Info

Więcej o mnie.

2020

2019

2018

2017

2016

2015

2014


Moje rowery
Wykresy roczne

+2
°
C
+2°
-2°
Lublin
Niedziela, 18
Poniedziałek | +1° | -1° | |
Wtorek | +2° | 0° | |
Środa | +3° | 0° | |
Czwartek | +3° | +2° | |
Piątek | +5° | 0° | |
Sobota | +2° | -3° |
Prognoza 7-dniową
Wpisy archiwalne w kategorii
rower szosowy
Dystans całkowity: | 16979.33 km (w terenie 12.30 km; 0.07%) |
Czas w ruchu: | 608:37 |
Średnia prędkość: | 27.82 km/h |
Maksymalna prędkość: | 63.10 km/h |
Suma podjazdów: | 54791 m |
Liczba aktywności: | 272 |
Średnio na aktywność: | 62.42 km i 2h 14m |
Więcej statystyk |
- DST 50.37km
- Czas 01:42
- VAVG 29.63km/h
- VMAX 46.00km/h
- Temperatura 22.0°C
- Podjazdy 172m
- Sprzęt Szosant
- Aktywność Jazda na rowerze
Zalew Zemborzycki
Poniedziałek, 13 czerwca 2016 · dodano: 12.07.2016 | Komentarze 0
Standardowa pańszczyzna, czyli trzy kółka dookoła Zalewu. Ciepło, ale mocny wiatr ze wschodu trochę dokuczał na otwartym zachodnim brzegu. W sumie przejazd bez przygód, ale mogło być zupełnie inaczej, gdybym nie wyhamował przed kotem, który postanowił przebiec DDR w najmniej odpowiednim momencie. Łajza minęła się z przednim kołem o centymetry. W Dąbrowie pracowali geodeci i pewnie zbierali pomiary do budowy brakującego odcinka DDR wokół Zalewu. Ten kawałek ma być gotowy na koniec sezonu, więc w następnym roku nie trzeba będzie się już bujać po jezdni na ulicach Osmolickiej i Żeglarskiej. Kategoria 50-100, dzień, rower szosowy, samotnie, szosa
- DST 50.39km
- Czas 01:41
- VAVG 29.93km/h
- VMAX 50.39km/h
- Temperatura 20.0°C
- Podjazdy 174m
- Sprzęt Szosant
- Aktywność Jazda na rowerze
Zalew Zemborzycki
Niedziela, 12 czerwca 2016 · dodano: 11.07.2016 | Komentarze 0
Wyjechałem na tradycyjne trzy kółka dookoła Zalewu o takiej porze, aby wrócić do domu na styk z rozpoczęciem meczu Polska-Irlandia Płn. Przyjemna aura, więc rowerzystów sporo i dopiero na trzecim kółku zrobiło się w miarę pusto. Straciłem na początku trochę czasu, bo jakiś delikwent jadący skrajną lewą na bolidzie Lubelskiego Roweru Miejskiego, zaczął rzucać za mną mięsem, gdy go wyprzedzałem po chodniku. Zazwyczaj ignoruję takie akcje, ale tym razem zrobiłem wyjątek i zawróciłem. Pogadaliśmy sobie. W konsekwencji wróciłem do bazy, gdy nasi już parę minut za piłką biegali. Kategoria 50-100, dzień, rower szosowy, samotnie, szosa
- DST 50.40km
- Czas 01:40
- VAVG 30.24km/h
- VMAX 41.60km/h
- Temperatura 18.0°C
- Podjazdy 175m
- Sprzęt Szosant
- Aktywność Jazda na rowerze
Zalew Zemborzycki
Sobota, 11 czerwca 2016 · dodano: 11.07.2016 | Komentarze 0
Tradycyjne trzy kółka dookoła Zalewu. Temperaturowo tak sobie, mogło być cieplej. Początkowo mocny wiatr z północnego-zachodu, który pod wieczór zaczął tracić na sile, razem z lecącą w dół temperaturą. Miły przejazd, bo z innymi rowerzystami nie wchodziliśmy sobie w drogę. Po wczorajszej nawałnicy trochę roślinnego śmiecia na trasie, ale biorąc pod uwagę jej siłę, spodziewałem się, że będzie z tym znacznie gorzej. Kategoria 50-100, dzień, rower szosowy, samotnie, szosa
- DST 50.40km
- Czas 01:37
- VAVG 31.18km/h
- VMAX 45.90km/h
- Temperatura 18.0°C
- Podjazdy 165m
- Sprzęt Szosant
- Aktywność Jazda na rowerze
Zalew Zemborzycki
Środa, 8 czerwca 2016 · dodano: 10.07.2016 | Komentarze 0
Kolejny dzień pięknej pogody, więc pojechałem nad Zalew pokręcić kółka. Ledwo wyjechałem z domu, gdy na DDR pod mostem na ul. Krochmalnej jakaś rowerzystka wyskoczyła mi zza zakrętu na czołówkę. Z uśmiechem od ucha do ucha, bo to była ta z tych słodkich. Powinienem był to potraktować jako zły omen. W sumie wykręciłem trzy kółka dookoła Zalewu, co staje się powoli moim standardem. Spory ruch na trasie, ale wszyscy jechali ładnie i składnie. I tak było do drugiego kółka. Na zjeździe na ul. Osmolickiej - jedynym miejscu, w którym można się trochę rozbujać, zauważyłem podjeżdżające z naprzeciwka dwie rowerzystki. Już wtedy powinna mi się była zapalić czerwona lampka. Gdy już się rozpędziłem, ta z tyłu zaczęła wyprzedzanie, ładując się na czołówkę. Po jej zaciętej minie widziałem, że nie ma zamiaru odpuścić, więc po hamulcach i na krawężnik. Minęliśmy się o włos, a ja miałem serce w gardle. Potem już jechałem tak, aby w jednym kawałku dojechać do domu. Udało się. Kategoria 50-100, dzień, rower szosowy, samotnie, szosa
