Info

avatar Jestem chirality z Lublina. Mam przejechane 42279.29 km, w tym 945.90 km w terenie, z prędkością średnią 23.87 km/h.
Więcej o mnie.

button stats bikestats.pl

2020 button stats bikestats.pl

2019 button stats bikestats.pl

2018 button stats bikestats.pl

2017 button stats bikestats.pl

2016 button stats bikestats.pl

2015 button stats bikestats.pl

2014 button stats bikestats.pl

Wykresy roczne

Wykres roczny blog rowerowy chirality.bikestats.pl

Archiwum



Wpisy archiwalne w kategorii

noc

Dystans całkowity:16265.21 km (w terenie 439.80 km; 2.70%)
Czas w ruchu:759:17
Średnia prędkość:21.42 km/h
Maksymalna prędkość:56.30 km/h
Suma podjazdów:61260 m
Liczba aktywności:206
Średnio na aktywność:78.96 km i 3h 41m
Więcej statystyk
  • DST 154.22km
  • Czas 07:24
  • VAVG 20.84km/h
  • VMAX 36.90km/h
  • Temperatura 3.0°C
  • Podjazdy 739m
  • Sprzęt Banana Rama
  • Aktywność Jazda na rowerze

Lublin-Chełm-Lublin

Czwartek, 5 listopada 2015 · dodano: 05.11.2015 | Komentarze 0

Na początku miesiąca nie udało mi się pojechać do Chełma, by odwiedzić groby bliskich, więc chciałem to jak najszybciej nadrobić. Prognozy pogody nie były zachęcające, bo zapowiadano załamanie pogody. I rzeczywiście, z rana po dwucyfrowych temperaturach z dni poprzednich zostało tylko wspomnienie. Do tego przyplątała się gęsta mgła i wysoka wilgotność. Z tego powodu praktycznie całą trasę musiałem przejechać na światłach. Może nie tyle musiałem, co miałem w planach powrócić szczęśliwie do domu. Droga do celu pod dosyć przykry wiatr, ale praktycznie bez historii. Na DK12 pomiędzy Piaskam i Chełmem sporo policji, co zapewne miało wpływ na entuzjazm kierowców. Dawno tą trasą nie jechałem i z przykrością zauważyłem, że liczba przydrożnych krzyży niepokojąco wzrosła. Pojawiły się nawet nagrobki. Gdzieś mijałem leżącego w rowie dorodnego owczarka niemieckiego. Gdyby nie otwarty bok, mógłbym pomyśleć, że śpi. W okolicach doliny Wieprza temperatura jeszcze spadła, ale za to mgła się zagęściła. Zabrałem z domu aparat w nadziei zrobienia fajnych zdjęć na Pagórach Chełmskich, ale przy panujących warunkach nie miałoby to większego sensu. W Chełmie objechałem groby i trochę pokręciłem się po starych śmieciach, ale wszelkie postoje w takich warunkach są dosyć przykre. Niestety, na chełmskich cmentarzach obowiązuje zakaz ruchu rowerowego, więc musiałem się poruszać po nich z buta. W drogę powrotną wybrałem się godzinę przez zmrokiem. Ruch ciężarowy bardzo intensywny, ale zarówno szerokie pobocze, jak i zdyscyplinowani kierowcy sprawiali, że jechało się przyjemnie. Wiatr i uszczuplone cargo też pomagały. Nastrój zepsuło mi dwóch kretynów, którzy w Adolfinie urządzili sobie na prostym odcinku drogi wyścig. Jechali obok siebie ile fabryka dała – jakakolwiek istota żywa stająca wtedy na ich drodze nie miałaby żadnych szans. Ja poczułem jedynie zapach paliwa i spore podciśnienie, które wyrwało mnie do przodu. Na trasie musiałem jedynie uważać na pieszych, którzy poruszali się tym samym poboczem, co ja. W modzie jest teraz poruszanie się z latarką w dłoni – formalnie nie jest to odblask, a i białe światło można różnie interpretować. Ludzie, których mijałem mieli jednak wyobraźnię i na chwilę schodzili tak na wszelki wypadek z pobocza. Po zmroku temperatura odczuwalnie spadła, ale z konieczności musiałem zatrzymać się na przystanku autobusowym, by wymienić baterie w nawigacji. Z krzaków wyskoczył wtedy mały czarny kot i przejmująco zawodził. Obcierał się o mój rower i było widać, że na dworze nie jest mu dobrze i desperacko szuka nowego domu. Gdy tylko przejeżdżała obok jakaś ciężarówka, kot czmychał w krzaki, by po chwili z nich wyjść. Ta pora roku zdecydowanie nie sprzyja porzuconym zwierzętom. Na wjeździe do Piask, ukraiński kierowca wymusił pierwszeństwo na rondzie, potem jakiś swojak wpakował mi się z podporządkowanej – sporo emocji, jak na kilka kilometrów. W Piaskach naustawiali znaków zakazu ruchu rowerem, jakby była na nie promocja w lokalnym sklepie wielkopowierzchniowym. Wybudowali kilka metrów DDR i zmuszą człowieka, żeby się po nich przejechał. W mieście zrobiłem sobie krótką przerwę na wizytę w sklepie i udałem się drogą serwisową ekspresówki na Lublin. Zazwyczaj przy wyjeździe z Piask ścigam się z miejscowymi psami, ale niskie temperatury skutecznie wybijają psiakom wieczorne spacery. Dobra nawierzchnia, minimalny ruch, płot ekspresówki z prawej – właśnie dlatego lubię ten odcinek. Do domu dotarłem koło dziewiętnastej lekko ujechany.

