Info
Jestem chirality z Lublina. Mam przejechane 42279.29 km, w tym 945.90 km w terenie, z prędkością średnią 23.87 km/h.Więcej o mnie.
2020
2019
2018
2017
2016
2015
2014
Moje rowery
Wykresy roczne
+2
°
C
+2°
-2°
Lublin
Niedziela, 18
Poniedziałek | +1° | -1° | |
Wtorek | +2° | 0° | |
Środa | +3° | 0° | |
Czwartek | +3° | +2° | |
Piątek | +5° | 0° | |
Sobota | +2° | -3° |
Prognoza 7-dniową
Wpisy archiwalne w kategorii
dzień
Dystans całkowity: | 41096.61 km (w terenie 931.90 km; 2.27%) |
Czas w ruchu: | 1712:38 |
Średnia prędkość: | 23.93 km/h |
Maksymalna prędkość: | 63.10 km/h |
Suma podjazdów: | 151627 m |
Liczba aktywności: | 790 |
Średnio na aktywność: | 52.02 km i 2h 10m |
Więcej statystyk |
- DST 58.26km
- Czas 02:26
- VAVG 23.94km/h
- VMAX 37.90km/h
- Temperatura 21.0°C
- Podjazdy 225m
- Sprzęt Banana Rama
- Aktywność Jazda na rowerze
Po Lublinie i Zalew Zemborzycki
Wtorek, 30 sierpnia 2016 · dodano: 23.01.2017 | Komentarze 0
Transportowo po mieście, a potem standardowe trzy pętelki dookoła Zalewu. Trochę zimniej i trochę bardziej wietrznie, niż ostatnio, ale nadal przyjemnie. Przejazd bardzo spokojny pomimo kilku zawodników na trasie, którzy nie bardzo wiedzieli, że w ty pięknym kraju obowiązuje jednak ruch prawostronny.- DST 50.45km
- Czas 01:51
- VAVG 27.27km/h
- VMAX 43.50km/h
- Temperatura 27.0°C
- Podjazdy 165m
- Sprzęt Banana Rama
- Aktywność Jazda na rowerze
Zalew Zemborzycki
Poniedziałek, 29 sierpnia 2016 · dodano: 23.01.2017 | Komentarze 0
Wyjechałem na tradycyjne trzy kółka w piękną pogodę, ale tak w mediach narodowych trąbili o nadchodzących burzach, że byłem gotowy na najgorsze. Tłumów na trasie brak, więc przejazd bardzo przyjemny. Na pierwszym kółku zatrzymałem się karnie przed nowym przejściem dla pieszych, które przecina DDR nad Zalewem, aby przepuścić matkę z małym dzieckiem. -Śmiało – mówię. -To nie jest takie proste – odparła kobieta, walcząc z maluchem. Na początku trzeciego kółka zauważyłem, że na zachodzie chmury zaczęły zrzucać deszcz i wydawać groźne pomruki. Pojawiła się dodatkowa motywacja do jazdy, bo jednak deszcz najlepiej wygląda przez szybę. Na zachodnim brzegu siadł mi na kole góral i wiózł się do oporu. Momentami lekko zwalniałem, aby zachęcić go do zmiany, ale nic z tego. Na DDR prowadzącej od Zalewu wiatr już porywisty i stawiałem krzyżyk na wszystkich jadących w przeciwnym kierunku, bo było pewne, że zmokną. A zmianę jednak dostałem, gdy rozwiązana sznurówka wplątała mi się w pedał. Nie trwało to długo, ale liczy się idea. Do domu wpadłem jak po ogień, zdążyłem jeszcze ściągnąć pranie z tarasu i niebosa otworzyły się na dobre. Uff!- DST 97.07km
- Czas 05:01
- VAVG 19.35km/h
- VMAX 42.00km/h
- Temperatura 30.0°C
- Podjazdy 361m
- Sprzęt Banana Rama
- Aktywność Jazda na rowerze
Powrót z Roztocza
Niedziela, 28 sierpnia 2016 · dodano: 15.10.2016 | Komentarze 0
Noc była chłodna (byłem na siebie lekko wkurzony, że do sakwy nie wrzuciłem śpiwora), więc z niecierpliwością wyczekiwałem wschodu słońca. Trochę się opóźnił, bo pech chciał, że wschodni horyzont przesłaniało sporych rozmiarów wzgórze. W końcu wzeszło i przez dłuższą chwilę ogrzewałem się w jego promieniach. Gdy już złapałem trochę UV, wsiadłem na rower i doczłapałem się do centrum Szczebrzeszyna, gdzie na rynku rozsiadłem się ze śniadaniem. Przejechałem potem wzdłuż brzegu zbiornika w Nieliszu, który wyglądał pięknie w porannym słońcu. Krystalicznie czyste niebo, więc bardzo szybko po porannych chłodach pozostało tylko wspomnienie i zaczął się podobny do wczorajszego skwar. Do tego od Wierzbicy pojawiły się hopki, więc dosyć szybko zaczęło brakować mi płynów. Uzupełniłem je na rynku w Żółkiewce, gdzie obaliłem za jednym posiedzeniem litr mleka (mojego