- DST 50.42km
- Czas 01:45
- VAVG 28.81km/h
- VMAX 40.40km/h
- Temperatura 19.0°C
- Podjazdy 176m
- Sprzęt Szosant
- Aktywność Jazda na rowerze
Zalew Zemborzycki
Wtorek, 7 czerwca 2016 · dodano: 09.07.2016 | Komentarze 0
Ciepło, wiatr zdecydowanie spuścił z tonu, więc przejechałem trzy kółka dookoła Zalewu. Trochę więcej rowerzystów, niż wczoraj, ale jechało się i tak bardzo przyjemnie. Cisza i spokój. Całą drogę bujałem się na bardzo miękkich przełożeniach, żeby oszczędzać kolano, które odzywa się w najmniej odpowiednich momentach. Powrót znad Zalewu też jakoś niespecjalnie tragiczny, bo pod wieczór wiatr był zdecydowanie słabszy, niż gdy wyjeżdżałem z domu. Kategoria 50-100, dzień, rower szosowy, samotnie, szosa
- DST 50.42km
- Czas 01:41
- VAVG 29.95km/h
- VMAX 44.40km/h
- Temperatura 18.0°C
- Podjazdy 173m
- Sprzęt Szosant
- Aktywność Jazda na rowerze
Zalew Zemborzycki
Poniedziałek, 6 czerwca 2016 · dodano: 09.07.2016 | Komentarze 0
Gdy wyszedłem z domu, od razu poczułem, że jest zimniej, niż przez ostatnie kilka dni. Zapewne mocny wiatr z północy miał z tym coś wspólnego. Pojechałem nad Zalew pokręcić w spokoju kółka. Temperatura i wiatr skutecznie wywiały z trasy większość rowerzystów, więc w porównaniu z wczorajszym chaosem, dzisiaj było wręcz sennie. Sianokosy, więc na nadbystrzyckich łąkach jakieś machiny, a na DDR wiodącej nad Zalew intensywny ruch furmankowy. Konie jakieś takie nerwowe, jakby nigdy roweru nie widziały. Zresztą na zachodnim brzegu też sporo skoszonej trawy zalegało na DDR. W sumie przekręciłem trzy kółka dookoła wielkiej wody. Planowałem jechać zupełnie spokojnie, ale na początku ostatniej rundki wyprzedził mnie szosowiec. Przez dłuższą chwilę wahałem się, czy brać koło, czy też nie, ale w końcu się podpiąłem. Na powrocie znad Zalewu mocny wiatr centralnie w twarz, więc z utęsknieniem wyglądałem bazy. Szczególnie, że pod wieczór temperatura zaczynała odczuwalnie spadać. Raptem do 16 stopni, ale po upałach człowiek staje się kapryśny. Kategoria 50-100, dzień, rower szosowy, samotnie, szosa
- DST 60.69km
- Czas 02:05
- VAVG 29.13km/h
- VMAX 40.60km/h
- Temperatura 26.0°C
- Podjazdy 225m
- Sprzęt Szosant
- Aktywność Jazda na rowerze
Polanówka
Niedziela, 5 czerwca 2016 · dodano: 05.06.2016 | Komentarze 0
Ponownie piękna pogoda, ale o ile wczoraj było bezwietrznie, o tyle dzisiaj konkretnie wiało z północnego-zachodu. Przejechałem się do Polanówki. Dawno tam nie byłem i od razu widać, że przyroda buzuje. Tam, gdzie niedawno widziałem człowieka rozsypującego nawóz z ręki na wielkim polu, wyrosło żyto do pasa. Na zjeździe w Polanówce szeroki szpaler kwitnących maków. Nie wiem, jaka jest sytuacja prawna tej uprawy, ale taka ilość to zdecydowanie nie samosiejki. Muszę się tam wybrać z aparatem, bo chabry z makami ładnie się komponują. Kompot mi oczywiście nie w głowie, bo kto pije kompot z chabrów. Dalej na zjeździe wylegiwał się na grzbiecie pies, którego ledwo objechałem. Znam go, bo często mnie gania, ale dzisiaj był pewnie zaskoczony całą sytuacją, bo nawet nie kłapnął pyskiem. W Prawiednikach przy kapliczce jakaś uroczystość z masą ludzi i białym obrusem. Bardzo religijny rewir, bo flagi papieskie (obok biało-czerwonych) wiszą tam praktycznie zawsze. Dzisiaj łopotały z wigorem na południe, co źle wróżyło. Na nawrocie przejechałem jeszcze trzy kółka dookoła Zalewu Zemborzyckiego. Kręciłem je tak, aby mocny wiatr mieć w plecy na otwartym zachodnim brzegu. I to był jedyny pozytyw, bo na całej trasie takie tabuny rowerzystów, że jechało się strasznie i śmiesznie. To, że dojechałem cały i zdrowy do domu to łut (albo nawet dwa) szczęścia.Jeszcze zapis wideo brutalnego ataku na rowerzystę w Wielkiej Brytanii. Szok!
