Info
Jestem chirality z Lublina. Mam przejechane 42279.29 km, w tym 945.90 km w terenie, z prędkością średnią 23.87 km/h.Więcej o mnie.
2020
2019
2018
2017
2016
2015
2014
Moje rowery
Wykresy roczne
+2
°
C
+2°
-2°
Lublin
Niedziela, 18
Poniedziałek | +1° | -1° | |
Wtorek | +2° | 0° | |
Środa | +3° | 0° | |
Czwartek | +3° | +2° | |
Piątek | +5° | 0° | |
Sobota | +2° | -3° |
Prognoza 7-dniową
Wpisy archiwalne w kategorii
dzień
Dystans całkowity: | 41096.61 km (w terenie 931.90 km; 2.27%) |
Czas w ruchu: | 1712:38 |
Średnia prędkość: | 23.93 km/h |
Maksymalna prędkość: | 63.10 km/h |
Suma podjazdów: | 151627 m |
Liczba aktywności: | 790 |
Średnio na aktywność: | 52.02 km i 2h 10m |
Więcej statystyk |
- DST 230.30km
- Czas 13:14
- VAVG 17.40km/h
- VMAX 33.90km/h
- Temperatura 27.0°C
- Podjazdy 1176m
- Sprzęt Banana Rama
- Aktywność Jazda na rowerze
Skok przez trzy granice: Przez Słowację do Polski! Prawie...
Piątek, 19 sierpnia 2016 · dodano: 02.03.2017 | Komentarze 0
Pobudkę zrobiłem dosyć późno, ale po wczorajszym bardzo intensywnym dniu wyszło mi to zdecydowanie na zdrowie. Trochę się ogarnąłem i zszedłem na śniadanie. Sala jadalna w stylu lat 20. minionego stulecia i pasująca do niej ubiorem obsługa. Jajecznica, kawa, pieczywo i niewiarygodnie cienkie plasterki wędliny, które na poranne promienie słońca działały jak pryzmat. Wyszedłem na miasto, by uzupełnić zapasy płynów na dalszą podróż, bo kolejny dzień zapowiadał się upalny. Centrum Mukaczewa bardzo ładne, kameralne i czyste. Wyruszyłem po dziesiątej i drogą M-06 skierowałem się do oddalonego o 50 km Użhorodu. Na ciągnącym się niemiłosiernie wyjeździe z miasta tłoczno, więc z braku pobocza korzystałem momentami z czegoś, co tylko udawało drogę dla rowerów. Dało się odczuć, że klimat w tych rejonach jest zupełnie inny, niż po północnej stronie Karpat. Miałem wrażenie, jakbym był gdzieś zdecydowanie dalej na południu Europy. Za miastem zatrzymałem się i okleiłem plastrem nos, który wczorajszego dnia oparzyłem najbardziej. Zresztą wyglądałem jak szop pracz, bo całą twarz miałem czerwono-brązową z wyjątkiem obszarów chronionych okularami. Pocieszającym było jednak to, że przez cały dzień miałem dostawać słońce generalnie z tyłu. Tuż po opuszczeniu Mukaczewa trafiło się kilka hopek, ale potem do samego Użhorodu płasko. Na prawej flance mijałem jednak konkretne szczyty pasma Makowicy i dobrze, że nikomu nie przyszło przez głowę, aby tamtędy puścić drogę. Przed samym Użhorodem, co stało się już ukraińską tradycją, wyprzedził mnie szosowiec, a jakby tego było mało trochę dalej minąłem ich całą trójkę. Do miasta wjechałem przez jakieś targowisko. Totalny syf, ale nie pozwoliłem, aby pierwsze wrażenie zepsuło moją opinię o tym mieście, bo takie zapyziałe miejsca są wszędzie. Drugie i trzecie wrażenie również zignorowałem, bo asfalty zrobiły się podłe, a do tego ledwo co uniknąłem czołówki z jakimś piratem w ładzie, czy żigulim. Dotarłem do w miarę ładnego centrum (nie tak urokliwego, jak mukaczewskie), kupiłem pocztówki i rozsiadłszy się w jakiejś knajpie, zająłem się pisaniem. Potem podjechałem na główną pocztę i te kartki wysłałem, a przynajmniej tak mi się wydawało. Dziewczę w okienku wzięło ode mnie ich plik i przyjęło zapłatę. Co prawda natychmiast zapaliła mi się czerwona lampka, gdy nie nalepiła na te kartki żadnych znaczków, ale zbeształem siebie za paranoidalną podejrzliwość. Z perspektywy czasu mogę powiedzieć, że miałem nosa, bo żadna z kartek nie dotarła do adresatów. Panienka zwyczajnie oskubała mnie na parę groszy, szargając przy tym opinię Poczcie Ukraińskiej. No ale wtedy tego nie wiedziałem, więc w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku udałem się w dalszą drogę. Trochę przyzwyczaiłem się już do dobrych nawierzchni, ale za miastem wbiłem się na trasę H-13 i przez ostatnie 40 km na Ukrainie mogłem się od nich odzwyczaić. Tragedii jednak nadal nie było. W przygranicznym Małym Bereznym zatrzymałem się pod sklepem, w którym pozbyłem się ukraińskich drobniaków co do ostatniej kopiejki. Zaopatrzyłem się w sporo płynów, które musiały mi wystarczyć na całą Słowację i skierowałem się na przejście graniczne. Ukraiński pogranicznik rzucił jedynie okiem na okładkę mojego paszportu i podniósł szlaban. Po słowackiej stronie spora i statyczna kolejka pojazdów, ale okazało się, że rowerem mogę wciskać się przed nimi. Zewnętrzna granica Unii, więc spodziewałem się, że tak gładko nie pójdzie. I rzeczywiście, bo ostra słowacka pograniczka nasłała na mnie celnika. W przeciwieństwie do damy w mundurze, facet okazał się jednak zupełnie normalny. Co prawda wypytywał o szmuglowane papierosy i alkohol, ale do żadnego grzebania po sakwach nie doszło. A że mówił płynnie po polsku, więc skończyło się na kilkuminutowej pogawędce o urokach jazdy rowerem po Ukrainie. W końcu szlaban jednak powędrował w górę i wjechałem do Ubl'i. Ponieważ chciałem przejechać wzdłuż brzegów Zemplínskiej Šíravy, więc w miasteczku odbiłem na południowy-zachód na Sobrance. Na tym odcinku liznąłem wschodni kraniec pasma Wyhorlatu. Apogeum tego lizania nastąpiło za Dúbravą, gdzie zaczął się konkretny podjazd. Jego zwieńczeniem był 12% fragment i pierwsza podczas tego wyjazdu serpentyna. Cieszyłem się z niej jak dziecko. Jeszcze wtedy nie wiedziałem, że następnego dnia serpentyny będą mi wychodzić bokiem. Na podjeździe minąłem się z dwójką górali – w przeciwieństwie do ukraińskich rowerzystów, odpowiedzieli z entuzjazmem na pozdrowienia. W Podhorodzie zacząłem zjazd i za Tibavą moim oczom ukazała się płaska jak stół, otwarta przestrzeń Niziny Wschodniosłowackiej. W Sobrancach miałem skręcić na południe, aby przejechać Zemplínską Šíravę wzdłuż północnego brzegu, bo na mapie droga zdawała się przebiegać tam bardzo blisko niego. Zagapiłem się jednak, bo rozbawił mnie jakiś słowacki szyld. Gdy w końcu zorientowałem się, że coś jest nie tak, ujechałem już tak daleko, że nie chciało mi się zawracać. Chcąc nie chcąc pojechałem więc na Michalovce. Ten nawigacyjny błąd wyszedł mi jednak na dobre, bo okazało się, że akwen otoczony jest wysokim wałem. Na północnym brzegu i tak najprawdopodobniej nie byłoby wiele z jezdni widać. Przed miejscowością Lúčky odbiłem z głównej drogi i asfaltowym traktem dotarłem pod stromy wał. Rower zostawiłem u jego podnóża i wspiąłem się nań bez balastu. Okazało się, że zaletą objeżdżania Zemplínskiej Šíravy wzdłuż południowego brzegu jest panorama piętrzących się na północy najwyższych szczytów Wyhorlatu. Słońce chyliło się już ku zachodowi, więc chcąc nie chcąc ruszyłem w dalszą drogę. Za Michalovcami, na granicy Pogórza Wschodniosłowackiego, zrobiłem przerwę na przygotowania do nocnej jazdy. W sumie końcowe 70 km tego dnia okazało się pełne wrażeń. Pożegnałem płaskie, skierowałem się na północ i w resztkach światła mogłem podziwiać majaczący w oddali Beskid Niski. Niski – ten przymiotnik bardzo mi się podobał. Przez cały czas wypatrywałem na horyzoncie najniższej z możliwych przełęczy w nadziei, że właśnie na nią będę się wspinał. Po zachodzie słońca zrobiło się zdecydowanie zimniej i bardzo wilgotno. Sakwy i rower aż błyszczały od kondensującej na nich wilgoci. Rozgwieżdżone niebo i prawie pełna tarcza Księżyca rozjaśniały ciemności i w ich świetle mogłem dostrzec zarysy stad dzikich zwierząt przemykających skrajem