Cmentarz w Chełmie przy ul. Lwowskiej, najstarszy nagrobek
Cmentarz w Chełmie przy ul. Lwowskiej, najstarszy nagrobek © chirality



  • DST 42.55km
  • Teren 5.00km
  • Czas 02:09
  • VAVG 19.79km/h
  • VMAX 35.50km/h
  • Temperatura 10.0°C
  • Podjazdy 216m
  • Sprzęt Banana Rama
  • Aktywność Jazda na rowerze

Zalew Zemborzycki i po Lublinie

Wtorek, 3 listopada 2015 · dodano: 06.11.2015 | Komentarze 0

Na początku do Obi po jakieś graty. Powrót w większości po nowych DDR, którym brakuje jeszcze oznakowań zarówno poziomych, jak i pionowych. Później na cmentarz, ale okrężną drogą dookoła Zalewu Zemborzyckiego. Kilka dni temu wracałem przez Dąbrowę do domu z buta po złapanym kapciu. Przekonałem się wtedy, że tamtejsze leśne ścieżki, które zrujnowała zeszłoroczna przecinka, nie wyglądają już źle. Postanowiłem więc przejechać wschodni brzeg Zalewu terenem po raz pierwszy od bardzo dawna. Czas wyjazdu zaplanowałem tak, aby móc obfotografować zachód słońca. Fajne wieczorne klimaty, las w szarówce, miasto nocą i rozświetlony cmentarz. Na powrocie od Bystrzycy trochę zaciągało chłodem, ale tragedii nie było.


Zachód słońca nad Zalewem Zemborzyckim
Zachód słońca nad Zalewem Zemborzyckim © chirality

Zachód słońca nad Zalewem Zemborzyckim
Zachód słońca nad Zalewem Zemborzyckim © chirality

Zachód słońca nad Zalewem Zemborzyckim
Zachód słońca nad Zalewem Zemborzyckim © chirality

Zachód słońca nad Zalewem Zemborzyckim
Zachód słońca nad Zalewem Zemborzyckim © chirality




  • DST 17.22km
  • Czas 00:54
  • VAVG 19.13km/h
  • VMAX 35.90km/h
  • Temperatura 7.0°C
  • Podjazdy 106m
  • Sprzęt Banana Rama
  • Aktywność Jazda na rowerze

Po Lublinie

Niedziela, 1 listopada 2015 · dodano: 06.11.2015 | Komentarze 0

Wieczorny objazd nekropolii. Na ulicach dojazdowych bez tłumów, na cmentarzach spokój i ciepło jak w uchu od płonącej parafiny. Chyba najlepsza pora na takie wizyty.


Cmentarz w Lublinie przy ul. Lipowej, część wojskowa
Cmentarz w Lublinie przy ul. Lipowej, część wojskowa © chirality

Cmentarz w Lublinie przy ul. Lipowej, kaplica prawosławna
Cmentarz w Lublinie przy ul. Lipowej, kaplica prawosławna © chirality

Światło
Światło © chirality

Kategoria <50, noc, sakwy, samotnie, szosa


  • DST 46.26km
  • Czas 01:39
  • VAVG 28.04km/h
  • VMAX 42.50km/h
  • Temperatura 9.0°C
  • Podjazdy 168m
  • Sprzęt Szosant
  • Aktywność Jazda na rowerze

Zalew Zemborzycki i Polanówka

Wtorek, 27 października 2015 · dodano: 08.01.2016 | Komentarze 0

Prawie standardowa pętla dookoła Zalewu z dodatkową pętelką przez Polanówkę. Przez pierwsze 20 km jazda pod nisko wiszące nad horyzontem Słońce. Momentami nic nie było widać, no ale głupio wyjeżdżać na godzinkę, zabierając ze sobą kilka par różnych okularów. Gdy tylko Słońce zaszło, temperatura odczuwalnie spadła i szczególnie jadąc wzdłuż rzeki było przejmująco chłodno. Do tego mgły i kładące się smugi dymu z pobliskich działek. Co prawda zjazdu/podjazdu, który zaczyna/wieńczy moją pętle nie wyremontowano do końca przed wyborami, ale praca tam wre i podejrzewam, że za kilka dni będzie można się komfortowo przejechać po całości. Mimo, że wyjechałem wcześnie, to i tak powrót już o zmroku. Słońce jest jedyną rzeczą, która najwidoczniej nie przesunęła wskazówek swojego zegara.




  • DST 46.26km
  • Czas 01:39
  • VAVG 28.04km/h
  • VMAX 41.00km/h
  • Temperatura 15.0°C
  • Podjazdy 172m
  • Sprzęt Szosant
  • Aktywność Jazda na rowerze

Zalew Zemborzycki i Polanówka

Piątek, 2 października 2015 · dodano: 08.01.2016 | Komentarze 0

Prawie standardowa pętla dookoła Zalewu z dodatkową pętelką przez Polanówkę. 15 stopni to prawie upał w porównaniu z tym, co było przez ostatnie kilka dni. Te kilka stopni więcej robiło sporą różnicę. Po zachodzie słońca temperatura runęła, a od zaciągniętej mgłą rzeki zaczęło dawać konkretnym chłodem. Późny wyjazd, późny powrót, więc ostatnie 6 km już w ciemnościach. Pocieszam się, że nie byłem jedynym batmanem na trasie. Na ul. Osmolickiej odmalowywanie znaków poziomych na jezdni. Farba, którą to robią nieźle capi.