Kategoria 50-100, dzień, rower szosowy, samotnie, szosa
- DST 50.40km
- Czas 01:41
- VAVG 29.94km/h
- VMAX 43.90km/h
- Temperatura 24.0°C
- Podjazdy 166m
- Sprzęt Szosant
- Aktywność Jazda na rowerze
Zalew Zemborzycki
Sobota, 4 czerwca 2016 · dodano: 04.06.2016 | Komentarze 0
Piękna słoneczna pogoda, no to wyjechałem na trzy kółka dookoła Zalewu. Na DDR do zapory powiozłem się na kole jakiegoś fatbike'a (opony, żeby nie skłamać, 10 cm). Początkowo to monstrum siadło mi na kole, ale nie czułem się z tym jakoś specjalnie komfortowo. Praktycznie bezwietrznie, co manifestowało się płaskim jak lustro, nomen omen, lustrem wody na Zalewie. Na trasie kupa rowerzystów i szarańczy na rolkach, więc przejazd dosyć nerwowy. No ale tego się spodziewałem. Na ul. Cienistej mijałem nieżywą kunę. Z tydzień temu kuna przebiegła mi w tym miejscu drogę. Czy to ta sama, nie wiem, bo z twarzy one wszystkie podobne. Całą trasę kręciłem na bardzo miękkich przełożeniach, bo wczoraj odczuwałem bóle w kolanie, a powtórki tego wolałem uniknąć. Płaty nowego asfaltu na ul. Osmolickiej zdecydowanie zwiększają przyjemność z jazdy, bo poznikały co większe kratery i koleiny. Kategoria 50-100, dzień, rower szosowy, samotnie, szosa
- DST 54.90km
- Czas 01:56
- VAVG 28.40km/h
- VMAX 40.30km/h
- Temperatura 21.0°C
- Podjazdy 202m
- Sprzęt Szosant
- Aktywność Jazda na rowerze
Po Lublinie i Zalew Zemborzycki
Piątek, 3 czerwca 2016 · dodano: 03.06.2016 | Komentarze 0
Niektórzy ludzie jeżdżą wszędzie samochodem, nawet do sklepu na rogu. Dzisiaj miałem podobnie. Musiałem dostać się do pobliskiej apteki, ale iść mi się nie za bardzo chciało, więc podjechałem szosówką. Parę kilometrów po mieście w konkretnym ruchu samochodowym, ale ledwo co uniknąłem kolizji z idiotą na bolidzie, a jakże, Lubelskiego Roweru Miejskiego. Delikwent postanowił wyprzedzić mnie z prawej i to postanowienie wprowadził w życie, gdy właśnie trzymałem się krawężnika. Miałem zamiar z delikwentem porozmawiać, bo akurat na skrzyżowaniu było czerwone, ale dla takich ludzi to żadna przeszkoda. Na chodnik, potem po przejściu na czerwonym i dalej chodnikiem. Da się? Da się. Pod apteką z ciężkim sercem zostawiłem szosówkę niepodpiętą. Nie ukradli. Po powrocie do domu pojechałem na trzy kółka dookoła Zalewu. Na szosówce nie jeździłem z dwa tygodnie i znowu w porównaniu z góralem wydawała mi się nadsterowna. I trochę czasu w Bystrzycy upłynęło, nim się do tego przyzwyczaiłem. Temperatura optymalna, ale momentami wiatr ze wschodu tarmosił. Sporo rowerzystów na trasie, ale jakoś specjalnych zgrzytów nie było. Spotkałem za to po raz kolejny rolkarza naginającego środkiem pasa jezdni na ul. Osmolickiej. Dzisiaj robił to z kijkami. Jechał z naprzeciwka, więc mojego pukania się w kask nie mógł nie zauważyć. Może da mu to do myślenia. Trochę się tymi pętelkami ujechałem, więc z ulgą wróciłem do bazy. Kategoria 50-100, dzień, rower szosowy, samotnie, szosa
- DST 557.82km
- Czas 22:51
- VAVG 24.41km/h
- VMAX 56.30km/h
- Temperatura 14.0°C
- Podjazdy 2115m
- Sprzęt Szosant
- Aktywność Jazda na rowerze
Lublin Orbit 500
Sobota, 21 maja 2016 · dodano: 26.05.2016 | Komentarze 0
Na dużą pętlę po Lubelszczyźnie wybieraliśmy się z Basikiem, jak sójki za morze. Gawędzenie na ten temat musiało się jednak kiedyś skończyć i wypadało w końcu wsiąść na rower. I to bez silenia się na oryginalność, bo trasa miała być wierną kopią tegorocznego Pięknego Wschodu. W przebłysku geniuszu odwróciliśmy jedynie jej kierunek na lewoskrętny. Celem tego zabiegu było, aby płaski odcinek po Polesiu Zachodnim zostawić sobie na deser. Dla mnie miało to być drugie podejście do tej trasy, bo kilka tygodni wcześniej poległem na niej z kretesem.Lublin-Kazimierz Dolny, czyli miłe złego początki . Z domu wychodzę o 7:30 i jadę do Garbowa, gdzie o 8:30 jestem umówiony z Basikiem, która zdecydowanie bledszym świtem wbiła się na pętlę w Parczewie. Do