lasów. Przejeżdżałem przez uśpione wioski, w których witało mnie psie darcie pysków. W myślach zacząłem już wychwalać słowacki porządek, bo czworonogi zdawały się nie szwendać luzem po okolicy. Nie to co w Polsce. Pochwały okazały się jednak przedwczesne, bo na rogatkach jakiejś wsi dwa psy ruszyły za mną w pościg. O pokonaniu ich prędkością nie było mowy, więc jechałem swoje, oślepiając je jedynie mocnym światłem lampki. Pomogło. Do Medzilaborców piąłem się konsekwentnie w górę, ale podjazd był niepokojąco łagodny. Niepokojąco, bo znajdowałem się coraz bliżej biegnącej przez Przełęcz Beskid nad Radoszycami granicy, ale byłem tak nisko, że perspektywa ostrej końcówki stawała się bardzo realna. I rzeczywiście, za Palotą nachylenie zaczęło odczuwalnie rosnąć. Byłem cholernie senny i nie chcąc tego wszystkiego przeciągać postanowiłem dotrzeć do szczytu za jednym zamachem. W świetle Księżyca zdawało mi się, że siodło przełęczy jest tuż, tuż. Pomimo niskiej temperatury zrobiło się wyjątkowo gorąco, a puls zacząłem odczuwać całym ciałem. Koniec końców ostra końcówka podjazdu mnie złamała i musiałem przystanąć. Cała sytuacja zaczynała wydawać się surrealistyczna. Po pierwszej w nocy siedziałem przy rowerze na jakimś górskim odludziu w pobliżu granicy państwowej. Żałuję, że nie miałem wtedy na sobie pulsometru, bo w momencie, w którym podjazd mnie wypluwał jechałem zapewne na maksymalnym tętnie. Po odpoczynku doturlałem się do szczytu jadąc wężykiem od ściany do ściany. Ponieważ balansowałem na granicy jawy i snu, chciałem jedynie zjechać do Polski i gdzieś w okolicach Radoszyc zatrzymać się na nocleg. Na szczycie przełęczy zamajaczyły jednak zarysy wiaty. Decyzję podjąłem błyskawicznie i pięć minut później zasypiałem zapakowany pod jej dachem w śpiwór.Podsumowując, dzień bardzo intensywny. Pogoda dopisała i jazda za dnia była czystą przyjemnością. Nocą zrobiło się trochę bardziej hardkorowo, ale z perspektywy czasu muszę przyznać, że to też miało swój urok. Koniec końców nie udało mi się przeskoczyć Słowacji (wiata, w której spędziłem noc znajdowała się kilkanaście metrów od linii granicznej). Dobrze się jednak stało, bo nocny zjazd do Radoszyc z pewnością by mnie mocno wychłodził. No i pierwszy nocleg na granicy państwowej to też nie byle co.
Okolice Kajdanowa z widokiem na Antałowiecką Polianę (968 m) i Makowicę (978 m) © chirality
Okolice Dubriwki z Antałowiecką Polianą i Tokarnią w tle © chirality
Serednie na tle Antałowieckiej Poliany © chirality
Pagórki przed Niżnym Sołotwinem © chirality
Przedmieście Użhorodu z majaczącym w oddali pasmem Wyhorlatu © chirality
Raczej z młynka © chirality
Użhorod © chirality
Jakaś urczystość pod cerkwią w Użhorodzie © chirality
Kamieniołomy w Kamianicy © chirality
Kosmatec (582 m) na granicy ukraińsko-słowackiej © chirality
Spojrzenie wstecz na pasmo Wyhorlatu © chirality
Otwarta przestrzeń Niziny Wschodniosłowackiej © chirality
Wyhorlat (1076 m) © chirality
Lúčky © chirality
Boczna droga nad Zemplínską Šíravę ze wzgórzami Wyhorlatu w tle © chirality
Wysoki wał Zemplínskiej Šíravy © chirality
Mój rower nad Zemplínską Šíravą © chirality
Zemplínska Šírava © chirality
Zemplínska Šírava na tle Gór Skańskich © chirality
Zemplínska Šírava na tle pasma Wyhorlatu © chirality
Zmierzch za Michalovcami z Gorami Skańskimi w tle © chirality
Góry Humieńskie © chirality
Noc w Górach Humieńskich © chirality
- DST 236.89km
- Czas 12:46
- VAVG 18.56km/h
- VMAX 39.30km/h
- Temperatura 25.0°C
- Podjazdy 1352m
- Sprzęt Banana Rama
- Aktywność Jazda na rowerze
Skok przez trzy granice: Na Zakarpacie!
Czwartek, 18 sierpnia 2016 · dodano: 26.02.2017 | Komentarze 0
Pobudkę po ciężkim dniu zrobiłem przed szóstą, szybko się ogarnąłem i opuściłem hotel tuż po siódmej. Zimno i lekka mgła, więc jak na połowę sierpnia warunki marne. No ale mogło być zdecydowanie gorzej. Drogi dosyć puste, więc z miasta wydostałem się w miarę sprawnie i dobrej jakości drogą magistralną M-06 skierowałem się do Stryju. Na otwartym terenie zrobiło się odczuwalnie chłodniej i temperatura spadła do mizernych 7 stopni. Jakby tego było mało, mgła zaczęła szybko gęstnieć. Doszło do tego, że gdy tuż za Lwowem trafiłem na serię niewielkich ostrych wzniesień, to będąc na szczycie nie widziałem ich dna. Włączyłem pełne oświetlenie i próbowałem w tych warunkach jechać, ale za Lipnikami rozsądek zwyciężył i zrobiłem na poboczu dwudziestominutowy postój. Aby nie marnować czasu, przeczyściłem i nasmarowałem napęd, który po błotach dnia poprzedniego był w opłakanym stanie. Dobrze, że przynajmniej smar do łańcucha z domu zabrałem. Koniec końców wschodzące słońce zaczęło z wolna rozganiać mgłę, więc ruszyłem w dalszą drogę. Wyprzedził mnie tutaj już kolejny na ukraińskiej ziemi szosowiec, który pomimo złych warunków jechał bez jakichkolwiek świateł. Spotkałem go ponownie, gdy kilkanaście kilometrów dalej zrobił nawrót. W okolicach Drochowyża minąłem też dwóch sakwiarzy. Chyba Polaków, bo sakwy mieli bardzo podobne do moich. Jadący z tyłu wydawał się być zdrowo ujechany, co mnie trochę zmartwiło, bo zapewne zmierzałem tam, gdzie to ujechanie nastąpiło. Za Rozwadowem przekroczyłem Dniestr i już wtedy zaczęły majaczyć na horyzoncie zarysy Karpat. Moje pierwsze góry, przez które będę próbował przejechać! Na wjeździe do Stryju nie powitał mnie nawet pies z kulawą nogą. Nie powitał, bo wystrzelił zza jakiegoś ogrodzenia i udał się za mną w pościg. Pomimo że tylną nogę miał dziwacznie złamaną i łapę zawiniętą do tyłu, dosyć długo nie odpuszczał. Szacunek za upór, ale nagana za atakowanie bezbronnego. W mieście chciałem poszukać klocków hamulcowych, ale obawiałem się, że bariera językowa będzie nie do przeskoczenia. Na szczęście dostrzegłem budynek z biało-czerwonym szyldem, na którym widniał napis Centrum Kultury Polskiej. Pracujący tam ludzie, z którymi mogłem się normalnie dogadać, rozrysowali mi drogę do serwisu rowerowego. Znalazłem go szybko, bo znajdował się tuż obok polskiego kościoła. Bardzo staroświecki warsztat, w którym było na składzie to, czego szukałem. W walce z inflacją ceny na etykietach były podane w dolarach, które mechanik przeliczał na hrywnie po aktualnym kursie. -Kitajskie gówno, ale lepsze, niż to, co masz - powiedział z zadziwiającą szczerością szef tego przybytku wręczając mi klocki. Zaczął obmacywać mój rower i gderać, że powinienem przesmarować linki hamulców i przerzutek, itp., więc czym prędzej się stamtąd zmyłem. Małe klocki w sakwie, a duży ciężar z serca. Z entuzjazmem ruszyłem w dalszą drogę, tym bardziej, że pogoda wypiękniała. Jadąc doliną rzeki Stryj zaczęły otaczać mnie na flankach, na razie niepozorne, pagórki Beskidów Brzeżnych. Gdy przejęła mnie rzeka Opór, znalazłem się w Beskidach Skolskich i mijane górki były już zdecydowanie wyższe. Ciułając mozolnie metry w pionie dotarłem do pomnika trębaczy na przełęczy Wrota Tucholskie (441 m). Byłem więc wyżej, niż poprzedniego dnia na Czartowskiej Skale. Na pomniku brakowało posągu żołnierza, ale powiewała na nim ukraińska niebiesko-żółta obok upowskiej czarno-czerwonej. Pozostało mi mieć nadzieję, że w górach nie operuje jakakolwiek aktywna partyzantka. Rozsądek nakazywał coś zjeść, więc w Skolem zatrzymałem się w restauracji na tradycyjny ukraiński obiad. Coś w mowie rąk poszło nie tak i na moim talerzu wylądowały z jakiegoś