co się pobujałem z wiatrem na zachodnim brzegu, to moje.




  • DST 50.40km
  • Czas 01:39
  • VAVG 30.55km/h
  • VMAX 45.90km/h
  • Temperatura 22.0°C
  • Podjazdy 161m
  • Sprzęt Szosant
  • Aktywność Jazda na rowerze

Zalew Zemborzycki

Środa, 15 czerwca 2016 · dodano: 12.07.2016 | Komentarze 0

Wczoraj cały dzień w deszczu, dzisiaj rano też nieciekawie, ale po południu zrobiło się ładnie. Pojechałem przekręcić trzy kółka dookoła Zalewu. Spory ruch, ale jechało się bardzo przyjemnie. Szczególnie, że świat zdążył już przeschnąć (nie licząc kilku kałuż). Na ul. Osmolickiej jakieś wykopy – hmm, może będzie tam oświetlenie? Na DDR na zachodnim brzegu mijałem dwóch policjantów robiących fotki i zbierających wymiary kółkiem na patyku. Pewnie dokumentowali miejsce jakiejś kolizji z udziałem rowerzysty. Jest tam dosyć ostry zakręt, więc o nieszczęście nietrudno.