celu docieram dosłownie kilka sekund przed czasem, ale okazuje się, że Basik czeka już tam od dawna. Hmm... Bez zbędnych formalności ruszamy we wspólną drogę i mam szczerą nadzieję, że następnego dnia zawitam do Garbowa ponownie. Kawałek do Kazimierza idzie nam sprawnie, pomimo zachodniego wiatru prosto w twarz. Mijamy Nałęczów i Wąwolnicę (przed którą objeżdżamy dogorywającego na jezdni przetrąconego kota), mierzymy się z pierwszym konkretnym podjazdem w Rogalowie (fałszywy szczyt, a potem poprawka) i meandrującymi wśród wzniesień drogami dobijamy do kazimierskiego rynku. Raczej pustki i pewnie dlatego spędzamy tutaj sporo czasu. Basik wykazuje się ogromnym zaufaniem do ludzi, porzucając swój rower i znikając w czeluściach sklepu. W takich sytuacjach moja wiara w bliźnich jest wprost proporcjonalna do grubości łańcucha, którym przytwierdzam rower do stałego elementu architektury. Przy braku łańcucha, nie daję nawet szansy, aby ludzie mnie pozytywnie zaskoczyli. Ot, taki mamy klimat.
Kazimierz Dolny-Kraśnik, czyli full lampa . Początek trasy to lekki podjazd ciągnący się aż do Uściąża. Jakość asfaltów różna, mówiąc oględnie, ale po wbiciu się na DW824 pod tym względem się poprawia. Za Karczmiskami stajemy w jakimś lasku, by przebrać się na krótko. Zapowiada się naprawdę upalny dzień, chyba najgorętszy w tym roku, bo już teraz w długim rękawie się zwyczajnie gotuję. Przelatujemy łagodnym zjazdem przez Opole Lubelskie i dalej Chodel. W Godowie robimy postój na uzupełnienie płynów. Optuję za syntetycznym kwasem chlebowym, bo lubię chemię, a paleta barwników i konserwantów zastosowanych w tym trunku mi podchodzi. Basikowy termometr wskazuje 27 kresek, ale wmawiam sobie, że to musi być błąd. Wjazd do Kraśnika zdobi zakaz jazdy rowerem, skierowujący na wyjątkowo podłej jakości DDR. Tym razem czynimy, jak mówią znaki i po chwili kulania się po tym czymś zatrzymujemy się pod sklepem. Rozsiadamy się nad jakimś prywatnym stawem. Zakaz opierania rowerów o ścianę sklepu, ogłoszenia o możliwych rewizjach toreb przed wejściem nad staw. Jak w Korei Północnej, ale są wiaty i drewniane ławy – nawet przyjemnie.
Kraśnik-Janów Lubelski, czyli wrota Roztocza . Ruszamy w dalszą drogę wiedząc, że wjeżdżamy na tereny usiane pagórkami. Początek na to nie wskazuje, bo za Kraśnikiem nadal płasko. Jest tak aż do Stróży, tam ostry zakręt w prawo i w miarę łagodny, ale dłużący się podjazd. Welcome to Mites! Powoli podjazdy i zjazdy stają się chlebem powszednim. Basik na zjazdach szaleje, gdy ja testuję hamulce – badania w tej materii mam zamiar prowadzić do samego końca. Szczególnie jestem zadowolony z wyników hamowania na zjazdach w okolicach Modliborzyc. Przed Janowem Lubelskim dochodzi nas lokalny szosowiec. Gawędząc, wjeżdżamy do miasta, gdzie robimy przerwę na urokliwym rynku.
Janów Lubelski-Biłgoraj, czyli wiatr w żagle . Po filiżance gorącej herbaty, jedziemy dalej. Trasa do Frampola bardzo przyjemna. W miarę płasko, a do tego jest to jedyny odcinek, na którym czuję, że wiatr wieje uczciwie w plecy. Wisienką na torcie jest gmina Dzwola - pierwsza nowa gmina, którą zaliczam w czasie tego wyjazdu. Nie będzie tych gmin wiele, ale tak to jest, jak człowiek szwenda się po swojej okolicy. We Frampolu krótka przerwa przy fontannie, w której zmywam z twarzy pot i sól. Dokonałbym tego aktu w Janowie, jak to dawniej bywało, ale akurat tamtejsza fontanna była nieczynna. Odcinek do Biłgoraja to również sama przyjemność, bo dobrych kilkanaście kilometrów łagodnego zjazdu w większości przez las. Przed miastem skręcamy na wschód, wbijając się na obwodnicę. Znaki wiodą na DDR, ale jakościowo jest ona przyzwoita. Wyjeżdżamy z betonowej dżungli, żegnamy kostkową DDR i przy pierwszej wiacie w lesie robimy postój. Zapisuję ślad pierwszej z trzech części naszej podróży i wrzucam dane kolejnego kawałka do nawigacji. Następną archiwizację planuję zrobić w Chełmie.