powodu dwa kotlety. Jeden z nich miał tyle szczęścia, że pokonał w tylnej kieszonce koszulki całe Karpaty. O ile wcześniej podjazdy były bardzo łagodne, to za Skolem zrobiły się już znacznie dłuższe i bardziej strome. No ale ponieważ ta trasa jest przeznaczona dla ciężkiego ruchu towarowego, o obscenicznych gradientach nie mogło być mowy. Ukraińskie znaki ostrzegające przed stromymi podjazdami i spadającymi kamieniami są bardzo podobne i z daleka ciężko je odróżnić. -Lepiej żeby to była lawina - zaklinałem w myślach rzeczywistość, gdy w oddali pojawiał się któryś z nich. Jak zwykle przydrożny handel kwitł i na skraju lasów mijałem wielu sprzedawców grzybów. Po przepełnionych koszach i rozmiarach owocników widać było, że jest ich wysyp. Nie mogłem się powstrzymać i zatrzymałem się przed jedną z handlujących grupek. Dzięki temu dowiedziałem się, że kozak to kozarik, borowik to biłyj grib, a kurka to lisiczka. Nie wierzę, że grzybiarze chodzą po tamtejszych lasach poziomicami, więc trzeba mieć niezłą kondycję na takie hobby. Pomiędzy Tucholką i Nagórnym, na granicy Beskidu Skolskiego i Grzbietu Wododziałowego, znalazłem się w najwyższym punkcie dzisiejszej trasy (797 m, czym już zdecydowanie poprawiłem rekord z wczoraj). Ponieważ kilometr dalej w Dolnówce trafiłem w lesie na urokliwe miejsce postojowe z pięknym widokiem na góry, więc zrobiłem tam przerwę na odpoczynek i wymianę klocków. Spodziewałem się, że wkrótce będę hamulców bardzo potrzebował i tak też było. Generalnie do końca dnia miałem potem z górki, chociaż zdarzyło się też kilka konkretnych podjazdów. Jeden z nich, za Iwaszkowcami, wiódł na Przełęcz Latorycką stanowiącą granicę obwodów lwowskiego i zakarpackiego. Potem czekał mnie zjazd w dolinę Latoricy, której wartki strumień towarzyszył mi przez resztę dnia. Rzeka przeplatała się z jezdnią, więc co chwila pokonywałem most. Doszło do tego, że zbliżając się do kolejnego zakładałem się sam ze sobą, że pod nim będzie płynęła Latorica. Zakłady zawsze wygrywałem. A na ruchliwym skrzyżowaniu dróg za Nyżnymi Worotami najechałem na policyjną (a może jeszcze milicyjną) blokadę. Sprawdzali na niej każdy pojazd, ale mnie przepuścili bez zawracania gitary. Akcja policji mogła mieć coś wspólnego z broniącym dostępu do Połoniny Równej podjazdem, który znajdował się tuż za rozstajem dróg. Jak na standardy tej trasy był on wyjątkowo stromy, więc niektóre objuczone ciężarówki mogły mieć z nim problemy. O ile na północnym stoku Karpat zalesienie było niewielkie, o tyle na południowym drzewa rządziły. Zalesione pagórki zbliżyły się do siebie i droga stała się zielonym tunelem. Czułem się w nim lekko stłamszony i po kilkunastu kilometrach zacząłem tęsknić za otwartymi przestrzeniami. W prześwitach wiele polan było porośniętych barszczem sosnowskiego – podczas poprzednich wojaży po Ukrainie widziałem tę roślinę, ale były to raczej pojedyncze egzemplarze. Gdyby w Polsce barszcz występował na taką skalę, ogłoszono by jakiś stan alarmowy albo zebranie kolektywu. Na szczęście z lasów wyjechałem jeszcze za dnia, ale ostatnie 35 km do Mukaczewa pokonywałem już w nocy. Odcinek dosyć stresujący, bo ruch ciężarowy niewiele stracił z popołudniowej intensywności. Poza tym dopiero teraz zaczynałem odczuwać, że mocne górskie słońce solidnie mnie tego dnia spaliło. Do miasta dotarłem po dwudziestej drugiej, wbiłem się do hotelu w centrum (podobnie jak we Lwowie dobry standard, a do tego taniej), rower zostawiłem w zamykanym magazynie i przed północą spałem już snem sprawiedliwego.Podsumowując, dzień pełen kontrastów. Pod Lwowem przenikliwie zimno i mgliście, a w górach słonecznie i upalnie. Przejazd przez Karpaty sprawił mi masę frajdy. Bardzo dobre asfalty z poboczami, urzekające krajobrazy, niezbyt upadlające podjazdy i przyjemne zjazdy. Ciężki ruch samochodowy co prawda intensywny, ale kierowcy na wskroś profesjonalni. Jedynie raz, gdy byłem na zjeździe, wyskoczył mi z naprzeciwka na czołówkę jakiś delikwent w osobówce. Widziałem po średnicy karku, że nie odpuści, więc skończyło się ucieczką na pobocze i pozdrowieniami środkowym palcem. Ponieważ o górach mam niewielkie pojęcie, więc w opisie karpackiego fragmentu trasy korzystałem ze świetnie zrobionej mapy regionalizacji Karpat Ukraińskich autorstwa Adama Rugały. Jego bloga zdecydowanie warto odwiedzić, bo o Karpatach Wschodnich wie chyba wszystko.
Z innej beczki, gdy przeglądałem zrobione zdjęcia ciekawiło mnie, jakie szczyty na nich uwieczniłem. Niby można konsultować mapy i na tej podstawie dokonywać identyfikacji, ale ze zdjęć ciężko jest oszacować odległość od majaczących się gdzieś na horyzoncie obiektów. Zastanawiałem się, czy jest jakaś strona w sieci, która potrafi symulować pole widzenia i identyfikować obiekty widziane na horyzoncie z dowolnego miejsca na ziemi. Trochę pogrzebałem i znalazłem heywhatsthat. Strona jest nieoceniona dla ludzi parających się tworzeniem panoram z wysokich gór, z których widać szczyty odległe dosłownie o setki kilometrów, ale okazuje się, że rowerzyści też mogą z niej co nieco wycisnąć.
Świt we Lwowie © chirality
Palenie szkodzi © chirality
Mgła pod Lwowem © chirality
Podnoszące się mgły w okolicach Krasowa © chirality
Roboty drogowe za Rozwadowem © chirality
Kornel Makuszyński przy Centrum Kultury Polskiej w Stryju © chirality
Polski kościół w Stryju © chirality
Pomnik Bandery w Stryju © chirality
Karpackie grzyby © chirality
Trzy mosty na Stryju © chirality
Rzeka Stryj z wzgórzami Beskidów Brzeżnych w tle © chirality
Beskidy Brzeżne coraz bliżej © chirality
Rzeka Stryj i transkarpacka linia kolejowa Stryj-Mukaczewo w okolicy Synowódzka Niżnego © chirality
Synowódzko Niżne © chirality
Rzeka Stryj w okolicy Międzybrodów © chirality
Rogatki Międzybrodów z majaczącymi na horyzoncie Beskidami Skolskimi © chirality
Przełęcz Wrota Tucholskie © chirality
Skole © chirality
Lost in translation: miała być jedna świnina, a nie dwie świniny © chirality
Między Skolem a Korostowem © chirality
Korostów z pasmem tysięczników w tle - z prawej Sekul (1057 m) © chirality
Sekul (1057 m) © chirality
Karpacka elektryfikacja © chirality
Między Koziową a Orawą © chirality
Pławie © chirality
Podjazd przed Tucholką © chirality
Tuż przed szczytem w Nagórnym © chirality
Nagórne - spojrzenie za siebie © chirality
Kapliczka w Nagórnym © chirality
Panorama z Dolnówki © chirality
Dolnówka © chirality
Wymiana zmasakrowanych klocków w Dolnówce © chirality
Cztery tysięczniki przed Smorzem © chirality
Taras widokowy na Przełęczy Latoryckiej © chirality
Najwyższy szczyt Bieszczadów, Pikuj (1408 m), widziany z Przełęczy Latoryckiej © chirality
Widok z Przełęczy Latoryckiej © chirality
Widok z Przełęczy Latoryckiej © chirality
Zjazd z Przełęczy Latoryckiej © chirality
Pierwsze metry w obwodzie zakarpackim - zjazd w dolinę Latoricy © chirality
Pierwsza miejscowość w obwodzie zakarpackim © chirality
Panorama Połoniny Borżawskiej z Tysziwa © chirality
Zjazd w okolicach Abranki © chirality
Zjazd do klaustrofobii Połoniny Równej © chirality
Zalesione wzgórza Połoniny Równej © chirality
Poletko barszczu Sosnowskiego w dolinie Latoricy © chirality
- DST 22.29km
- Teren 7.00km
- Czas 03:20
- VAVG 6.69km/h
- VMAX 26.50km/h
- Temperatura 15.0°C
- Podjazdy 295m
- Sprzęt Banana Rama
- Aktywność Jazda na rowerze
Skok przez trzy granice: Do diabła!