ulubionego napoju w sytuacjach kryzysowych). Słońce tak dawało, że przed Tokarówką zrobiłem na zadaszonym przystanku godzinną przerwę. Sącząc wodę mineralną obserwowałem rolnika przerzucającego na polu suszącą się skoszoną trawę. Widać było, że ma przez lata wypracowany system, bo szło mu to naprawdę sprawnie. Z kupki na kupkę. Trasę miał tak zaplanowaną, że unikał ostrych skrętów traktorem, gdy zbliżał się do miedzy. No ale nie mogłem tam wiecznie siedzieć, bo przez najbliższe godziny mogło robić się jedynie coraz bardziej gorąco. Gdy wjechałem do niecki w Sobieskiej Woli i zacząłem się z niej mozolnie wspinać, usłyszałem z pobliskiego gospodarstwa „zap***dalaj!”. Trochę mnie to oburzyło. -No przecież zap***dalam - odpowiedziałem głosowi w myślach. Przed Krzczonowem zaczęły pojawiać się grupy lubelskich przecinaków na szosówkach katujące okoliczne pagórki. Gdy dotarłem do DW835 dostałem dosłownie i w przenośni wiatru w skrzydła. Podmuchy z południa zaczęły szczerze pomagać, a do tego wylądowałem na często przejeżdżanej trasie. Jeszcze tylko parę hopek przed masztem w Bożym Darze i od Piotrkowa już z górki. Na zachodni brzeg Zalewu wjechałem o suchym bidonie, ale wtedy nie miało to już żadnego znaczenia. W domu zameldowałem się po trzynastej kompletnie ujechany. Podsumowując, ten dwudniowy wypad solidnie dał mi w kość. Skwar za dnia i chłód nocą skutecznie wydrenowały mnie z energii. Błędem było niezabranie w drogę śpiwora, szczególnie, że miejsca w sakwach nie brakowało. Krajobrazowo wycieczka bardzo udana, a do tego wpadło 12 gmin, w tym wszystkie brakujące z południowo-zachodnich rubieży mojego województwa.Wschód słońca pod Szczebrzeszynem © chirality
Chrząszcz w Szczebrzeszynie © chirality
Jezioro Nielisz © chirality
Zaryzykuję © chirality
Po żniwach © chirality
- DST 269.45km
- Czas 12:46
- VAVG 21.11km/h
- VMAX 37.50km/h
- Temperatura 30.0°C
- Podjazdy 853m
- Sprzęt Banana Rama
- Aktywność Jazda na rowerze
Leżajsk
Sobota, 27 sierpnia 2016 · dodano: 15.10.2016 | Komentarze 0
Na południowym krańcu mojego województwa ostało się kilka gmin, których jeszcze nie odwiedziłem rowerem, więc był już najwyższy czas, aby to nadrobić. Nie chciałem jednak jechać jedynie po nie, więc padło na Leżajsk jako cel główny. Wyjechałem z domu o dziewiątej. Ponieważ zapowiadał się dzień z konkretną lampą, więc w sakwach wylądowały dwie butelki płynów na czarną godzinę, bo za wszelką cenę chciałem uniknąć desperackiego szukania sklepów na trasie o suchym pysku. Do Janowa Lubelskiego jechałem utartym szlakiem przez Bychawę i Batorz. Dosyć pagórkowato, ale przynajmniej coś się działo. Te okolice są lokalnym zagłębiem malinowym, a że akurat był szczyt ich wysypu, więc między krzewami uwijała się masa ludzi z łubiankami. Pomimo tego, tylko raz czułem wręcz odurzający zapach owoców. Za Janowem zrobiło się płasko i wpadłem na długi odcinek przez las. Świetny asfalt, który momentami wyglądał na bardzo świeży. Na skraju lasu dywany kwitnących wrzosów, co przypominało o nadchodzącej wielkimi krokami jesieni. W Ulanowie przekroczyłem San po raz pierwszy i aż do Leżajska jechałem wzdłuż niego. Po drodze zrobiłem krótki postój w stolicy polskiego wikliniarstwa, czyli Rudniku nad Sanem. Porobiłem zdjęcia kilku dzieł sztuki z wikliny i ruszyłem w dalszą drogę. Za miastem mijałem idącego niepewnym krokiem jegomościa. Zapytałem go, czy wszystko w porządku. -Wszyyyystko eleeeegancko – odpowiedział i po melodii w głosie wiedziałem, że to nie porażenie słoneczne. Na wjeździe do Leżajska powitały mnie śpiewy dochodzące z bazyliki. Okolica dosyć zatłoczona turystami, więc nawet się nie zatrzymałem. Zrobiłem to dopiero na rynku, gdzie dla kontrastu było pusto i sennie. W małym sklepie kupiłem