Biłgoraj-Zwierzyniec, czyli detektyw amator . Odcinek krótki i generalnie płaski, ale wrót Zwierzyńca broni stromy podjazd w Panasówce. Niezła mordownia, bo nawet jego pozornie płaskie podnóże wchodzi w nogi. Ci którzy twierdzą, że grawitacja to fikcja, powinni organizować doroczne zloty właśnie tym miejscu. Potem już z górki do samego miasteczka, gdzie stajemy pod Biedronką. Znikam między półkami, gdy Basik pilnuje dobytku. Potem się zmieniamy, a ja przejmuję rozmowę z dwoma góralami. Jeden niespodziewanie pyta, ile koleżanka wykręciła dzisiaj kilometrów. Rozbawia mnie tym pytaniem do wewnętrznych łez, bo jestem pewien, że właśnie przed chwilą Basika o to pytał. -50? - podrzuca mi nawet gotową, sprowadzającą na manowce odpowiedź. -250 – odpalam. Widzę konsternację w oczach, bo nie plączemy się w zeznaniach, a facetom zwyczajnie w głowie się nie mieści, że dziewczyna na rowerze jest w stanie przejechać taki dystans i jeszcze normalnie funkcjonować. Potem przekonują, że ich 40 czy 60 km po wertepach było bardziej wymagające. Ani nie potwierdzam, ani nie zaprzeczam. I pewnie dlatego rozstajemy się w zgodzie.
Zwierzyniec-Krasnobród, czyli papu . Krótki odcinek, bez jakichkolwiek fajerwerków. Prawdę powiedziawszy, niewiele z niego pamiętam. Na zjeździe przed Zwierzyńcem minęliśmy jakąś knajpę, więc mamy plan, aby jak najszybciej znaleźć jej alternatywę. Udaje się to w Krasnobrodzie. Rozsądek nakazuje napełnić żołądek przed nocą, ale nie jestem w stanie wmusić w siebie ogromnego talerza pierogów. W normalnych warunkach nie miałbym z tym problemu, ale w podróży mnie zwyczajnie od nich odrzuca. Pozostały flaki (takie sobie, brak im pikantności) i kawa. Przed ruszeniem w drogę nakładamy trochę dodatkowych ubrań, bo temperatura zaczyna już odczuwalnie lecieć na twarz. Włączamy też tylne oświetlenie, jak znak kapitulacji przed nadchodzącą szarówką.
Krasnobród-Tomaszów Lubelski, czyli pełnia Księżyca . Po wyjeździe z Krasnobrodu obserwujemy, jak Słońce chowa się za horyzontem. Od tej pory każdy postój będzie wiązał się z wychłodzeniem i musi upłynąć kilka minut uczciwego kręcenia, nim komfort termiczny powróci. Jedno ciało niebieskie znika, ale Księżyc w pełni, na razie blady, już wisi wysoko. Będzie nam towarzyszył przez kilka godzin. Nasza pętla skręca jednak właśnie na północ. Księżyc wędrujący w przeciwnym kierunku będzie się czaił za naszymi plecami, by później zniknąć na dobre pod gęstą warstwą chmur. Teraz jednak rysuje go iglica masztu w Tarnawatce, która staje się naszym celem. Na drodze blokada schodzących z pastwiska krów. Niektóre wyraźnie deprymuje widok rowerów z rogami. Mnie deprymuje ich zdeprymowanie. Rogi mają jednak przycięte, za co właściciel ma wielkiego plusa. Za Niemirówkiem wbijamy się na DK17 i zatrzymujemy się, by włączyć już całe oświetlenie. Przed samym masztem dwa konkretne podjazdy i w nagrodę zjazd do Tomaszowa. Na rogatkach miasta zatrzymujemy się pod ledwo jeszcze otwartą Biedronką. Kupuję butelkę mleka i wciągam jej zawartość na miejscu. Mleko, którego z reguły nie tykam nawet kijem, w chwilach kryzysu daje mi zapewne atawistyczne poczucie komfortu. A kryzys nie jest urojeniem. Mój organizm domaga się snu jak kania dżdżu. Wiem też, że im dalej w las, będzie z tym gorzej, znacznie gorzej.