Środa, 17 sierpnia 2016 · dodano: 11.02.2017 | Komentarze 0
Obudził mnie tupot kropli deszczu na szybie. Nie tak miało być, chociaż gdy sprawdzałem jeszcze w Lublinie długoterminową prognozę pogody, Winditv to wieszczyło. Nie chciałem tego jednak przyjąć do wiadomości. Ogarnąłem się i zszedłem na śniadanie do hotelowe restauracji. Szwedzki stół, więc objadłem się jak prosię. Gdybym o tym wiedział, to z Lublina jechałbym na głodniaka. Moje plany na dzień we Lwowie były raczej skromne. Nie miałem ambicji zobaczenia wszystkiego, bo skończyłoby się na niezobaczeniu niczego. Dlatego przede wszystkim chciałem kontynuować zdobywanie Korony Roztocza, które rozpocząłem w lipcu. Wszak największe roztoczańskie wzniesienia znajdują się właśnie we Lwowie. Pomimo padającego deszczu byłem zdeterminowany, aby trzymać się planu, więc po dziewiątej opuściłem hotel i skierowałem się na wschodnie obrzeża miasta z zamiarem zdobycia Czartowskiej Skały. Jazda rowerem po śliskim lwowskim bruku nie jest zbyt bezpieczna, dlatego poruszałem się głównie torowiskami tramwajowymi i chodnikami. Za miastem odbiłem w teren i zrobiło się zarówno śmieszno, jak i straszno. Deszcze rozbujały się już na dobre i rozpętała się burza – niezbyt dobre warunki na szwendanie się po najwyższym wzniesieniu w okolicy. Pomimo wymalowanych na drzewach znaków przeróżnych tras MTB, ścieżka była momentami w dość kiepskim stanie, więc sporo jej fragmentów brałem z buta. Krajobrazowo pięknie, bo szlak wytyczony w gęstej buczynie meandrował wśród wąwozów. Do ulokowanego na szczycie wzniesienia ostańca dotarłem zdrowo ujechany, ale szczęśliwy. Był to bowiem pierwszy raz, gdy na rowerze znalazłem się na wysokości przekraczającej 400 metrów. I to bez maski tlenowej i bez zakładania obozów przejściowych. Do tej pory moim rekordem był Długi Goraj (391.5 m), nawiasem mówiąc, najwyższe wzniesienie polskiej części Roztocza. Ze względu na fatalną pogodę nie delektowałem się sukcesem pod skałami zbyt długo. Zjazd z górki okazał się bardziej wymagający, niż podjazd. Grunt miał czas przesiąknąć, więc wszędzie grząski i śliski margiel. Gdy wpakowałem się w koleinę sięgającą pasa myślałem, że się z niej z rowerem nie wygramolę. Koniec końców dotarłem jednak do regularnej drogi. Po zdobyciu Czartowskiej Skały planowałem pojechać na pobliski Łyczaków i znajdujący się tam cmentarz, ale byłem tak upaprany błotem, że rozsądnym wydawał się powrót do hotelu. Ku mojej wielkiej konsternacji, konsekwencją zdobywania szczytu na mokro okazało się doszczętne zdarcie klocków hamulcowych. Klamki mogłem zaciskać znacznie głębiej, niż zaledwie kilka godzin wcześniej. Towarzyszył temu pisk metalu szorującego metal, a hamulce i tak nie spełniały swej roli. Niedobrze, bo pal licho jazdę po mieście, ale wkrótce czekały mnie góry, z których na takich hamulcach nie byłbym w stanie zjechać. Oczywiście do głowy mi nie przyszło, aby zapasowe klocki zabrać z domu – to najlepiej świadczy o poziomie moich przygotowań do tego wyjazdu. Do hotelu dotarłem przed południem i z rowerem wpakowałem się do jego wnętrza. Wszędzie błyszczące marmury, a ze mnie i roweru lało się błoto. Jaja. Czułem się jak czerwonoarmista, który po szturmie Pałacu Zimowego defekuje do porcelanowych waz, strzelając przy tym do kryształowych żyrandoli. Odezwała się jednak we mnie burżuazyjna wrażliwość i w pierwszym odruchu zacząłem to błoto wycierać jakąś szmatą. Efekty tych zabiegów były jednak przeciwne do zamierzonych, więc zostawiłem rower w holu i dyskretnie ulotniłem się do pokoju. Deszcze nie odpuszczały do późnego popołudnia. Do tego czasu zdążyłem się jakoś ogarnąć i kolejny szczyt Korony Roztocza, Wysoki Zamek, postanowiłem zdobyć z buta. I była to dobra decyzja, bo podjazd rowerem jest nań niemożliwy, gdyż na szczyt prowadzą strome schody. Po krótkim spacerze po starej części miasta, dotarłem do podstawy górki i razem z wycieczką ukraińskiej młodzieży wspiąłem się na jej szczyt. Przy ruinach zamku dzieciarnia zatrzymała się przy poświęconym temu miejscu pomniku i z tego co zdołałem zrozumieć, przewodniczka opowiadała im o polskim królu Kazimierzu Wielkim, który zdobył Lwów i na jego prominentnym wzniesieniu wybudował fortecę. Na szczycie Wysokiego Zamku usypany jest kopiec Unii Lubelskiej, na którego wierzchołek prowadzą spiralne schody. Niespodziewanie złapał mnie tam lęk wysokości, więc ledwo zdołałem o miękkich nogach dotrzeć na szczyt. Rozpościerała się z niego piękna panorama miasta, ale nie byłem w nastroju, aby nią się zachwycać. Chciałem jedynie jak najprędzej opuścić szczyt kurhanu, co też pospiesznie uczyniłem. Szwendając się po mieście natrafiłem na sklep sportowy z rowerami. Jakoś wyjaśniłem sprzedawcy, że potrzebuję jedynie klocków hamulcowych, ale okazało się, że można tam było nabyć tylko całe rowery. Ponieważ aż tak zdesperowany nie byłem, więc zapytałem o sklep z częściami. Sprzedawca poinformował mnie, że znajduje się on na ul. Bohaterów UPA. Natychmiast włączyła mi się pokerowa twarz. Koniec końców do tego sklepu jednak nie dotarłem, bo było już zbyt późno. Trochę szkoda, bo z tego, co sprawdzałem w bazach danych, w żadnym mieście w Polsce nie ma sklepu rowerowego na ul. Bohaterów UPA. Spać poszedłem dosyć wcześnie, gdyż w planach miałem równie wczesną pobudkę.Podsumowując, przez fatalną pogodę, dzień okazał się lekko zwariowany. Ale przynajmniej Czartowską Skałę zdobywałem w adekwatnych do nazwy warunkach.
Rogatki Lwowa z Czartowską Skałą w tle © chirality
Początek podjazdu na Czartowską Skałe (w lewo) © chirality
Podjazd pod Czartowską Skałę © chirality
Szczyt Czartowskiej Skały © chirality
Ostaniec na szczycie Czartowskiej Skały © chirality
Czartowska Skała © chirality
Próba zrobienia zdjęcia na Czartowskiej Skale. Przypadek? © chirality
Stok Czartowskiej Skały © chirality
Na stoku Czartowskiej Skały © chirality
Lwowski pomnik Mickiewicza z iglicą masztu na Wysokim Zamku we mgle © chirality
Spotkanie z Mickiewiczem © chirality
Pomnik Tarasa Szewczenki we Lwowie © chirality
U podnóża Wysokiego Zamku © chirality
Schody na Wysoki Zamek © chirality
Ukraińska wycieczka na szczycie Wysokiego Zamku © chirality
Ruiny na szczycie Wysokiego Zamku © chirality
Ruiny na szczycie Wysokiego Zamku © chirality
Droga na kopiec Unii Lubelskiej na Wysokim Zamku © chirality
Kopiec Unii Lubelskiej © chirality
Panorama Lwowa z kopca Unii Lubelskej © chirality
Ukraińska flaga na kopcu Unii Lubelskiej © chirality
Panorama Lwowa z kopca Unii Lubelskiej © chirality
Lwów © chirality
Stary Lwów © chirality
Stary Lwów © chirality
Maryja z dzieciątkiem z iglicą masztu na Wysokim Zamku w tle © chirality
Wysoki Zamek © chirality
Gmach Opery Lwowskiej w słońcu © chirality
Posąg na gmachu Opery Lwowskiej © chirality
Panorma Lwowa © chirality
Mickiewicz rzucający cień © chirality
Pomnik Tarasa Szewczenki z Falą Odrodzenia Narodowego w tle © chirality
Fala Odrodzenia Narodowego we Lwowie © chirality
Modlitwa o pokój na Ukrainie © chirality
Chrystus we Lwowie © chirality
Pełnia Księżyca nad Lwowem © chirality
Wysoki Zamek nocą © chirality
Reklamówka sklepu rowerowego na ul. Bohaterów UPA - ze skóry tam nie obedrą © chirality
- DST 213.95km
- Teren 20.00km
- Czas 13:03
- VAVG 16.39km/h
- VMAX 35.40km/h
- Temperatura 21.0°C
- Podjazdy 862m
- Sprzęt Banana Rama
- Aktywność Jazda na rowerze
Skok przez trzy granice: Na Lwów!