obiad mistrzów, czyli pęto kiełbasy, serek topiony i bułkę. Po przerwie na konsumpcję ruszyłem w dalszą drogę. Wiatr, który do tej pory miałem w twarz zaczął powoli stawać się moi sprzymierzeńcem. Przekroczyłem ponownie San i znowu zrobiło się pagórkowato. Myślałem, że rzeka będzie naturalną granicą województw, ale nie – do macierzy wjechałem dopiero za Kulnem. Teraz moim celem stał się Józefów, ale nie jechałem do niego najprostszą z możliwych dróg, bo raczej meandrowałem jak pijany, by odhaczyć brakujące gminy południowej Lubelszczyzny. Drogi przeróżnej jakości, ale jakiejś specjalnej tragedii nigdy nie było. Dłuższą przerwę zrobiłem w Tarnogrodzie, który jest miastem z bardzo ciekawą historią. Centrum tonęło w kwiatach i widać, że ktoś tam dobrze gospodarzy. Zaczynało się robić coraz ciemniej i do Księżpola dotarłem już nocą. Za miastem wbiłem się na dosyć nieprzyjemny fragment DW835 – intensywny ruch, brak pobocza i ciemno. Z ulgą odbiłem więc na wschód i dotarłem do Aleksandrowa, którego wielkość (a może tylko długość) mnie zaskoczyła – miasteczko wydawało się ciągnąć w nieskończoność. Jako bonus dostałem kilkunastokilometrowy odcinek oświetlony latarniami. Myślałem, że będą poustawiane aż do Józefowa, ale niestety nic z tego. Do rogatek Józefowa dotarłem kilka minut przed dwudziestą drugą, tuż przed zamknięciem miejscowego sklepu. Zaopatrzyłem się w nim w mleko i jakieś ciastka. Odcinek do Zwierzyńca to fatalnej jakości asfalt. Jechał nim niedawno w przeciwnym kierunku, więc niby wiedziałem, czego się spodziewać. Jednak nocą fatalne drogi robią znacznie gorsze wrażenie, niż za dnia. Trudy trochę rekompensowała piękna noc z bezchmurnym, usypanym gwiazdami niebem. Księżyc pojawił się nad horyzontem bardzo późno, a i tak był jedynie chudym rogalikiem. Trochę żałowałem, że nie zabrałem statywu, bo na trasie wśród lasów było tak ciemno, że zdjęcia nieba mogłyby się nawet udać. Przy spadającej gwieździe życzyłem sobie poprawy jakości drogi, to telepawka przez las zaczynała mi wychodzić bokiem. Robiłem to jednak z przekory, bo wiedziałem, że dobry asfalt pojawi się dopiero w Zwierzyńcu. Początkowo planowałem cisnąć nocą aż do Lublina, ale za Zwierzyńcem zdałem sobie sprawę, że chce mi się bardziej spać, niż jechać. Na jakimś przystanku zapakowałem się więc w folie NRC za zamiarem przeczekania, aż do świtu. Niestety musiałem zmienić lokum, bo przed przystankiem zatrzymał się jakiś pojazd, z którego jednak nikt nie wysiadał. Wsiadłem więc na rower i poturlałem się bliżej Szczebrzeszyna, gdzie na kolejnym przystanku już na dobre zatrzymałem się na nocleg.Wrzosy w Lasach Janowskich © chirality
Czerwone czarne jeżyny w Lasach Janowskich © chirality
San w Ulanowie © chirality
Wiklinowy smok w Rudniku nad Sanem © chirality
Albo bardzo jadalny, albo bardzo wręcz przeciwnie © chirality
Muzeum miniaturowych rowerów w Leżajsku © chirality
Popiersie Władysława Jagiełły w Leżajsku © chirality
Centrum Leżajska © chirality
San w Starym Mieście © chirality
Centrum Tarnogrodu © chirality
Sztuka w Tarnogrodzie © chirality
Zachód słońca w Łukowej © chirality
- DST 50.47km
- Czas 01:49
- VAVG 27.78km/h
- VMAX 43.40km/h
- Temperatura 25.0°C
- Podjazdy 176m
- Sprzęt Banana Rama
- Aktywność Jazda na rowerze
Zalew Zemborzycki
Piątek, 26 sierpnia 2016 · dodano: 23.01.2017 | Komentarze 0
Od kilku dni pogoda pięknieje i dzisiaj na termometr ponownie dorzuciła kilka oczek. Tak trzymać. Pojechałem nad Zalew przekręcić trzy standardowe kółka. Początkowo jechało się bardzo ciężko, bo nogi jakieś takie obolałe. Pod koniec pierwszego kółka powiozłem się trochę na kole jakiegoś górala (w koszyku butelka niebieskiego Oshee, co dobrze nie wróży). Pozwoliło m się to nieco rozruszać, bo facet naprawdę kręcił z sercem. Na kolejnych kółkach było już z jazdą lepiej. Na nawrocie rozjechałbym jakieś dziecko, które na dźwięk mojego dzwonka zaczęło w panice zjeżdżać do lewej, wprost pod moje koła. Jest to dosyć typowy, chociaż zupełnie dla mnie niezrozumiały, odruch.- DST 50.00km