Tomaszów Lubelski-Tyszowce, czyli ostatnich gryzą psy . Ruszamy w dalszą drogę i jest to chyba najbardziej wymagający odcinek. Bardzo interwałowy, a do tego wspinamy się na najwyższe punkty całej trasy. Na podjazdach człowiek się rozgrzewa, a na zjazdach marznie i tak w koło Macieju. Dlatego na krótkim postoju wkładam na siebie wszystko, co mam, ale i tak niewiele to zmienia. Nawierzchnia też jest lekko podła, więc cały czas trzeba mieć się na baczności. Swoistego kolorytu dodają zmasowane ataki psów. Podczas każdego z nich nasze tempo wzrasta, bo raczej nikt nie chce być tym z tyłu. Wygląda to nawet zabawnie, gdyby nie to, że zostającego w tyle może czekać seria bolesnych zastrzyków. Linia czerwonych świateł podtyszowieckiej farmy wiatrowej widoczna jest z daleka, ale zdaje się nie przybliżać. Momentami nawet znika, gdy zanurzamy się w kolejnej dolinie. W końcu docieramy jednak do tyszowieckiego rynku, gdzie rozsiadamy się na ławce. Baterie siadają nam w licznikach, więc jest pretekst, by zabawić tutaj na dłużej.
Tyszowce-Hrubieszów, czyli kawa, której nie było . Zaczyna interesować się nami policja, więc to znak, że czas ruszać dalej. Przez kolejne kilka kilometrów radiowóz mija nas jeszcze kilka razy. W przydrożnych knajpach gwar weselnej muzyki, więc pewnie mundurowi interesują się bardziej otaczającymi tego typu imprezy patologiami, niż dwójką prawidłowo oświetlonych rowerzystów. Basik przypomina sobie o stacji benzynowej na rogatkach Hrubieszowa u wylotu na Chełm, więc konsumpcja gorących płynów tamże staje się naszym celem. Dojeżdżamy do pogrążonego we śnie miasta. Cisza i spokój, jak po wybuchu bomby neutronowej. W końcu docieramy do rzeczonej stacji benzynowej. I to jest dobra wiadomość. Zła jest taka, że stacja jest zamknięta na cztery spusty. A niech to! Siedzimy trochę na krawężniku, dając się nagrać kamerom monitoringu. Niech manager tego przybytku wie, że stracił dwójkę klientów gotowych wydać przynajmniej dychę.
Hrubieszów-Chełm czyli przegląd Pagórów Chełmskich . Po wyrwaniu się z hrubieszowskiej dziury (w sensie wysokości też) robi się w miarę płasko. W Odletajce odlatujemy na Krasnystaw ( kiedyś zdobiący tam pobocze drogowskaz „Krasnystaw 46” nieźle podkopał moje morale) i po łagodnym ale długawym podjeździe w Uchaniu docieramy do Wojsławic. Na postoju u szczytu podjazdu prowadzę krótki dialog z jakąś kobietą demonstrującą zawartość szkatułki z biżuterią. Wśród świecidełek dostrzegam znane mi Bóg wie skąd sztabki. -To 15-karatowe złoto - informuję ją tonem eksperta. Słyszę własny głos i dociera do mnie absurd tej sytuacji. Kobieta z błyskotkami rozpływa się w nicość. Teraz na północ, gdzie rozpościera się ok. 20-kilometrowy przegląd Pagórów Chełmskich. Mój zapał do nadgryzania tego pofałdowanego kawałka wynosi zero, najlepiej poszedłbym spać gdzieś na przystanku, ale Basik wykazuje determinacje godną lepszej sprawy. „Jedziemy, jedziemy, jedziemy”. Nie mogę tego dłużej słuchać, więc jedziemy. Na początek podjazd, który wydaje się nie mieć końca. Przez chwilę obawiam się, że jest to szatańska realizacja iluzji Eschera, którą pokonujemy w złym kierunku. Ale nie, ten podjazd ma jednak swój szczyt. Potem już jest z górki. I pod górkę, i z górki, i pod górkę, itd. itp. Na jednym ze zjazdów ledwo omijam padłego kota. W nocy wszystkie koty są czarne, ale ten rzeczywiście jest i dlatego dostrzegam go w ostatniej chwili. Co gorsza, jest on nadal w 3D, samochody nie zdążyły go wprasować w asfalt, więc najechanie na niego skończyłoby się nieuchronną glebą. Uff! Teraz tylko wyglądam czerwonych świateł podchełmskich wiatraków, jak zbłąkany żeglarz latarni morskiej. W końcu są. Odcinek do Chełma udaje nam się pokonać bez przerwy, co mnie wręcz zdumiewa. Przedmieścia Chełma serwują fatalny asfalt, a dalej pojawiają się co chwila zakazy ruchu rowerowego. Tonem nie znającym sprzeciwu „zachęcają” do skorzystania z DDR, która jest bez wątpienia dumą miasta PKWN. Zakazy ignorujemy równo. W okolicach dworca kolejowego Chełm Miasto poruszająca się karnie po DDR para rowerzystów brzdęka z dezaprobatą dzwonkami. Chcę im dla jaj oddzwonić, ale dzwonka nie mam w myśl zasady, że jak już łamać przepisy, to wszystkie. Dobijamy do stacji benzynowej na drugim końcu miasta, gdzie rozsiadamy się na zasłużoną przerwę. Gorąca kawa i hot-dogi, które ledwo jestem w stanie w siebie wmusić. Zapisuję ślad z etapu, który rozpoczął się w Biłgoraju i zapuszczam w nawigacji ostatnią część tej trylogii. Teraz ma być płasko aż pod Lublin, teraz ma być płasko aż pod Lublin. Trzymam się tej mantry jak topielec brzytwy.