Wtorek, 16 sierpnia 2016 · dodano: 09.02.2017 | Komentarze 0
Noc spokojna, ale jak na połowę sierpnia dosyć chłodna. Obudziłem się jeszcze w ciemnościach i z braku lepszego zajęcia polowałem z aparatem na wschód słońca. Uchwyciłem jego pierwsze promienie, ogarnąłem majdan, wyjadłem resztki prowiantu, który wiozłem z domu i po szóstej czasu lokalnego ruszyłem w dalszą drogę. Wjechałem do Makowiczów, gdzie pomimo wczesnej pory przy obejściach kręciło się już wielu mieszkańców. Gdy widziałem, że moja obecność o takiej porze zakłócała komuś poranne rytuały, machałem ręką wołając „dobryj deń!” (bladym świtem powinno być jednak „dobryj ranok!” - człowiek uczy się całe życie). Wiadomo, że ktoś kto ma złe zamiary się raczej nie wita. Za miasteczkiem wjechałem na gruntówkę do Twerdyń. Jest tam kilka hopek i postanowiłem przejechać je jednym ciągiem, aby na Stravie postawić takiego KOM'a, którego przez długi czas nikt nie byłby w stanie mi odebrać. Plan niestety spalił na panewce, gdy zobaczyłem nadciągającą od strony wioski sforę psów. Ponieważ wolałem nie sprawdzać na własnej skórze, czy są przyjazne, więc odbiłem w bok i z bezpiecznej odległości je obserwowałem. Gdy przebiegły, wróciłem na trasę, ale co raz odwracałem się za siebie, bo a nuż pieskom zachciałoby się wracać. W Twerdyniach mieszkańcy wyprowadzali już zwierzęta na pastwiska i po manewrze z „dobryj deń!” strofowali towarzyszące im psiaki, gdy te reagowały na obcego kłapaniem pysków. Przed Kisielinem zboczyłem z głównej drogi i podjechałem pod zbiorową mogiłę 500 miejscowych Żydów. W zeszłym roku przejeżdżałem obok tego miejsca, ale było wtedy przed żniwami i pomnik skrywał się gdzieś w żółtych łanach zboża. Dodatkowo niewiarygodny skwar skutecznie wybijał mi z głowy wszelką ciekawość świata. Tym razem był inaczej, bo poranek rześki, a miejsce doskonale widoczne wśród krótko skoszonych pól. Prosty monument, ale taki właśnie w tym miejscu pasował. Żydowskich mieszkańców tych okolic wymordowano hurtem poza osadami ludzkimi podczas likwidacji kisielińskiego getta w sierpniu 1942 roku. Rok później, Polaków i innych (np. w Kupyczowie, przez który przejeżdżałem wczoraj, mieszkało przed wojną wielu Czechów) na raty i zwykle wśród domostw. W samym Kisielinie zrobiłem krótki postój przed ruinami kościoła, pod którym doszło w 1943 roku do rzezi i na tym definitywnie skończyłem z martyrologią, bo ile można. Był to o tyle ważny moment mojej podróży, że odtąd poruszałem się po zupełnie dla mnie nowych terenach. Za kościołem przejechałem mostek na rzece Stochód i wbiłem się w gęste lasy. Zrobiło się lekko klaustrofobicznie, na flankach pojawiły się mokradła, a do tego dopadła mnie krótkotrwała mżawka. Droga była miejscami dosyć piaszczysta, co zmuszało mnie do brania niektórych odcinków z buta. Po wyjechaniu z lasu pobujałem się trochę po gruntówkach, aż trafiłem na bardzo popularną w tych rewirach nawierzchnię, czyli gruby i byle jak ubity tłuczeń. Mijałem anonimowe sioła i coraz bardziej jazda po tych wertepach przestawała mi się podobać. Na mapie widziałem, że jadę praktycznie równolegle do drogi H-22 Włodzimierz Wołyński-Łuck i jeżeli będę trzymał się śladu, to wbiję się w nią dopiero przed Torczynem. Zdecydowałem się jednak zakończyć przygodę z tłuczniem jak najszybciej i skręcając na Sirniczki dotarłem po paru kilometrach do asfaltu. Jego jakość była oględnie mówiąc taka sobie, ale i tak reprezentował on wyższy poziom cywilizacji, niż kamienie. W Torczynie podjechałem do centrum, aby uzupełnić zapasy płynów. Szaro-buro, więc nie zabawiłem tam długo. Przed południem dotarłem do Łucka, który przywitał mnie chaosem na drogach. Ze względu na to, jak i na typ zabudowy i obecność trolejbusów, miasto przypominało mi Lublin, więc pewnie dlatego chciałem je czym prędzej opuścić. Na rogatkach czekało mnie podjęcie ważnej decyzji. Początkowo planowałem jechać na Lwów opłotkami, ale po wcześniejszych doświadczeniach z tłuczniem, zdecydowałem się trzymać głównej magistrali H-17. Z perspektywy czasu mogę powiedzieć, że była to bardzo dobra decyzja, bo nawierzchnia jak i natężenie ruchu sprawiały, że jechało się przez większość trasy komfortowo. O ile do Łucka zachodni wiatr pomagał, o tyle na odcinku do Lwowa nasza relacja zyskała na subtelności. Na długich prostych biegnących na południowy-zachód dawał mi popalić, a na tych biegnących minimalnie bardziej na południe już nie. Na rogatkach podłuckiego Horodyszcza zrobiłem przerwę w przydrożnym barze na kawę i ukraińską wersję hamburgera. Pierwsze 100 km za Łuckiem okazało się dosyć interwałowe. Ciągle góra-dół, więc nie było czasu się nudzić. Tuż za Horodyszczem, gdy wspinałem się na jakiś długawy podjazd, wyprzedził mnie szosowiec. Ogromnie mnie to zaskoczyło, bo był to pierwszy raz, kiedy spotkałem na Ukrainie kogokolwiek na tak delikatnym rowerze. Ponieważ droga była prosta po horyzont, więc widziałem go przed sobą jeszcze przez wiele kilometrów. Pojawiał się na szczytach podjazdów, by po chwili zanurkować w kolejnej dolince. Później dostrzegłem przed sobą rowerzystkę, która strasznie twardo brała wszystkie podjazdy. Gdy ją wyprzedzałem okazało się, że ma tylko jedno przełożenie – jednak przerzutki to dobra rzecz. Ponieważ zatrzymywałem się na robienie zdjęć, więc tasowałem się z niewiastą na rowerze jeszcze dosyć długo. O ile wczoraj mijałem wiele osób handlujących tym, co urodziły lasy, o tyle teraz były to tradycyjne płody rolne. Przed obejściami na stołkach poustawiane były misy, a w nich jabłka, gruszki, mirabelki, pomidory i Bóg wie, co jeszcze. Nikt tego nie pilnował, więc gdybym wykazał się odrobiną przedsiębiorczości... Za Żurawnikami opuściłem rejon wołyński i wjechałem do rejonu lwowskiego. Żeby nie było za kolorowo, w Radziechowie wpadł kilkukilometrowy odcinek, na którym droga H-17 była w fatalnym stanie. Pojazdy wyszukiwały sensownej trajektorii między licznymi wyrwami, więc kończyło się na tym, że niektóre jechały prawą stroną „jezdni”, niektóre lewą, a inne środkiem. Istne ruchy Browna. Już nieco bliżej Lwowa trafiłem też na serię kilkukilometrowych odcinków, na których musiałem przystawać, aby wyczyścić opony ubrudzone lepikiem i przyklejonym do niego drobnym żwirem. Z moich dziecięcych wojaży po Ukrainie pamiętałem, że zalewanie dziur w asfalcie lepką mazią i posypywanie tego kamykami, to równie popularna, co bezsensowna metoda remontu dróg. Z ogromną ulgą wyprzedziłem brygadę parającą się tym procederem, bo wiedziałem, że przed nią droga będzie czysta. Po 100 km interwałów, kolejne 30 km było przyjemnie płaskie. Złapał mnie tam co prawda deszcz, ale był tak krótkotrwały, że nawet nie zdążyłem się zatrzymać, aby wrzucić na siebie kurtkę. Jakieś 30 km od Lwowa wyskoczyło kilka 10% podjazdów, jakość nawierzchni wyraźnie się pogorszyła, ale i tak nie była specjalnie tragiczna. Tutaj też zaczęło się ściemniać, więc tym bardziej miałem motywację do jazdy. Na wiele kilometrów przed Lwowem ruch samochodowy zrobił się bardzo intensywny. Do tego drogowskazy zdawały się pokazywać odległość dzielącą mnie od centrum, która nijak nie miała się do rzeczywistości. Było to lekko irytujące, gdy czytałem „Lwów 7”, by po kilku kilometrach przeczytać „Lwów 13”. Koniec końców dobiłem jednak pod gmach Opery Lwowskiej. Z dzieciństwa pamiętałem, że w tych okolicach był hotel „Intourist” i pomimo tego, że funkcjonował teraz pod innym szyldem (hotel Lviv), dosyć szybko go odnalazłem. Przed godziną 22 uwinąłem się z rezerwacją pokoju (standard naprawdę przyzwoity) i po krótkim wypadzie na miasto po zakupy, o godzinie 23 poszedłem spać. Rower z ciężkim sercem zostawiłem w korytarzu na niskim parterze, nawet go nie zapinając linką.Podsumowując, dzień dosyć udany pomimo tego, że na taki się nie zapowiadał. Rankiem dopadł mnie na wołyńskich wertepach spory kryzys i w kniejach pod Kisielinem zastanawiałem się, czy będę w stanie doturlać się chociaż do Łucka. Ale gdy już tam byłem, zapewne za sprawą pięknej pogody, wstąpiły we mnie nowe siły. Entuzjazm do dalszego kręcenia powrócił, gdy zobaczyłem, jak dobre asfalty czekały na mnie w drodze na Lwów.