  • DST 46.30km
  • Czas 01:40
  • VAVG 27.78km/h
  • VMAX 42.50km/h
  • Temperatura 12.0°C
  • Podjazdy 168m
  • Sprzęt Szosant
  • Aktywność Jazda na rowerze

Zalew Zemborzycki i Polanówka

Czwartek, 1 października 2015 · dodano: 08.01.2016 | Komentarze 0

Prawie standardowa pętla dookoła Zalewu z dodatkową pętelką przez Polanówkę. Wyjechałem w pełnym słońcu, co do pewnego stopnia rekompensowało chłód powietrza. Pętelkę zaczynam i kończę zjazdem/podjazdem z/pod ulicę Romantyczną. Kilka miesięcy temu zaczęli jej remont i od tej pory ten odcinek schodzi coraz bardziej na psy. Po opadach deszczu pojawiły się w żwirze doły, na których można nieźle wywinąć orła. Podejrzewam, że położenie nowego asfaltu nastąpi tuż przed wyborami, żeby gawiedź pamiętała, kto jej w tej okolicy robi dobrze. Na trasie generalnie pustki, ale i tak jakiś góral wiózł mi się na kole w okolicach Zalewu przez dobre kilka kilometrów. Pod koniec trasy, gdy słońce schowało się za horyzontem, temperatura poleciała ostro w dół i zacząłem zwyczajnie marznąć. Nad taflą Bystrzycy zaczęła kłębić się gęsta mgłą, która powoli wypełniała nieckę między wałami. Wyglądało to przez moje przemarznięte oczy bardzo zjawiskowo.




  • DST 46.26km
  • Czas 01:37
  • VAVG 28.61km/h
  • VMAX 39.10km/h
  • Temperatura 25.0°C
  • Podjazdy 151m
  • Sprzęt Szosant
  • Aktywność Jazda na rowerze

Zalew Zemborzycki i Polanówka

Czwartek, 27 sierpnia 2015 · dodano: 16.01.2016 | Komentarze 0

Prawie standardowa pętla dookoła Zalewu z dodatkową pętelką przez Polanówkę. Przyjemnie ciepło, a do tego w miarę niewielki ruch rowerowy. Na trasie siedziało mi na kole na różnych odcinkach dwóch górali. Drugi nieomal nie doprowadził do kolizji, gdy go wyprzedzałem, więc później nie miałem do niego zupełnie zaufania. Na wysokości dworku Grafa jest potencjalnie kolizyjny punkt na DDR – po przejeździe pod mostem jest ślepy dziewięćdziesięciostopniowy zakręt w prawo, podczas gdy rowerzyści z przeciwnego kierunku podjeżdżają do tego zakrętu ze zjazdu. No i dzisiaj mijałem na tym zakręcie leżące dwie rowerzystki, rowery i resztki rozbitych lampek. Wydawało się, że obyło się bez obrażeń, bo właśnie ustalały, która zawiniła. Wyjechałem z domu zbyt późno, czego konsekwencją było kręcenie ostatnich kilometrów w ciemnościach. Miałem wtedy przyjemność objeżdżania z lewej strony pary strażników miejskich, którzy jechali całą szerokością DDR. Kusiło mnie, aby zwrócić im uwagę, ale ze względu na brak lampki, ugryzłem się jedynie w język.




  • DST 113.97km
  • Czas 04:21
  • VAVG 26.20km/h
  • VMAX 36.70km/h
  • Temperatura 25.0°C
  • Podjazdy 438m
  • Sprzęt Szosant
  • Aktywność Jazda na rowerze

Kazimierz Dolny

Środa, 26 sierpnia 2015 · dodano: 16.01.2016 | Komentarze 0

Wczoraj spadła z nieba woda, która podobno nazywa się deszcz. I rzeczywiście jak przez mgłę pamiętam, że dawniej coś takiego zdarzało się nawet często. Po dniu przerwy wypadało pojechać gdzieś dalej i opuszczając dom miałem zamiar dotrzeć nad jezioro Firlej. Na rozstaju dróg zmieniłem jednak zdanie i skierowałem się w stronę Nałęczowa, ze stacją docelową w Kazimierzu Dolnym. Za Lublinem teren budowy obwodnicy był w tak konkretnym błocie, że na odcinku kilometra ufajdałem i siebie, i rower. Przejazd do celu w sumie bez historii, gdyż asfalty dobre, a kierowcy jakoś nie szaleli. Na rynku w Kazimierzu cisza i spokój dzięki temu, że turystów niewielu. Nie siedziałem tam jednak zbyt długo, bo robiło się późno, a z domu po raz kolejny nie wziąłem przedniej lampki. Nie chciałem wracać tą samą drogą, więc skierowałem się na Wojciechów. Zamiast jechać stamtąd prosto na Lublin, pojechałem na Bełżyce, aby do Lublina wjechać od strony Zalewu. Błąd, bo wiązało się to z nałożeniem kilkunastu kilometrów. Konkretna noc złapała mnie w okolicach Bełżyc właśnie. Lampkę tylną miałem, więc przynajmniej z tamtego kierunku czułem się bezpiecznie. Jazda jednak stała się wielce stresująca, szczególnie przez tereny zadrzewione. Przy wjeździe do Lublina mijałem radiowóz, ale na szczęście panowie w niebieskich mundurach nie zdecydowali się na interwencję. Z wielką ulgą doturlałem się do Zalewu, przy którym DDR jest oświetlona lampami. Duży kawałek Księżyca też trochę pomagał. Jeszcze kilka kilometrów po omacku wzdłuż Bystrzycy i zameldowałem się w domu.