- Czas 01:53
- VAVG 26.55km/h
- VMAX 38.60km/h
- Temperatura 24.0°C
- Podjazdy 178m
- Sprzęt Banana Rama
- Aktywność Jazda na rowerze
Zalew Zemborzycki
Czwartek, 25 sierpnia 2016 · dodano: 22.01.2017 | Komentarze 0
Wyjechałem na trzy standardowe pętelki dookoła Zalewu w piękną słoneczną pogodę. Pomimo tego tłumów raczej nie było i dlatego też jechało się bardzo spokojnie. Ogólne wrażenie zepsuł jedynie jakiś szeryf za kierownicą, którego byłem zmuszony doprowadzić do pionu kilkoma żołnierskimi słowami. Na zachodnim brzegu wyznaczono w dosyć kuriozalnym miejscu przejście dla pieszych na DDR. Będzie się na nim działo, bo ludkowie z pobliskiej knajpy będą czuli się w prawie, aby wskakiwać pod rowery. Zastanawiam się też, czy obecność tego przejścia nie czyni nielegalnym jakiekolwiek przechodzenie przez DDR w odległości 100 m od niego. Na trzecim kółku padły mi baterie i w konsekwencji końcówki śladu nie udało mi się zarejestrować. No ale trasa standardowa, więc jej długość znam.- DST 50.52km
- Czas 01:52
- VAVG 27.06km/h
- VMAX 39.00km/h
- Temperatura 22.0°C
- Podjazdy 181m
- Sprzęt Banana Rama
- Aktywność Jazda na rowerze
Zalew Zemborzycki
Środa, 24 sierpnia 2016 · dodano: 22.01.2017 | Komentarze 0
Piękna słoneczna pogoda, więc pojechałem na trzy standardowe pętelki dookoła Zalewu. Chociaż było na to trochę za wcześnie, już na pierwszym kółku zachodni brzeg i ul. Cienistą przejechałem po zmianach z jakimś góralem. Trochę szarpane tempo, bo chłopak początkowo się ścigał. Później na zjeździe w Dąbrowie powiozłem się na kole jakiegoś sakwiarza. Myślałem, że człowiek z dalekiej krainy, bo sakwy miał wyjątkowo zmaltretowane, ale okazało się, że przybył z podlubelskiej miejscowości. Potem do końca samotna jazda z północnym wiatrem dającym pomocnego kopa na zachodnim brzegu. W Dąbrowie już pojawiły się krawężnikowe obrysy nowego odcinka DDR. Żeby tylko plan nie polegał na połączeniu jej z istniejącym odcinkiem leśnym. No bo jeśli nie wyleją jakiegoś asfaltu, to szosówką nie będzie zbyt wygodnie się w tamte rewiry zapuszczać.- DST 23.83km
- Czas 00:53
- VAVG 26.98km/h
- VMAX 34.60km/h
- Temperatura 21.0°C
- Podjazdy 77m
- Sprzęt Banana Rama
- Aktywność Jazda na rowerze
Zalew Zemborzycki
Wtorek, 23 sierpnia 2016 · dodano: 22.01.2017 | Komentarze 0
Przeczyściłem napęd, zmieniłem i przesmarowałem łańcuch. Wypadało więc przejechać się dookoła Zalewu, by przetestować skutki tych zabiegów. Nie jest dobrze, bo łańcuch skacze na zębatkach zmaltretowanej kasety przy każdy mocniejszym wdepnięciu na pedały, ale jakieś w miarę działające przełożenia daje się jeszcze znaleźć. Piękna pogoda to i sporo rowerzystów na trasie. Na zachodnim brzegu powiozłem się parę kilometrów na kole górala. Potem chciałem dać mu uczciwie zmianę, ale ten błyskawicznie skontrował, wyszedł ponownie na czoło i zamiast cisnąć dalej, zaczął żłopać niebieskie Oshee. Mówiłem mu, żeby siadł na kole, to się trochę powiezie. A ten z buźką, że mu zajeżdżam drogę itp. Na nawrocie z Zalewu jazdę na kole powtórzyłem z trekkingowcem, ale tym razem wszystko przebiegło sprawnie, bo przejazd po zmianach, tak jak być powinno. Trochę się obawiałem, bo ten też miał w koszyku butelkę, tym razem białego, Oshee. Obawy okazały się jednak bezpodstawne.- DST 147.37km
- Czas 07:40
- VAVG 19.22km/h
- VMAX 45.20km/h
- Temperatura 30.0°C
- Podjazdy 496m
- Sprzęt Banana Rama
- Aktywność Jazda na rowerze
Skok przez trzy granice: Na Lublin!