Wołyński świt © chirality
Pierwszy promyk słońca © chirality
Wołyński wschód słońca © chirality
Żniwa, żniwa i po żniwach © chirality
Okolice Kisielina © chirality
Zbiorowa mogiła pod Kisielinem © chirality
Zbiorowa mogiła pomordowanych Żydów pod Kisielinem © chirality
Memoriał masakry Żydów w Kisielinie © chirality
Trochę o żydowskiej historii Kisielina i okolic © chirality
Mapa pomnika pod Kisielinem © chirality
Tablica pamiątkowa w miejscu masakry Żydów w Kisielinie © chirality
Słowo o kościele katolickim w Kisielinie © chirality
Ruiny kościoła w Kisielinie © chirality
Plebania kościoła w Kisielinie © chirality
Miejsce pochówku ofiar masakry w Kisielinie © chirality
Kościół w Kisielinie © chirality
Kisielińskie lasy © chirality
174 jaskółki © chirality
Cerkiew w Zubilnie © chirality
Okolice Uhrynowa © chirality
Okolice Szklina © chirality
Żurawniki © chirality
Wołyński krajobraz © chirality
Bociany w okolicach Żurawników © chirality
Pogranicze między rejonem wołyńskim i lwowskim © chirality
Monument w Stojanowie © chirality
Pod Radziechowem © chirality
Pomnik w Radziechowie © chirality
Brygada lepikowo-żwirowa w okolicach Grzędy © chirality
Hopki w okolicach Wisłoboków © chirality
Spontaniczna formacja pasa rowerowego w okolicach Kłodzienka © chirality
Gmach Opery Lwowskiej © chirality
- DST 282.10km
- Teren 10.00km
- Czas 13:58
- VAVG 20.20km/h
- VMAX 39.20km/h
- Temperatura 21.0°C
- Podjazdy 569m
- Sprzęt Banana Rama
- Aktywność Jazda na rowerze
Skok przez trzy granice: Na Wołyń!
Poniedziałek, 15 sierpnia 2016 · dodano: 07.02.2017 | Komentarze 0
Tak jak w poprzednich latach (2014 i 2015), tak i w tym roku planowałem skorzystać z Europejskich Dni Dobrosąsiedztwa i przedostać się na Ukrainę tymczasowym mostem w Zbereżu. O ile podczas poprzednich wyjazdów skupiałem się praktycznie na Wołyniu, o tyle teraz chciałem dotrzeć nieco dalej na południe i do Polski wrócić przez Słowację. Przygotowania do wyjazdu potraktowałem zupełnie na luzie, wszak Ukraina to nie koniec świata. To podejście odbiło mi się potem lekką czkawką, ale gdybym chciał dopiąć każdy detal, to byłbym gotowy pewnie dopiero na jesieni.W trasę ruszyłem po czwartej rano, kilka minut po wschodzie słońca. Dzięki temu szybko zrobiło się jasno, a na serwisówce S17 mogłem już podziwiać pełną tarczę naszej gwiazdy na krwawym niebie. Wiatr wiał z północnego-zachodu i przez znakomitą większość dnia bardziej pomagał, niż przeszkadzał. Odcinek do Piask upłynął na oswajaniu się z objuczonym rowerem i szukaniu optymalnego przełożenia, z którym mógłbym się zaprzyjaźnić na dłużej. Za miastem wskoczyłem na DK12 i bez przygód dotarłem utartym szlakiem do Chełma. Atmosfera dosyć senna, jedynie pod kościołem na wzniesieniu w centrum trochę wiernych celebrujących święto Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny. Z Chełma do Uhruska nie pojechałem najkrótszą drogą, a zakolami, bo na wschód od miasta zostały mi do odhaczenia dwie gminy mojego województwa. Na tym odcinku trafiło się sporo gruntówek i leśnych duktów (uroki planowania trasy w Gpsies), ale nigdzie nie było jakoś specjalnie tragicznie. Tam też w leśnej gęstwinie moja trasa skrzyżowała się z parą łosi. Początkowo myślałem, że to biegające konie, bo ich kasztanowa sierść aż lśniła, ale w końcu doszedłem do wniosku, że mało prawdopodobne, aby konie miały poroża. W Rudzie Opalin przejechałem obok przystani rowerowej. Idealny trawnik, kilka zaparkowanych rowerów i rozbitych namiotów – dobre miejsce na nocleg podczas wyprawy na wschodnie rubieże naszego kraju. Przed Uhruskiem wbiłem się na Green Velo i dobrymi asfaltami dotarłem do Zbereża. Na przejściu granicznym niewiarygodny tłok, co w sumie nie powinno było mnie dziwić. W Polsce dzień wolny od pracy ze względu na nawet podwójne święto, a do tego ostatni dzień funkcjonowania mostu pontonowego na Bugu, więc wielu chciało wykorzystać uciekającą okazję. Na szczęście po kilkunastu minutach sterczenia wśród morza ludzi zostałem skierowany przez ukraińskiego pogranicznika do odprawy paszportowej bokiem. W przygranicznych Adamczukach zrobiłem godzinną przerwę na tradycyjnym jarmarku rozstawionym na dużej polanie. Wymieniłem pieniądze, zapakowałem zapas kwasu chlebowego i ruszyłem na pierwsze spotkanie z ukraińskimi wertepami. W Grabowie dołączył do mnie rowerzysta spod Chełma, z którym wspólnie pokręciliśmy do Świtazi. Wcześniej jednak musieliśmy pokonać męczące kocie łby prowadzące do Zalesia. Niby jedynie 10 kilometrów, ale jazda po takiej nawierzchni trochę się dłużyła. Mijaliśmy tam wielu sakwiarzy wracających z ukraińskich wojaży do Polski. Wśród nich ofiarę kocich łbów, która zgubiła na nich telefon. Prosiła, abyśmy rozglądali się za nim po okolicy, ale nasze rozglądania okazały się bezowocne. A szkoda, bo telefon by się zawsze przydał. W Zalesiu ostry zakręt, za którym już normalny asfalt. Co za ulga. Mój kompan używał do nawigacji map wojskowych, na których były zaznaczone nawet leśne ścieżynki prowadzące do Adamczuków. Nie wiadomo jednak, czy próba objechania w ten sposób przygranicznych wertepów nie zakończyłaby się wpadnięciem z deszczu pod rynnę. Nad Świtazią rozstałem się z moim kompanem, który odbił na objazd okolicznych jeziorek, i już samotnie ruszyłem na Luboml. Na skraju mijanych lasów wielu sprzedawców runa leśnego. Głównie dzieci i osób starszych. W tych okolicach towarem były czarne jagody, kozaki i kurki, ale ponieważ tego typu handel jest na Ukrainie bardzo popularny, więc podczas mojej dalszej podróży widziałem, co akurat wysypało w okolicznych lasach i co wyrosło w przydomowych ogrodach. Od samego rana towarzyszyło mi zachmurzone niebo, co kontrastowało z moimi poprzednimi wypadami na Wołyń, które odbywały się w warunkach wręcz tropikalnych. I tuż przed Lubomlem złapał mnie pierwszy deszcz. Schroniłem się przed nim na przystanku, ale na szczęście opady były słabe i krótkotrwałe. Za miastem wjechałem na drogę magistralną M-07. Pomimo tego, że ruch na niej jest dosyć żwawy, to nawet ją lubię, bo jakościowo nie odbiega od naszej DK12, której technicznie jest przedłużeniem. Droga prosta jak drut i płaska, z ciągnącymi się kilometrami delikatnymi podjazdami i takimiż zjazdami. Miałem dobry ogląd okolicy i było widać, że to tu, to tam popaduje deszcz. A że jechałem ze słońcem w plecy, więc co raz nad horyzontem wyskakiwały tęcze. Na szczęście deszcz mnie do końca dnia już oszczędził. W Kowlu nawet się nie zatrzymałem, bo zwiedzałem to miasto w minionych latach. Po 10 kilometrach krajówką M-19 skręciłem na Lubitów. Ruch spadł praktycznie do zera, podobnie jak jakość asfaltów. W miasteczku zrobiłem krótki postój pod sklepem na uzupełnienie płynów. Zaczepił mnie tam jakiś autochton, który pamiętał mnie z wojaży w tej okolicy w zeszłym roku. Ukraiński jest jednak dosyć trudnym językiem, szczególnie gdy się go nie zna, więc raczej sobie nie pogadaliśmy. Ustaliliśmy jedynie, że o tej porze rok wcześniej było żarko. Słońce już nurkowało za horyzontem, ale postanowiłem wydusić z tego dnia, ile się tylko da. Na polach rolnicy uwijali się ze żniwami, a krowy wracały leniwym krokiem do zagród. Minąłem cmentarz AK w Rokitnicy, rodzinną Gruszówkę, stosunkowo duży Kupyczów i za Czerniejowem postanowiłem zakończyć jazdę w tym dniu. Nocleg wypadł w połowie drogi między wioskami moich dziadków i pradziadków, Gruszówką i Twerdyniami, więc miejscem jakby da mnie na swój sposób wyjątkowym. Miałem jedynie nadzieję, że w przeciwieństwie do moich przodków, nikt mnie w nocy nie odwiedzi...