  • DST 229.10km
  • Teren 5.00km
  • Czas 12:23
  • VAVG 18.50km/h
  • VMAX 38.70km/h
  • Temperatura 32.0°C
  • Podjazdy 913m
  • Sprzęt Banana Rama
  • Aktywność Jazda na rowerze

Roztocze

Sobota, 15 sierpnia 2015 · dodano: 26.01.2016 | Komentarze 0

Postanowiłem wybrać się z ustawką Rowerowego Lublina na kompletne odludzie w Puszczy Solskiej, aby pofotografować Drogę Mleczną. Na wyjazd na Ukrainę szarpnąłem się na lustrzankę, więc teraz trzeba z niej korzystać, ile się da. W przeciwieństwie do planów organizatora, które zakładały dojazd koleją w pobliże celu, chciałem trasę w obie strony zrobić na dwóch kołach. Pogoda znowu tropikalna i pomimo zmęczenia wyruszam w trasę o 14:30. Po kontuzji na Ukrainie, trochę zraziłem się do zatrzasków na długich dystansach, więc jadę w platformach. Do tego strój jak na plażę, a przy rowerze sakwy. Aparat przezornie pakuję do prawej, aby był dalej od wyprzedzających samochodów. Za Lublinem pierwsza bomba. Siadam pod drzewem i wodą z tym walczę. Zastanawiam się, czy jazda w takich warunkach ma sens i czy może nie lepiej wrócić do domu i z zimnym drinkiem w ręku pobyczyć się pod palmami, ewentualnie wiśnią. No ale czuję się już lepiej, więc postanawiam jechać dalej. Pierwszy etap dobrze wydeptaną trasą do źródła Bystrzycy w Sulowie. Płasko i sennie. Zatrzymuję się pod jakimś sklepem, gdzie przezornie uzupełniam zapasy wody. Przed wejściem do sklepy długaśne lepy na muchy z ogromną liczbą przyklejonych doń ofiar. Wygląda to ohydnie, ale zastanawiam się nad głupotą tych owadów. Skoro mucha widzi, że na pasku są setki jej martwych współplemieńców, to dlaczego na nim siada? Przecież to oczywiste, że coś jest na rzeczy. Na filozofowaniu schodzi mi aż do źródła Bystrzycy. Zatrzymuję się tam i robię kilka zdjęć. Zdewastowaną tablicę wymieniono na nową, a okolica wydaje się bardziej zarośnięta, niż drzewiej. Po pożegnaniu ze źródłem krajobraz zaczyna być coraz bardziej falisty, aż pojawiają się konkretne hopki. Są one dla mnie zaskoczeniem, bo o ile trasę w poziomie zaplanowałem dobrze, o tyle w pionie już nie za bardzo. To, że mam sakwy i platformy z pewnością nie pomaga. Przepiękne krajobrazy Centralnego Szlaku Rowerowego Roztocza trochę kompensują wysiłek, oczywiście o ile coś da się dostrzec przez zalewający oczy pot. Otaczające mnie pagóry wyglądają tak, jakby Stwórca nabierał ziemię wielką łyżką do lodów gałkowych i rozstawiał je tu i tam. Internety pouczają, że są to wzgórza ostańcowe. Sprawdziłem, bo czułem, że takie dziwactwo musi mieć nazwę. Po zjeździe do Batorza staję pod kościołem i ponownie muszę stosować kurację wodną, aby dojść do siebie. W Goraju również robię przerwę na rynku – pomimo zmroku, sporo na nim ludzi. Kieruję się na Frampol i przypominam sobie zeszłoroczny powrót z Biłgoraja, gdy za Frampolem właśnie miałem bardzo długi zjazd. Zastanawiałem się wtedy, jak takie coś by się podjeżdżało. Ciekawość pierwszym stopniem do piekła, więc teraz mam szansę się o tym przekonać. Podjazd nie jest jakiś wybitnie stromy, ale zdecydowanie się dłuży. W miasteczku widzę otwarty sklep. Odwiedzam go, aby uzupełnić zapasy płynów. Kilkuletni gówniarz robiący tam za pomocnika, chodzi za mną krok w krok i patrzy mi na ręce. Mam ochotę go opieprzyć, ale nie chcę, żeby z tego powodu moczył się po nocach.
Początkowo planowałem jechać z Framopla bocznymi drogami przez Ignatówkę, aby sfotografować jedyne w okolicy serpentyny. No ale jest już ciemno, więc decyduję się trzymać głównej drogi do Biłgoraja. W mieście nowy objazd do trasy na Zamość, którego nie ma u mnie na mapach (tzn. Zamość jeszcze jest, ale tego objazdu nie ma). Dakota z wymyślaniem nowej trasy do celu szaleje, piszczy i piszczy, bo nie wie, o co chodzi. Muszę zdecydowania zaktualizować mapę, dla własnego i nawigacji dobra. Dojazd do Tereszpola Zorendy bez problemów. Mijają mnie jacyś sakwiarze i krzyczę do nich, czy są z Lublina. Kręcą jak zombi, więc reakcji żadnej. W sumie się im nie dziwię, bo zbliża się północ. Ostatnie kilka kilometrów