Niedziela, 21 sierpnia 2016 · dodano: 23.03.2017 | Komentarze 0
Po ciężkim dniu nie pospałem długo, bo o szóstej obudziły mnie dźwięki dzwonów z pobliskiego kościoła. Niedziela. Przystanek, na którym się rozłożyłem wychodził na wschód, więc obserwowałem jaśniejące z tego kierunku niebo. Gdy słońce wyłoniło się zza horyzontu, z niechęcią wylazłem ze śpiwora. Do kościoła ciągnęły tłumy wiernych na mszę o siódmej, których witał śpiewny kobiecy głos. Na przystanku porozmawiałem trochę z ludźmi schodzącymi się na pierwszy w tym dniu autobus. Żeby nie robić obciachu postanowiłem wyruszyć w drogę wraz z rozpoczęciem nabożeństwa. Gdy ksiądz zaintonował „Gdy poranne wstają zorze”, wstałem i ja. Początkowo jechało się bardzo ciężko, bo mięśniom zdecydowanie nie było przez noc zbyt wygodnie. Minąłem Górno, a później Nisko – z altimetru wynikało, że to drugie rzeczywiście leży niżej. Mimo że świt był chłodny, to wraz ze wschodzącym słońcem szybko zaczęło robić się wręcz gorąco. Do tego stopnia, że ponownie priorytetem stało się uzupełnienie płynów. Jak na złość w niedzielny poranek otwartych sklepów w mijanych miejscowościach nie było. Nisko objechałem bokiem, ale nie chciało mi się nakładać kilku kilometrów, aby dotrzeć do jego centrum. Był to spory błąd, bo odwodnienie zaczęło mi wkrótce solidnie doskwierać. Na szczęście gdy wjechałem w Lasy Janowskie natrafiłem na otwarty przydrożny bar. Ugasiłem w nim pragnienie przyjemnie zmrożoną wodą i, raz kozie śmierć, zaryzykowałem nawet konsumpcję fasolki po bretońsku. Optymistycznie założyłem, że toksyny zaczną ewentualnie działać, gdy będę już w domu. Jadąc przez las urozmaicałem sobie czas wypatrywaniem grzybów. No a ponieważ był właśnie wysyp koźlarzy i kań (tych drugich nie zbierałem), to na wyjeździe z lasu miałem ich w sakwie dobre 2 kg. Na tym odcinku przez kilka kilometrów towarzyszył mi rowerzysta z Sandomierza. Czas upływał nam na pogaduszkach okołorowerowych, ale gdy przed Janowem Lubelskim ruch samochodowy stał się zbyt intensywny na jazdę obok siebie, mój kompan udał się w przeciwnym kierunku. W Janowie nawet się nie zatrzymałem, bo w tym roku zawitałem tam już kilka razy. Dokuczliwy upał ponownie zaczął mi doskwierać na hopkach przed Modliborzycami, ale w samym miasteczku zignorowałem otwarty sklep, bo nie chciało mi się wracać głupich kilkunastu metrów. Niepojęte. Powtórzyła się sytuacja sprzed kilku godzin. Ledwo się wlokłem i w każdym mijanym zlepku domostw wypatrywałem sklepu. Wypatrzyłem go w końcu w Polichnie i jeszcze nigdy nie byłem tak szczęśliwy na widok Lewiatana. Wchłonąłem kilka lodów, nawodniłem się, zapakowałem zapasy płynów i ruszyłem w dalszą drogę już w trochę lepszym nastroju. W normalnych warunkach jechałbym do Lublina opłotkami w dolinie Bystrzycy, ale ze względu na panującą tam dosyć kiepską nawierzchnię zdecydowałem się trzymać DK19 jak najdłużej. Przed Kraśnikiem długi zjazd w Stróży, który w tym roku pokonywałem w przeciwnym kierunku dwa razy (tutaj i tutaj). Ostatnią przerwę zrobiłem pod sklepem w Wilkołazie. Końcówka strasznie się dłużyła, ale ostatecznie dotarłem do znajomych rewirów w Niedrzwicy. W Strzeszkowicach opuściłem bez żalu krajówkę, kiepskimi asfaltami doturlałem się do Krężnicy Jarej i po chwili wjechałem na zachodni brzeg Zalewu Zemborzyckiego. Wydawało mi się, że nie było mnie tam całe wieki, a minął raptem tydzień. Wiatr z południa, który pomagał mi praktycznie przez całą drogę zaczynał