Ogólnie z tego dnia byłem bardzo zadowolony. Wyjechałem z domu dosyć wcześnie, pogoda do jazdy była wręcz idealna i dzięki temu udało mi się dotrzeć dalej, niż w poprzednich latach.
Wieża w Stołpiu © chirality
Centrum Chełma © chirality
Cementownia w Chełmie © chirality
Nieźle pojechał © chirality
Przystanek Green Velo w Zbereżu © chirality
Jezioro Świtaź, Wołyń © chirality
Płaska droga na Kowel © chirality
Tymczasem na trasie Luboml-Kowel © chirality
Słoneczniki, wiele słoneczników © chirality
Ciężkie chmury nad drogą M-07 Luboml-Kowel © chirality
Bociany na granicy pól © chirality
Ptaki, wiele ptaków © chirality
Tymczasem przed Kowlem © chirality
Cerkiew w Kowlu © chirality
Wjazd do Lubitowa © chirality
Żniwa na Wołyniu © chirality
Wołyńskie krowy © chirality
- DST 6.09km
- Czas 00:24
- VAVG 15.22km/h
- VMAX 32.80km/h
- Temperatura 23.0°C
- Podjazdy 37m
- Sprzęt Banana Rama
- Aktywność Jazda na rowerze
Po Lublinie
Niedziela, 14 sierpnia 2016 · dodano: 14.08.2016 | Komentarze 0
Objazd placówek handlu detalicznego. Dosyć ciepło, ale wietrznie.- DST 23.80km
- Czas 00:58
- VAVG 24.62km/h
- VMAX 38.90km/h
- Temperatura 19.0°C
- Podjazdy 68m
- Sprzęt Banana Rama
- Aktywność Jazda na rowerze
Zalew Zemborzycki
Sobota, 13 sierpnia 2016 · dodano: 13.08.2016 | Komentarze 0
Wieczorna pętelka dookoła Zalewu. Trochę cieplej, niż wczoraj, ale nadal to lato lekko szemrane. W Dąbrowie spychacze już wyrównują teren pod nowy odcinek DDR. Ciekawe, czy pojawi się ona jeszcze w tym roku. Na zachodnim brzegu trasę blokowała dobra setka weselników pozujących do pamiątkowego zdjęcia. Rozdzwoniłem się, a towarzystwo rozstąpiło się jak Morze Czerwone. Kolejna sesja ślubna na podeście dla morsów przy zaporze. Ludziom się wyraźnie nudzi.- DST 24.04km
- Teren 1.00km
- Czas 01:00
- VAVG 24.04km/h
- VMAX 39.20km/h
- Temperatura 17.0°C
- Podjazdy 69m
- Sprzęt Banana Rama
- Aktywność Jazda na rowerze
Zalew Zemborzycki
Piątek, 12 sierpnia 2016 · dodano: 12.08.2016 | Komentarze 0
Wyprałem rower, bo już tego bardzo potrzebował. A że zima się już praktycznie skończyła, więc i wymieniłem mu opony na takie z gładkim bieżnikiem. No i wieczorem przejechałem się dookoła Zalewu. Trochę zimnawo, a że wiatr słaby, więc dymy z jakichś ognisk snuły się leniwie po trasie. No chyba, że była to pachnąca spalenizną mgła.- DST 129.42km
- Czas 06:08
- VAVG 21.10km/h
- VMAX 34.50km/h
- Temperatura 18.0°C
- Podjazdy 276m
- Sprzęt Szosant
- Aktywność Jazda na rowerze
Powrót z Podlasia
Środa, 10 sierpnia 2016 · dodano: 10.01.2017 | Komentarze 0
Noc po ciężkim dniu powoli mijała. Widok z przystankowej hacjendy miałem na wschód, więc na tym skrawku nieba robiło się jasno najszybciej. Początkowo było ono praktycznie czyste i promienie słońca rzucały swój blask spod horyzontu, ale szybko najechały ławice chmur i z przedstawienia nici. Nie było sensu dalej na tym przystanku siedzieć, więc ruszyłem w drogę. W Tucznej otwarty sklep, więc zrobiłem sobie w nim śniadanie w postaci pączków. Odcinek do Wisznic po ostatnie gminy podczas tej eskapady po dosyć kiepskich drogach. Za Jabłonią (Jabłoniem?) dostrzegłem w lesie parking z wiatami. Pomyślałem, że na chwilę mógłbym tam zlec, ale niestety miejsce było już okupowane przez dwójkę sakwiarzy, którzy akurat spożywali śniadanie. Okazali się Słowakami wracającymi z wyprawy po państwach nadbałtyckich. Dobrze mówili po polsku, więc trochę sobie z nimi porozmawiałem. Objechałem Parczew i w Siemieniu zrobiłem kolejną krótką przerwę pod sklepem. Później już parcie bez przerw do Lubartowa. Na wylocie DK19 z miasta w kierunku Lublina kolejna przerwa i ostatni etap do Lublina w intensywnym ruchu samochodowym. Przed Elizówką uciekłem z krajówki, ale później przegapiłem jakiś skręt i wylądowałem w kartoflach. Kosztowało mnie to kilka dodatkowych kilometrów, ale koniec końców doturlałem się do domu. Ogólnie rzecz biorąc warunki pogodowe były w czasie tego powrotu takie sobie. Zachmurzone niebo, momentami opady mżawki i mocny północny wiatr. Nie narzekam jednak, bo gdy tylko zamknąłem za sobą drzwi niebo otworzyło się na dobre i pozostało otwarte przez resztę dnia.Podsumowując, ten dwudniowy wyjazd kosztował mnie sporo wysiłku. Miałem zamiar przejechać tę trasę w jeden dzień, ale się nie dało. Pogoda od wyjazdu z Siemiatycz nie sprzyjała. Do tego jakość gminnych dróg w tym zakątku naszego kraju pozostawia wiele, bardzo wiele do życzenia i zapuszczanie się tam szosówką to lekkie nieporozumienie. Nie obyło się jednak bez pozytywów, bo podczas tego wyjazdu wpadły 22 nowe gminy (20 wczoraj i 2 dzisiaj) i północno-wschodnie krańce województwa lubelskiego mogłem uznać za objechane po całości (no prawie).