do celu, czyli starego mostu, dosyć kiepskie jeżeli chodzi o nawierzchnię. Ciemno i pięknie rozgwieżdżone niebo. Most jak z filmów grozy. Porośnięty trawą, a daleko pod nim tory kolejowe. Ustawka, jeśli była, musiała się stąd już ulotnić. Na miejscu nie przebywam zbyt długo, bo jest tak ciemno, że nie widzę czubka własnego nosa. Wyjazd z miejscówki do cywilizacji w kierunku Szozdów. Też kiepska droga, ale i sporo sfrustrowanych psów. W Szozdach wypada zza węgła konkretna hopka – nierozgrzane mięśnie bolą. W Zwierzyńcu jestem już grubo po północy, ale życie kwitnie tu na całego. Koncerty, libacje. Jakiś fotograf widząc, że strzelam zdjęcia mówi, abym fotografował odbicie pałacyku w stawie. Fotografuję. Na wyjeździe z miasta witam się na rondzie z mijającym mnie sakwiarzem. Do Szczebrzeszyna praktycznie cały czas DDR. W sumie mnie ona nie dotyczy, bo znajduje się po przeciwnej stronie jezdni, ale korzystam z niej, bo jakościowo piękny asfalt, dużo kładek rozbijających monotonię, a do tego jazda na zupełnym luzie. Kilka kilometrów przed miastem DDR się kończy i przechodzi w pas rowerowy. Jedyny zgrzyt w tej sielance to nagłe urwanie się tego pasa zwieńczone zakazem ruchu rowerów. Chwilę mi zajęło, nim znalazłem zaczajoną w krzakach kolejną nitkę DDR. W Szczebrzeszynie robię przerwę i zakładam coś długiego, bo noc jednak chłodna. Rynek objeżdża policyjny radiowóz, ale na tym się kończy. Wyjeżdżam z miasta i o mały włos nie przegapiam niepozornego skrętu na Lublin. Gdybym jechał w błogiej nieświadomości prosto, to wylądowałbym w Zamościu. Około drugiej w nocy postanawiam przeczekać do świtu na przystanku w Sutowie. Jestem lekko zmęczony, ale przede wszystkim mam dosyć zbyt częstych spotkań z czworonogami. Przystanek oszklony, więc zero prywatności – jak się okazało później, na drugim końcu wsi był elegancki obmurowany przystanek z długa ławka. Szkoda, że nie ma ogólnopolskiej bazy przystanków autobusowych z ich opisem pod kątem komfortu rowerzysty. Uczyniłoby to planowanie długich tras o wiele łatwiejszym. Przed piątą ruszam w dalszą drogę i na dzień dobry strzelam wschód słońca pod Czernięcinem. W jakiejś miejscowości z całą masą paneli słonecznych stoją na chodniku przy domach bańki ze świeżo wydojonym mlekiem - ma ono najlepszy transport, bo inaczej się zsiada. Jest to druga droga mleczna, której doświadczam w czasie tej wycieczki. W jakiejś miejscowości przed Wysokiem były, co wynika z transparentów, dzień wcześniej dożynki. Ulice przyozdobione, pod budynkiem OSP jakieś kukły chłopa i baby, a na przeciwko pod budynkiem ślady ostrej libacji. W Wysokiem robię przerwę i łapię pierwsze promyki słońca po chłodnej nocy. Ruszam w dalszą trasę na Bychawę, ale tuż za Wysokiem bomba totalna. Zwalam się na pobocze i staram się dojść do siebie. Nie idzie to za dobrze. Zatrzymuje się kierowca w angliku na brytyjskich numerach i pyta, czy wszystko w porządku. Pytam, czy ma wodę. Szczęśliwie ma i odpala mi butelkę, która w większości wylewam sobie na głowę. Dzięki wielkie! Wlokę się dalej i pojawia się sklep. Niby zamknięty w niedzielę, ale otwiera się na dzwonek. Kupuje wodę i lody – siadam pod drzewem i się opieprzam. Bomba przechodzi nagle, a w czasie jej apogeum spodziewałem się, że nie będę w stanie dojechać do Lublina. Wsiadam więc na rower i jadę w kierunku Bychawy, gdzie nawet się nie zatrzymuję. Czuję się na tyle dobrze, że postanawiam jechać do Lublina główną drogą. Na wyjeździe z Bychawy jest podjazd, który będąc w stanie bombowym planowałem objechać. No ale teraz czuję się zbyt dobrze na takie kombinowanie. Dojeżdżam do Zalewu, czyli do bardzo oklepanych tras i bez przygód docieram do domu. W drodze byłem dokładnie dobę. Kilka kryzysów, ale na szczęście dało się je pokonać. Jazda w nocy przyjemna, gdyby nie te cholerne psy. Z wycieczki wyniosłem postanowienie przejechania Centralnego Szlaku Rowerowego Roztocza w całości, a przynajmniej polskiej jego części. Trochę trzeba będzie się wspinać, ale widoki są tego bez wątpienia warte.