przybierać na sile. Coś było na rzeczy, bo niebo zaczynało się szybko chmurzyć, a powietrze stawało się lepkie. Byłem praktycznie u siebie, więc adrenalina odpuszczała i do głosu zaczęło dochodzić zmęczenie. Dotarłem jednak do domu i mogłem zanurzyć się w wannie, o której marzyłem od Słowacji. Gdy się jakoś ogarnąłem, okolicę nawiedziła potężna ulewa. Uff!Podsumowując, dzień bardzo męczący. Im bliżej domu, tym kilometry stawały się coraz dłuższe. W trasie trochę psioczyłem na upały, ale w takim deszczu, jaki rozbujał się po dotarciu do mety jazda byłaby o wiele bardziej wyczerpująca. Przy okazji wpadło do kolekcji 6 nowych gmin. Niewiele, ale dobre i to.
Kanie w Lasach Janowskich © chirality
Koźlarz babka w Lasach Janowskich © chirality
Koźlarz babka © chirality
Grzyb na purchawkach © chirality
Kanie © chirality
Epilog
Wyjazd trwał sześć i pół dnia bez czterech minut, z 76 godzinami (49%) spędzonymi w siodle. W tym czasie pokonałem 1350 kilometrów i 6 km przewyższeń. Wychodzi nieco ponad 200 km dziennie, co było trochę zbyt dużym dystansem z punktu widzenia kumulującego się zmęczenia. Gdybym przed wyjazdem zaplanował robienie 150-kilometrowych dniówek i tego się trzymał, wtedy jazda na rowerze byłaby jedynie dodatkiem do odwiedzania ciekawych miejsc. Ale z drugiej strony, robienie dłuższych przebiegów pozwalało na szybkie przeskakiwanie z jednej krainy w następną. Dzięki temu, każdy kolejny dzień był diametralnie inny od poprzedniego. Wyłączając Lwów, jakoś nie miałem parcia na zwiedzanie miast, które wszędzie wyglądają podobnie. Zresztą ciężko to robić z objuczonym rowerem. Oczywiście po powrocie do domu pojawił się lekki niedosyt. Trochę żałuję, że jadąc przez Karpaty nie zboczyłem w Tucholce z magistrali M-06 i nie pokonałem odcinka do Nyżnich Worot drogą lokalną przez Przełęcz Tucholską, która ze względów historycznych jest bardzo ciekawym miejscem. Żałuję też, że z przygranicznego Mukaczewa nie wbiłem się do Rumunii i tranzytem przez Węgry nie podpiąłem się na moją trasę gdzieś w Słowacji. Kosztowałoby to jeden dodatkowy dzień jazdy, ale wpadłyby dwa nowe kraje odwiedzone na rowerze. Ponieważ przygotowania do tego wyjazdu nie były jakoś specjalnie intensywne, nie obyło się bez wpadek. Brak zapasowych klocków hamulcowych mógł konkretnie uprzykrzyć mi przejazd przez góry, ale na szczęście w Stryju udało mi się je nabyć. W trasie nie miałem jednak jakichkolwiek awarii, co kładę na karb prostoty i toporności roweru, którym się poruszałem. Rower bez bajerów, ale niewiele mogło się w nim zepsuć. Trochę brakowało mi w nim nóżki, bo czasami na poboczach nie było go o co oprzeć (przydrożne słupki prowadzące, bez względu na kraj, stały się ostatnimi laty dosyć giętkie). Z pedałami też poszedłem po linii najmniejszego oporu i zamiast wymienić zatrzaskowe na zwykłe, założyłem jedynie nakładki platformowe. Przez to pedały były jednostronne, co na dłuższą metę było lekko upierdliwe. Pogoda, od której tak bardzo wiele zależy, dopisała. Z wyjątkiem dnia lwowskiego, przez resztę podróży uniknąłem opadów deszczu. Momentami było gorąco, ale temperatury i tak były znacznie niższe, niż podczas moich poprzednich (tutaj i tutaj) pobytów na Ukrainie. Tym wyjazdem odhaczyłem sporo rzeczy, które zaplanowałem na ten rok. Odwiedziłem ponownie Ukrainę, zaliczyłem nowy kraj (Słowacja), dotarłem do Bieszczadów, posunąłem do przodu zaliczanie gmin mojego województwa, jak i województwa podkarpackiego (wpadło ich