Chełm-Urszulin czyli spotkanie z Misiem Uszatkiem . Ruszamy w dalszą drogę. Jest coraz jaśniej i z utęsknieniem czekam, aż temperatura podskoczy i będę mógł w końcu zrzucić większość ubrań. Po początkowych agonalnych podrygach Pagórów Chełmskich zrobiło się rzeczywiście płasko, co mnie nie martwi, a wręcz nawet raduje. W mijanych wioskach cisza i spokój od het het po het het. Ruch samochodowy praktycznie żaden. Jedziemy obok siebie i rozmawiamy o błahostkach. Pod Cycowem sielankę przerywa przejeżdżający mi koło kasku furgon. Pędzi zdecydowanie szybciej, niż 90 km/h, bo zdaję sobie sprawę z jego obecności dopiero, gdy nas wyprzedza. Kierowca najprawdopodobniej postanowił wyrazić swoją dezaprobatę dla jazdy rowerzystów obok siebie poprzez wyprzedzenie ich z ogromną prędkością na gazetę. To ich, psia mać, powinno nauczyć, panie. Furgon ma dziwacznie duże lusterko, które wygląda jak nieklapnięte ucho Misia Uszatka. Gdybym tym uchem dostał w kask, to nawet bym nie wiedział, co posłało mnie do Krainy Wiecznych Łowów. Skończyło się na strachu, ale spodnie i tak do prania. Niestety byłem zbyt zaskoczony, aby zapamiętać numery blach tego idioty. Był to chyba jedyny niebezpieczny moment podczas tego wyjazdu. Ktoś tam wyskakiwał nam co prawda w okolicach Opola Lubelskiego na czołówkę, ale to raczej chleb powszedni na polskich drogach. Pod Urszulinem rozważamy przez chwilę skrócenie trasy, ale na szczęście pomysł ten szybko upada i postanawiamy trzymać się pierwotnego planu do gorzkiego końca.
Urszulin-Parczew, czyli 500 to prawie pół tysiąca . W Urszulinie nasze drogi się rozchodzą. Basik ma zdecydowanie więcej sił, więc może kręcić znacznie szybciej. Do tego musi zdążyć na niedzielną mszę, od której ja uzyskałem przezornie dyspensę. Za Jeziorem Wytyckim (w kolekcji już jest) skręcam na północny-zachód i przed Starym Brusem robię postój, by rozebrać się na krótko. Jest już komfortowo ciepło i wygląd na to, że przed południem zacznie się konkretna lampa, która przebije tę wczorajszą. Kciukiem wmuszam w siebie resztki hot-doga, które wiozę z Chełma, ale brakuje mi już płynów, by te delicje popić. Zatrzymuję się więc pod jakimś sklepem, który okazuje się zawarty na skobel. Przechodzień, który wita się ze mną jak z kuzynem, oznajmia, że właściciel udał się był na majówkę do kościoła. Rzeczywiście ich sezon w pełni. Na trasie kilka razy mijaliśmy kapliczki oblegane przez śpiewających wiernych. Nawet zdarzył się stół przykryty śnieżnobiałym obrusem głęboko w lesie. Jadę dalej i mijam spory tłum mężczyzn przed dzwonnicą jakiegoś kościoła (może jest wśród nich właściciel sklepu?), w okolicach którego przetaczają się tłumy wiernych w odświętnych ubraniach. I ja w koszulce rowerowej mającej świeżość dawno za sobą. Otwarty sklep trafia się dopiero w Sosnowicy. Ochładzam się lodami, zalewam bidony i udaję się w dalszą drogę. W lasach parczewskich mijam żwawo pomykającą parę szosowców. Przed Parczewem na liczniku wybija 500 km, ale ten podniosły moment przegapiam. Zresztą i tak nie miałbym siły, aby się z tego cieszyć.
Parczew-Kozłówka, czyli co tam, Panie, w polityce . W Parczewie się nie zatrzymuję. Robię to dopiero w Niedźwiadzie. Siedzę na przystanku i uderza mnie prędkość z jaką po tych długich i płaskich prostych poruszają się samochody. Jadąc rowerem tego się nie czuje, bo być może większość kierowców ma na tyle oleju w głowie, aby przed rowerzystami zwalniać. Pod Lubartowem wypada mi z tylnej kieszeni wiatrówka i jakieś szmaty. Jadący z tyłu samochód czujnie hamuje, a kierowca gestem ręki zachęca mnie do zebrania fantów z asfaltu. Gentleman. Wjeżdżam w końcu do Lubartowa. Miasto przyjazne rowerom – DDR, pasy rowerowe aż po rogatki miasta. Nawet okoliczne wioski dorobiły się infrastruktury rowerowej dzięki promieniującemu przykładowi Lubartowa z jego dorocznym Świętem Roweru. Miasto przejeżdżam i robię przystanek w okolicach pałacu w Kozłówce. Pod sklepem spędzam zdecydowanie zbyt dużo czasu na rozmowach z tubylcami o polityce. Typujemy, kto pierwszy wyląduje przed Trybunałem Stanu, sypiąc kandydatami, jak z rękawa. Trochę mam do siebie o to pretensje, bo z takich rozmów nic nigdy nie wynika.