Mucha nie siada
Mucha nie siada © chirality

Źródło Bystrzycy w Sulowie
Źródło Bystrzycy w Sulowie © chirality

Roztoczański krajobraz
Roztoczański krajobraz © chirality

Roztoczański krajobraz
Roztoczański krajobraz © chirality

Pałacyk w Zwierzyńcu (zdjęcie do góry nogami, albo i nie...)
Pałacyk w Zwierzyńcu (zdjęcie do góry nogami, albo i nie...) © chirality

Wschód słońca pod Czermięcinem
Wschód słońca pod Czermięcinem © chirality



  • DST 203.72km
  • Teren 5.00km
  • Czas 12:01
  • VAVG 16.95km/h
  • VMAX 31.50km/h
  • Temperatura 36.0°C
  • Podjazdy 893m
  • Sprzęt Banana Rama
  • Aktywność Jazda na rowerze

Ukraina: Włodzimierz Wołyński-Lublin

Sobota, 8 sierpnia 2015 · dodano: 03.02.2016 | Komentarze 0

Pobudkę robię po siódmej. W hotelu nie ma klimatyzacji, a zawieszony na ścianie termometr drażni pokazując 27 stopni. Sen w takich warunkach sprawia, że człowiek budzi się bardziej zmęczony, niż gdy kładł się spać. Przekonam się o tym dzisiaj bardzo boleśnie. Wychodzę na miasto postrzelać trochę zdjęć i uzupełnić zapas baterii do nawigacji, które w taką pogodę padają jak muchy. Wracam do hotelu na śniadanie. Pani w restauracji prosi o „numerok”, więc pokazuję jej klucz z numerem pokoju. Po jej reakcji widzę, że coś jest nie tak, ale kobieta odpuszcza i podaje mi śniadanie. Jajko sadzone, kasza gryczana, warzywa i do tego herbata – nie jest to typowe śniadanie kontynentalne, ale smakuje wyśmienicie. Do sali wchodzi grupa młodych Ukraińców. Numer z „numerokiem” się powtarza. Z urywków rozmowy wnoszę, że aby otrzymać śniadanie potrzebny jest jakiś kwit z recepcji. Najwidoczniej kobieta nie czuła się na siłach wytłumaczyć mi, o co w tym wszystkim chodzi. Diabelskiego planu polegającego na udaniu się do recepcji po „numerok” i konsumpcji kolejnego śniadania jednak nie realizuję. Za granicą trzeba trzymać poziom. W trasę wyruszam przed dziewiątą i po ok. 10 km łapie mnie mega kryzys. Zjeżdżam na pobocze, kładę się na trawie i wypijam większość wody, którą mam. Resztę wylewam na głowę (woda konkretnie gorąca). Mimo, że nie jest dobrze, jestem zmuszony zmienić miejscówkę, bo kręci się wokół mnie pies z książkowymi objawami wścieklizny. Pięknie, brakuje tylko zielonych ludzików. Na nowej miejscu rozkładam się ponownie na trawie, ale czuję, że muszę szybko zbić temperaturę. Wody jednak już nie mam, ale przypominam sobie, że w sakwie wiozę mokre bawełnianie spodenki, które uprałem w hotelu. Planowałem wysuszyć je gdzieś na postoju, więc robię to na mojej głowie. Pomaga na tyle, że ryzykuję jazdę do najbliższego sklepu. Na wjeździe do Nowowołyńska stacja benzynowa. Kupuję lody i kilka butelek mrożonej wody. Lokuję się w cieniu, zaczynam zbijanie temperatury i odpoczywam. Temperatura wspina się do 36 kresek w cieniu – powietrze już nie chłodzi, więc pozostaje parujący pot, który z czegoś organizm musi produkować. Kiedy czuję się wystarczająco dobrze, ruszam w dalszą drogę. Na wyjeździe z miasta dostaję całusa od pszczoły pod pasek kasku. Ból trochę dokuczliwy, ale bardziej obawiam się o szok anafilaktyczny, który dzięki Bogu nie następuje. Kolejny kryzys cieplny dopada mnie tuż po przekroczeniu Bugu Zachodniego i wtargnięciu do Rejonu Lwowskiego. Zatrzymuję się w lesie i powtarzam rytuały z wodą. Pomaga, więc jadę dalej, szczególnie, że obok zatrzymała się grupa ukraińskich młodzieńców w jakimś szrocie. Kolejny kryzys łapie mnie w Tudorkowicach przed skrętem na ostatnią prostą ku granicy. Na szczęście jest tutaj sklep, więc kolejna porcja lodów, wody i odpoczynku. Jakiś Ukrainiec chce mi sprzedać szampon, który właśnie ukradł ze sklepu. Bezczelny typ, ale ponieważ ma pokiereszowany nożem pysk, więc zbywam go łagodnie. Planując trasę, spodziewałem się, że ostatni odcinek na Ukrainie będzie z tłucznia, ale o dziwo wjeżdżam na asfalt. Gdy już zaczynam siebie besztać za pesymizm, asfalt zmienia się w kamienie właśnie, które jednak szybko przechodzą w szuter. Tłumaczę sobie, że pewnie główny wynalazca dróg z kamienia został rozstrzelany, nim jego patent dotarł na zachodnie rubieże kraju. Kilkukilometrowy zjazd szutrem jest przyjemny, ale szarżować na nim się nie da. Jechanie tego odcinka w przeciwnym kierunku z sakwami może być jednak brutalnym powitaniem na Ukrainie. W przygranicznym Uhrynowie niewiarygodnie zrujnowany asfalt. Czuję się jak w Pompejach, ale ukraińskie dzieci pozdrawiają mnie po polsku. Pewnie traktują to jak zabawę z małpą w cyrku, która reaguje na określone dźwięki. Za miasteczkiem wbijam się w nową dobrą drogę ku granicy i na dobre żegnam się z telepaniem po wertepach. Na granicy spokojnie, sennie i pusto. Spodziewałem się, że będę musiał stanąć w rozkroku z rękami na ścianie, podczas gdy ludzie w mundurach będą sprawdzać naturalne otwory ciała w poszukiwaniu wyrobów tytoniowych bez polskich znaków akcyzowych. Nic z tego. Polski celnik