w sumie 26). Ponieważ wycieczkę rozpocząłem w poniedziałek, a zakończyłem w niedzielę, stała się ona moim najintensywniejszym rowerowym tygodniem. Również w dużej mierze dzięki niej, sierpień stał się miesiącem ze zdecydowanie najdłuższym przebiegiem. Jeżeli ktoś nigdy nie jeździł po górach, to transkarpacki odcinek Stryj-Mukaczewo jest dobrym miejscem na chrzest bojowy. Świetne asfalty, szerokie pobocze i brak morderczych gradientów – czego więcej potrzeba? Jazda po górach, pomimo drenowania z sił, sprawiła mi masę radości i chciałbym jeszcze wrócić w ukraińskie Karpaty (wystarczy rzut oka na tę mapę, aby dostrzec drzemiące w tej krainie możliwości), jak i nasze Bieszczady. Te drugie chciałbym objechać na lekko, żeby zobaczyć, jaką to robi różnicę.
- DST 219.02km
- Czas 12:48
- VAVG 17.11km/h
- VMAX 38.30km/h
- Temperatura 29.0°C
- Podjazdy 1363m
- Sprzęt Banana Rama
- Aktywność Jazda na rowerze
Skok przez trzy granice: W Bieszczady!
Sobota, 20 sierpnia 2016 · dodano: 18.03.2017 | Komentarze 0
Noc upłynęła spokojnie. Co prawda około piątej podjechał na parking jakiś rodak z włączonym na całe gardło disco polo, ale nie zabawił tam długo. Ze względu na szaleństwa poprzedniej nocy, dzisiaj pospałem nieco dłużej. Przeniosłem się jedynie na drugą ławę wiaty, aby wschodzące słońce mieć prosto w twarz – te kilka promyków robiło ogromną różnicę. Koniec końców musiałem jednak wstać, bo samochody zaczęły zatrzymywać się na przełęczy coraz częściej. W dalszą drogę ruszyłem dopiero po dziewiątej. Przekroczyłem nareszcie granicę i przyjemnym zjazdem po serpentynach skierowałem się na Radoszyce. Czyste niebo zapowiadało kolejny upalny dzień i szybkie uzupełnienie płynów stało się priorytetem, bo po ukraińskich zapasach pozostało już tylko wspomnienie. Podszedłem do tego jednak zbyt nonszalancko, bo tuż po przekroczeniu granicy zignorowałem święte radoszyckie źródełko, gdyż żal mi było energii kinetycznej, której nabrałem na zjeździe. Idiotyzm. Za Radoszycami rozpościerał się przede mną widok na Bieszczady – połoniny, szczyty i nitka jezdni. Nic więcej. Przeleciało mi przez głowę, że Lidla w tych okolicach raczej nie będzie. A napić się jednak wypadało. Nie wyglądało to dobrze, ale za Osławicami pojawił się szyld lokalnego producenta serów, którego bacówki stały niedaleko od drogi. Pomyślałem, że taki ser trzeba czymś popijać, więc pewnie jakieś napoje tam będą. Były. Objadając się serem i popijając go przyjemnie mokrą oranżadą obserwowałem rzucającego mięsem, w sensie przenośnym, bacę. Gdzieś hen na łąkach dostrzegł łażące owce, których nie powinno tam być. Klnąc na czym świat stoi wsiadł na rower i odjechał. Minęło kilka minut nim ruszyłem jego śladem. Dogoniłem go bardzo szybko, bo wszystkie podjazdy brał z buta. Kilka kilometrów dalej zobaczyłem reklamę jakiejś knajpy w Nowym Łupkowie i postanowiłem zjeść tam normalne śniadanie. Zboczyłem z głównej drogi, ale zamiast wyszynku znalazłem w miasteczku otwarty sklep. Dobre i to. Nie bawiłem się w subtelności i zaserwowałem sobie śniadanie mistrzów – pół chleba, pęto kiełbasy i serek topiony. Po chwili nadjechał baca. Okazało się, że nie działa mu przednia przerzutka i z konieczności porusza się po górzystej okolicy na dużej tarczy. Zły pomysł. Po śniadaniu zapakowałem w sakwy duży zapas płynów i ruszyłem przed siebie. W Woli Michowej minąłem jakiegoś sakwiarza stojącego pod drewnianym kościołem. Gdy po kilku kilometrach obejrzałem się za