Kozłówka-Lublin, czyli koniec wieńczy dzieło . Ostatni etap jedzie mi się nadspodziewanie dobrze. Może to odpoczynek, może bliskość domu, może trasa znana do bólu. Nie wiem. W końcu znad horyzontu wyłaniają się pokryte patyną wieże kościoła w Garbowie. Pojawiają się też fałdy, ale raczej symboliczne. Potem jeszcze tylko kładka nad S12 i z ogromną ulgą zamykam pętlę, pod którą podpiąłem się poprzedniego dnia. Zejście z orbity do bazy, pomimo sporej liczby pagórków też idzie dosyć sprawnie. Ponieważ mapa nie jest mi już do niczego potrzebna, przełączam nawigację na wyświetlanie odległości do celu. Z radością obserwuję, jak jej wartość konsekwentnie spada do zera. W końcu dom. Miała być kąpiel natychmiast po przekroczeniu progu, bo marzyłem o niej przez ostatnie 200 km, ale po położeniu się „na chwilę” odjeżdżam w sen.
Epilog, czyli krajobraz po bitwie . Wyjazd ten miał swoje wzloty i upadki. Za dnia jechało się bardzo przyjemnie, pomimo pierwszych solidnych upałów w tym roku, do których organizm jeszcze nie przywykł. Jednak za brak dobrej jakości snu w poprzedzającą wyjazd noc, przyszło mi zapłacić fizycznym dołem w okolicach północy. Gdyby niczym nie zachwiana determinacja Basika do jazdy, pewnie odpuściłbym szarpanie się z tą trasą gdzieś na głębokim dzikim wschodzie. Mam nadzieję, że kiedyś tak długie wyjazdy mi spowszednieją na tyle, że noc przed będę spał jak niemowlę. Duża różnica temperatur między dniem i nocą uczyniła dobór odpowiedniego stroju dosyć trudnym. Wkraczanie w zimną noc w przepoconych dziennym upałem szmatach to nie jest nic przyjemnego. Zmiana ubrań na świeże z pewnością uczyniłaby nockę bardziej znośną, ale w pełni świadomie wybrałem się w podróż na lekko. Coś za coś. Podziękowania należą się Basikowi za towarzystwo, upór, żelazną konsekwencję i wytrzymałość. Chapeau bas!
Matematyka i statystyka, czyli bez matury nie podchodź . Mimo, że był to bez wątpienia mój najdłuższy wyjazd, to jednak nie uznaję go za życiówkę. Co do zasady wszelkie rekordy odnoszę do pełnej doby. Dlatego moją dobową życiówką pozostaje objazd północno-wschodniej Lubelszczyzny (426.63 km). Podczas tego wyjazdu koniec doby zastał mnie w Urszulinie po przejechaniu 419.86 km. Pod względem trudności między tymi wyjazdami nie ma jednak właściwie porównania. Szczególnie biorąc pod uwagę przewyższenia, których podczas tego wyjazdu było trzy razy więcej. Dodatkowo wpadło też 6 nowych gmin. Wychodzi prawie 100 km na gminę – lekko żałosna efektywność.
Rysying czyli, ile jest cukru w cukrze, a podjazdu w podjeździe . Przed wyjazdem miałem nadzieję, że jego przewyższenia pozwoliłyby mi podjechać Rysy od poziomu morza. I jak? I tak, i nie. Zależy, kogo się pyta:
2115 m (Garmin Connect z wyłączoną korekcją)
2524 m (Strava)
2567 m (Garmin Connect z włączoną korekcją)
3012 m (Ride with GPS)
3909 m (Gpsies)
Jak widać, rozbieżności są ogromne. Co do zasady, przewyższenia z Garmin Connect przy wyłączonej korekcji traktuję jako te, które odzwierciedlają rzeczywistość. Metoda ta jest jednak najmniej wspaniałomyślna, jeżeli chodzi o rozdawanie metrów w pionie. Ponieważ jednak do weryfikacji everestingu stosuje się Stravę, więc wg jej miary nasze Rysy jednak podjechałem. I tego się trzymam. Nie wiem, jak działa algorytm Gpsies. Wiem jednak, z jakiej części ciała pobiera końcowe wyniki swoich obliczeń. Lekcja jest taka, że trzeba być bardzo ostrożnym w szacowaniu trudności przejazdu w oparciu o dane, bez znajomości ich źródła. Rozsądnym jest konsekwentne trzymanie się określonego algorytmu do tego celu, bo można się pewnego pięknego dnia nieźle przejechać (w sensie figuratywnym, bo literalnie będzie to przeciwieństwo przejechania się). Jakby nie patrzeć, 2 km w pionie to jednak trochę mniej niż 4 km.

Szczyt podjazdu w Rogalowie © chirality

Senny Kazimierz Dolny © chirality

Bociany na gnieździe © chirality

Po roztoczańskich wertepach mój rower do generalnego remontu © chirality