Podlaska równina © chirality
Zaskroniec na szosie © chirality
Podlaskie żniwa © chirality
Kategoria szosa, 100-150, samotnie, rower szosowy, dzień
- DST 376.94km
- Czas 15:01
- VAVG 25.10km/h
- VMAX 43.70km/h
- Temperatura 28.0°C
- Podjazdy 569m
- Sprzęt Szosant
- Aktywność Jazda na rowerze
Siemiatycze
Wtorek, 9 sierpnia 2016 · dodano: 10.01.2017 | Komentarze 0
Trochę wahałem się czy wyruszać w podróż, bo prognoza pogody na druga część dnia była kiepska. Koniec końców postanowiłem jednak zaryzykować. W planach było przede wszystkim dotarcie do nowego województwa, podlaskiego, jak i zaliczenie dużego skupiska gmin północno-wschodniej rubieży województwa lubelskiego. Wyjechałem o 5 rano razem ze wschodem słońca i warto było, bo widoki zapierały dech. Do Łęcznej turlałem się pod ostre światło naszej gwiazdy i czułem się trochę niepewnie, bo skoro oślepiało mnie, to i kierowcy jadący za mną też niewiele widzieli. Kilka kilometrów przed miastem wyprzedził mnie ciągnik z przyczepą wypełnioną zbożem. Siadłem mu na kole i miałem nadzieję, że nie tylko najlepsze ceny w skupie są w Siemiatyczach, ale i kierowca o tym wie. Niestety, w Łęcznej nasze drogi się rozeszły. Trasa do Włodawy bardzo przyjemna – płasko jak stół, dobra nawierzchnia, niewielki ruch samochodowy i piękna pogoda. Czego można chcieć więcej? W mieście termometr wskazywał już 22 stopnie. Zrzuciłem z siebie, co się dało i w dalszą podróż wyruszyłem już na krótko. Na wyjeździe z Włodawy zza węgła wyskoczyła DDR, na którą karnie się wtoczyłem. I całe szczęście, bo za mną snuł się akurat radiowóz. Do Janowa Podlaskiego moja trasa pokrywała się generalnie ze szlakiem Green Velo. I w szczególności odcinek do Sławatycz okazał się rewelacyjny. Asfalt na DDR lepszy, niż na jezdni. Kilka razy mijałem też MOR'y z wieżami widokowymi. Wydają się one dobrymi miejscami na sakwiarskie noclegi. W Hannie zrobiłem pierwszy dłuższy postój na uzupełnienie płynów. Za Sławatyczami większość trasy nadal dobrej jakości, chociaż już raczej wąskimi jezdniami. Ruch w miarę spokojny, ale i tak dwóch gości jadących z naprzeciwka próbowało wyprzedzać na trzeciego. Skończyło się na strachu, bo obaj kierowcy w ostatniej chwili porzucili niebezpieczny manewr. Na tym odcinku mijałem masę sakwiarzy. Ze względu na bliskość granicy z Białorusią, sporo patroli Straży Granicznej zatrzymujących losowo samochody. Na wysokości Kukuryków nadziałem się na szemranej jakości wiadukt nad DK68. Nie dało się po tym jechać szosówką ze względu na szerokie szczeliny. Do tego drewniana kładka na poboczu, z której musiałem skorzystać, lata świetności miała już dawno za sobą. Szedłem więc po niej ostrożnie, jak po kruchym lodzie. W Janowie Podlaskim zrobiłem kolejną krótką przerwę pod sklepem, ale szybko stamtąd uciekłem, bo ktoś chciał mnie zrobić szefem stadniny koni. Rzekomo fakt, że w dzieciństwie oglądałem serial „Karino” czynił mnie idealnym kandydatem na tę fuchę. Za Zakalinkami wjechałem do województwa mazowieckiego, a w Sarnakach wbiłem się na krajową dziewiętnastkę. Droga tragiczna, bo pozbawiona pobocza, z kiepskim asfaltem i obłędnym natężeniem ruchu. Przekroczyłem Bug i po raz pierwszy znalazłem się rowerem w województwie podlaskim. Zrobiłem krótki postój na zdjęcie pod tablicą graniczną, otarłem łzy wzruszenia i ruszyłem w dalszą drogę, by po około 10 km dotrzeć do centrum Siemiatycz. Rozsiadłem się tam na długo, zbyt długo. W tym czasie pogoda zdążyła zmienić się diametralnie i niebo zaciągnęło się ciężkimi chmurami. Siemiatycze ewidentnie cierpią na brak obwodnicy. Biegnąca przez ich serce ruchliwa krajówka powoduje rozjechanie miasta przez ciężarówki. Przekonałem się o tym na własnej skórze, gdy udałem się w drogę powrotną. W ciągu minuty dwa razy wyprzedziły mnie tiry z przyczepami, które zajechały mi ogonem drogę podczas zbyt wczesnego zjeżdżania do prawej. Robiły tak, gdyż przy przejściach dla pieszych znajdują się tam na środku jezdni wysepki. Tak czy owak, parszywe uczucie, gdy tyle ton rozpędzonej stali wciska człowieka w krawężnik. Z tego powodu już nie mogłem doczekać się ponownego przekroczenia Bugu, za którym z ulgą opuściłem tymczasowo DK19 skręcając na zachód w kierunku Mężenina. Zrobiło się o wiele spokojniej, ale drogi generalnie były w tych rewirach, mówiąc delikatnie, parszywej jakości. Kilka kilometrów przed Łosicami niebo kotłowało się już na potęgę, a w oddali pojawiły się złowieszcze błyskawice. Miałem nadzieję, że zdążę do centrum miasta przed zlewą. Już widziałem wieżę kościoła w centrum i dlatego zignorowałem znajdujący się na poboczu zadaszony przystanek. Okazało się to brzemiennym w skutkach błędem, bo w kilka chwil zerwał się huraganowy wiatr i otworzyło się niebo. Świata nie było widać. Dosłownie w kilka sekund byłem przemoczony do suchej nitki, a wiatr nie pozwalał jechać z rozsądną prędkością. Walące dookoła błyskawice dodawały tej sytuacji swoistego kolorytu. Desperacko szukałem jakiegoś schronienia i w końcu na rogatkach miasta zajechałem pod jakiś sklep. Letnia burza, więc bardzo krótka. Po kilku minutach ponownie jak gdyby nigdy nic wyszło słońce, a niebo przyozdobiła podwójna tęcza. Ruszyłem w dalszą drogę i dzięki temu, że było jeszcze stosunkowo ciepło, przemoczenie nie było jakimś wielkim problemem. Potem aż do zachodu słońca tęcza pojawiała się to tu, to tam. Trochę mnie to martwiło, bo oznaczało, że deszcze w tych rewirach nie odpuszczały. W Mszannie przed kolejnym wjazdem na DK19 zorientowałem się, że zgubiłem nogawki, które wiozłem w tylnej kieszeni. Cóż było robić, zawróciłem, ale szczęśliwie znalazłem je bardzo szybko. Żeby sytuacja się jednak nie powtórzyła, postanowiłem je założyć. Na krótkim odcinku krajówką ponownie jazda z duszą na ramieniu. W Kopcach z ulgą skręciłem w boczne drogę, tradycyjnie już kiepskiej jakości. Chyba właśnie w tej okolicy trafiłem na istną karykaturę jezdni z niebosko zmaltretowany betonem (nie pamiętam dokładnie, gdzie to było, ale po danych prędkości mogę podejrzewać, że między Huszlewem a Kobylanami). Jazda po czymś takim byłaby niekomfortowa nawet góralem. Nie wiem, jakim cudem nie złapałem tam kapcia, ani nie straciłem szprychy, albo nawet ramy. Za Wygnankami opuściłem województwo mazowieckie i znalazłem się w macierzy. Teraz czekało mnie meandrowanie po okolicy w celu zaliczania kolejnych gmin. Jakość dróg generalnie bez zmian. W Leśnej Podlaskiej zakaz ruchu rowerowego i śmieszna DDR. Podobnie było w kilku innych małych miejscowościach na trasie. W okolicy Nowinek zaczęło się ściemniać na dobre. Za Rokitnem pojawił się po raz kolejny zmaltretowany do bólu beton. Kląłem na niego jak szewc, więc w rewanżu przeszedł on na skraju lasu w grząską gruntówkę, po której nie dało się już jechać. Konsultacja z mapą pokazała, że do Kijowca było kilka kilometrów lasem. Ponieważ nie uśmiechało mi się brać tego odcinka nocą z buta, więc wycofałem się na z góry upatrzone pozycje i objechałem ten kawałek przez Koczukówkę. Ponownie zaczął padać deszcz, a do tego po skręcie w Kijowcu na południe zorientowałem się, że jadę prosto w gwałtowną burzę. Deszcz i niebo w konwulsjach – to lubię. Wiedziałem, że w takich warunkach długo nie pociągnę i po wjeździe do Tucznej odpuściłem dalszą jazdę. Ulokowałem się na zadaszonym przystanku z zamiarem przeczekania do świtu. Nocka zimna, więc w myślach beształem siebie, za niezabranie z domu folii NRC. Opis końcówki tego wyjazdu tutaj.Wschód słońca w Lublinie © chirality
Green Velo między Włodawą a Sławatyczami © chirality
MOR na Green Velo w okolicach Sławatycz © chirality
Cerkiew w Sławatyczach © chirality
Podlaski krajobraz © chirality
Żniwa z bocianami © chirality
Terespol © chirality
Wiadukt nad DK68 w okolicach Kukuryków © chirality
Janów Podlaski © chirality
Na granicy województw lubelskiego i podlaskiego © chirality
Most na Bugu przed Siemiatyczami © chirality
Fontanna w Siemiatyczach © chirality
Podwójna tęcza w Łosicach © chirality
DDR w Leśnej Podlaskiej © chirality
Zachód słońca na Podlasiu © chirality