nigdzie nie szpera, tylko prowadzimy miła rozmowę o mojej podróży, zabójczej pogodzie i ukraińskich drogach. Radzi mi, żebym do Lublina szukał transportu, bo pogoda jest niewyjściowa, ale zgrywam twardziela i mówię, że to by była w pewnym sensie porażka. Facet pomaga mi wyprowadzić rower z budynku trzepań i żegnamy się przyjacielsko. Info dla transgranicznych szmuglerów jest takie, że trzeba wyglądać jak naprawdę ujechany rowerzysta, żeby się udało. Nie dziękujcie. Odcinek od Włodzimierza Wołyńskiego do granicy to było najgorsze ~40 km w moim życiu pod względem kondycji i ogólnego samopoczucia. Po przekroczeniu granicy wita mnie idealny asfalt. Euforia. Ostatni taki miałem momentami na trasie Luboml-Kowel. Zmieniam nie tylko strefę czasową, ale i przenoszę się cywilizacyjnie do przodu o dobre 50 lat w sprawach infrastruktury drogowej. Mówię to bez satysfakcji, ale ze smutkiem. W przelocie pytam pierwszego napotkanego człowieka, czy to jeszcze Ukraina, czy już Polska. Polszcza – odpowiada – i obaj wybuchamy śmiechem. W centrum Dołhobyczowa staję. W Polsce od razu czuję się lepiej i nie chodzi tylko o drogi. Poczucie bycia u siebie jest nie do przecenienia. Jem wyrafinowany obiad (flaki i fasolka de la Grande Bretagne) w knajpie, w której klientela kupuje głównie wódę na setki. Przysłuchuję się rozmowom o bamberce, odporności pszenicy jarej na przymrozki (najgorsze są te wiosenne mroźne wiatry), i ilości wody potrzebnej do rozcieńczania pestycydów (dwa do jednego spali rośliny, trzy do jednego nie). Sporo osób zaciąga po kresowemu, czym przypominają mi moją babcię. Biorąc pod uwagę gehennę z początku dnia nie wierze, żebym był w stanie dotrzeć bez snu do Lublina, bo do przejechania jest znacznie więcej niż głupie 40 km, które tak mnie upodliły. Postanawiam jednak jechać, ile się da, bo dom ciągnie jak magnes. W Dakocie wyłączam dedykowaną mapę zachodniej Ukrainy i włączam mapę bazową, bo maszynka bardzo nie lubi zbyt wielu aktywnych map powielających jakiś obszar. Planuję trasę, Krasnystaw... Chełm... Krasnystaw... Chełm.... Pada na Krasnystaw. Celowo jednak nie sprawdzam, jaki dystans przede mną, bo wiem, że ta informacja podcięłaby mi skrzydła. Ot, błogość ignorancji. Szczęśliwie, upały stają się coraz mniej dokuczliwe. Trasę dzielę na krótsze etapy (Hrubieszów, Krasnystaw, Piaski), na finiszu których obiecuję sobie odpoczynek. Na samym początku trasy bonus, bo wjeżdżam bezwizowo do Ameryki i tak zupełnie przy okazji odhaczam w pięknym stylu RAAM (czas ok. 5 minut). Czuję się spełniony – God bless America! Przed Hrubieszowem wyskakuje zza węgła zakaz ruchu. Jadący za mną motocyklista mówi, jak to objechać, bo na znakach o tym ani słowa. Na objeździe wyprzedzam rowerzystę wiozącego kosę. Zataczam wokół niego baaardzo szeroki łuk. Dojazd do miasta parszywy, bo budują tutaj chyba coś na kształt obwodnicy. Staję po picie. Z Biedronki wychodzą dwie Ukrainki z koszami wypełnionymi pampersami. –Pięcioraczki? – zapytuję. –Diesiat – odpowiada Ukrainka, pokazując palce obu dłoni. Przejeżdżam przez centrum, które zdecydowanie wypiękniało, bo w zeszłym roku wyglądało jak po bombardowaniu. Za Hrubieszowem zachód słońca, który spóźniam się sfotografować, bo chciałem się nań zatrzymać na styk. Ech. Drogowskazów na Krasnystaw nie ma, więc nie wiem, ile muszę jeszcze wykręcić. Pomimo zmroku na polach snują się w świetle reflektorów kombajny pochłaniające łany zboża. Niektóre rzygają zbożem na przyczepy traktorów, a inne zatrzymują je w brzuchach. Jeden kombajn wyjeżdża właśnie z pola i pomimo że jestem daleko, czeka aż przejadę. Bestia jest szeroka na całą szosę, więc doceniam gest. Koło Teratyna goni mnie traktor. Jedzie minimalnie szybciej, ale gdy myślę, że już po mnie, traktor staje przy karczmie. Uff! Poruszam się drogą na Chełm i w Odletajce żegnam się z nią, odbijając w lewo. Pierwszy drogowskaz wspomina Krasnystaw i podłamka. Nie pamiętam liczby, ale była zdecydowanie większa, niż to, czego się spodziewałem nawet w czarnych scenariuszach. Niebo bajkowo gwiaździste nade mną, ale zaczyna być zimno. Gdy jakiś podjazd mnie nawet nie rozgrzewa, staję i zakładam koszulkę termiczną. Spodnie jednak odpuszczam, bo chcę się do końca polansować w pstrokatych portkach plażowych. Ze względu na liczne hopki, planuję podzielić odcinek do Krasnegostawu na dwa z międzylądowaniem w Kraśniczynie. Przed miasteczkiem zmasowane ataki psów. Zawierajcie bramy na noc, ludzie! Albo psa do drewutni. Czworonożnych terrorystów bez ostrzeżenia rażę światłem lampki, bo jest to jedyny argument, który do nich przemawia. W Kraśniczynie nawet przyzwoity, obudowany przystanek, ale kręci się ciekawski pies i nieopodal głośno rozmawia podpita grupka. Kładę się na chwilę na ławce, ale nie chcę się za bardzo rozleniwiać, więc ruszam w dalszą drogę. Na tym odcinku orientuję się, że mam rozregulowane stery po telepaniu się na ukraińskich wertepach. W ruchu dokręcam palcami obie nakrętki na czuja. Kolejny przystanek miał być w Krasnymstawie, ale gdy już tam jestem, zmieniam zdanie i obwodnicą kieruję się na Piaski. Pierwszy drogowskaz i znowu szok, że tak cholernie daleko do celu. Odcinek bardzo pofałdowany, więc mniej więcej w połowie robię krótką przerwę. Na jakimś podjeździe tylko jeden pas ruchu i wąskie pobocze. Wspinam się, ale słyszę, że sapie za mną przeciążony TIR. Przestaję pedałować i prostuję tor jazdy, bo chcę się pozbyć ton żelastwa z pleców. TIR mnie wyprzedza, a kierowca światłami dziękuje. Jaja. Maszt w Piaskach widać z daleka i staje się on moim celem. Wydaje się on być tuż tuż, ale to tylko złudzenie, którym się dobrowolnie karmię. Znowu kilka męczących podjazdów, bo masztów raczej nikt nie buduje w dolinach, no chyba że za fundusze europejskie. Nowe przystanki autobusowe mają zajmujące część pobocza wysepki, które zupełnie nie wyróżniają się kolorem od powierzchni szosy. Pierwszy raz na coś takiego po prostu wjechałem, ale później przed każdym przystankiem odbijałem na wszelki wypadek lekko w lewo. Przed samym masztem niespodzianka, bo dostaję zakaz ruchu po krajówce i skierowanie na coś w rodzaju serwisówki. Świetna jakość i pusto, więc przez kilka kilometrów jedzie się bezstresowo. Długi zjazd i jestem w Piaskach, gdzie robię tradycyjny postój na stacji benzynowej. Rozmawiam z ajentem o paleniu przy dystrybutorach, spadku gęstości paliwa podczas upałów i kto na tym zarabia. Śliskie tematy, więc ruszam. Tradycyjnie na rogatkach miasta czekają na mnie psy, ale częstuję je lumenami. Z satysfakcją obserwuję, jak zmykają w krzaki. Teraz spokojna jazda serwisówką ekspresówki do Lublina. Na tym etapie zwyczajnie cieszę się jazdą, nie mam parcia do celu, a jedynie czas na refleksje o minionych trzech dniach. Moje rozmyślania przerywa kobieta spacerująca poboczem z wielkim psem. –Nie za wcześnie na spacer? – pytam. –Chciał wyjść – odpowiada bez entuzjazmu. No i wiadomo, kto w tej rodzinie nosi spodnie. W domu jestem po czwartej, gdy już się rozjaśnia. Kąpiel i do łóżka. Podsumowując, wyjazd bardzo ciekawy, ale i męczący. Nowe opony, Maxis Detonator, wbrew nazwie nie zawiodły. Kierowcy, których napotkałem na trasie zachowywali się w miarę poprawnie. Może ze trzy razy samochody wyprzedzały mnie zbyt blisko i raz (o ten jeden raz za dużo) musiałem uciekać z jezdni, gdy jadący z naprzeciwka wyprzedzał na trzeciego, gdy zdecydowanie nie było na to miejsca. Jazda z sakwami w temperaturze grubo powyżej 30 stopni w cieniu to igranie ze wszystkim, co najcenniejsze. W takich warunkach lepiej jechać między późnym popołudniem a rankiem, a przez resztę dnia oddać się relaksowi. Przekonałem się również, że na podróże z sakwami nie warto jechać w zatrzaskach. Są one kompromisem między komfortem i efektywnością, ale w przypadku takich wyjazdów komfort jest najważniejszym kryterium. Warto też od startu jechać na miękkich przełożeniach, nawet jeżeli na początku wydaje się to zupełnie bez sensu. Na Ukrainie stan dróg jest taki sobie, ale lepiej na niego nie narzekać, bo dalej może być gorzej. I zapewne będzie. Do tego mapy nie mówią zupełnie nic o stanie nawierzchni, a to na Ukrainie może być brzemienne w skutkach. Wożenie dużego zapasu płynów to konieczność, szczególnie jeżeli trasa wiedzie przez głęboką prowincję. Tam sklepy spotyka się od wielkiego dzwonu, a do tego mogą być tak zakamuflowane, że można je zwyczajnie przeoczyć. Wylądowanie w otwartym terenie na kompletnym bezludziu, gdy z nieba leje się żar, nie jest ani trochę zabawne. Pomimo tych trudności, wyjazd sprawił mi kupę radości, którą mogłem w pełni docenić już na mecie. Piękne wołyńskie krajobrazy, świadomość krwawej historii tej ziemi, cisza i spokój. Czego można chcieć więcej? Do tego płasko, więc przynajmniej z grawitacją walczyć nie trzeba. Zdecydowanie planuję w te rewiry wrócić, ale tym razem chciałbym pociągnąć dalej przez Lwów na Zakarpacie. Szczególnie, że w planach jest otwarcie dla rowerów przejścia granicznego Rawa Ruska-Hrebenne i dzięki temu będzie można Centralny Szlak Rowerowy Roztocza przejechać po całości.


Autostopowicz na rogatkach Nowowołyńska
Autostopowicz na rogatkach Nowowołyńska © chirality

Bug Zachodni w okolicach Litowiża na granicy rejonu wołyńskiego i lwowskiego
Bug Zachodni w okolicach Litowiża na granicy rejonu wołyńskiego i lwowskiego © chirality

Granica obwodu wołyńskiego
Granica obwodu wołyńskiego © chirality

Granica obwodu lwowskiego
Granica obwodu lwowskiego © chirality

Dołhobyczów
Dołhobyczów © chirality

Żniwa pod Dołhobyczowem
Żniwa pod Dołhobyczowem © chirality

Start RAAMu
Start RAAMu © chirality

Meta RAAMu
Meta RAAMu © chirality

Nie ma miętko
Nie ma miętko © chirality

Zmierzch pod Hrubieszowem
Zmierzch pod Hrubieszowem © chirality