siebie, zobaczyłem, że mocno się spina, aby mnie dojść. W swojej naiwności myślałem, że szuka towarzystwa, więc zwolniłem. Facet jednak przemknął obok mnie rzucając jakiś frazes o pięknej pogodzie i bez zmiany rytmu cisnął dalej. I wtedy mnie oświeciło, że są jednak rowerzyści, którzy się zawsze z każdym ścigają. Nawet z sakwami w Bieszczadach, gdy z nieba leje się żar. Za Maniowem dosyć konkretny podjazd po serpentynach na przełęcz Przysłup, ale potem przyjemny kilkukilometrowy zjazd do Cisnej. Nie zabawiłem tam długo, bo tłok niemiłosierny. Wbiłem się na Wielką Pętlę Bieszczadzką i ruszyłem w kierunku Baligrodu. Za Cisną kolejny długi podjazd na Przełęcz nad Habkowcami, ale później ponownie kilometrami z górki. W Jabłonkach zatrzymałem się przed pomnikiem tego, który się kulom nie kłaniał i któremu nie wyszło to na zdrowie. Właściwie to podczas przekraczania Bieszczadów stawałem praktycznie pod każdym pomnikiem upamiętniającym walkę z UPA. Była to w pewnym sensie kontynuacja przejażdżki sprzed kilku dni po Wołyniu. Kolejny dłuższy postój zrobiłem przy szemranym czołgu na rynku w Baligrodzie. Naszła mnie nawet ochota na odwiedzenie tamtejszego kirkutu, do którego miejscowi pokazali mi drogę. Podejście było jednak tak strome, że po kilkuset metrach pchania roweru odpuściłem. Ruszyłem w dalszą drogę doliną Jabłonki i Hoczewki, w której naprawdę można było zapomnieć, że w Bieszczadach są jakieś podjazdy. Przypomniałem sobie o nich w Hoczwi, gdzie skręciłem na wschód na Małą Obwodnicę Bieszczadzką i skierowałem się do Polańczyka. Wygrzebywanie się z doliny rzeki wiązało się z pokonaniem serii krótkich, ale stromych podjazdów. Gdy w połowie jednego z nich zrobiłem postój, miałem potem problem z ruszeniem - samochodów kręciło się tam tyle, że nie dawało się przejechać pierwszych kilku metrów pod mniejszy gradient w poprzek jezdni. W Myczkowie odbiłem na Solinę i po zawijasach zjechałem w pobliże zapory. Na każdym obscenicznie ujemnym gradiencie błogosławiłem w myślach ukraińskiego mechanika, który w Stryju poratował mnie klockami hamulcowymi. Nad Jeziorem Solińskim masa wszelkiej maści kramów, tłumy ludzi i hałas. Widoki z zapory jednak to w pewnym stopniu rekompensowały. Ale nie na tyle, aby zabawić tam dłużej. Ruszyłem na Lesko spodziewając się ciągłych zjazdów, ale rzeczywistość okazała się zupełnie inna. W końcu jednak tam dotarłem i na placu w centrum zrobiłem przerwę. Jak dotąd przejechałem jedynie 100 km, a dochodziła osiemnasta. Cóż, kilometry w górach są znacznie dłuższe, niż na nizinach. Poobserwowałem przez chwilę kota próbującego nieudolnie polować na gołębie i udałem się w kierunku Sanoka. Początkowo było trochę hopek, jednak nie umywały się one do tych bieszczadzkich. Do tego po przekroczeniu doliny Sanu zdecydowanie spuściły z tonu. W Sanoku zatrzymałem się przed Biedronką po baterie do nawigacji, która rzęziła ostatkiem sił. Bardzo nie lubię zostawiać roweru przed takimi sklepami, ale cóż było robić. Jak na złość wewnątrz istny PRL – tłumy klientów i tylko jedna czynna kasa. Myślałem, że takie klimaty są już tylko na pocztach. Roweru jednak nikt nie ukradł, więc mogłem sobie nim pojechać dalej. Za Jurowcem zrobiłem krótki postój, aby przygotować się do jazdy nocnej i ruszyłem na Rzeszów. Starałem się nie robić już długich przerw i jedynie w Domaradzu zatrzymałem się przed sklepem. Do Rzeszowa dotarłem już po północy. Ogromne, że tak powiem, wrażenie zrobił na mnie podświetlony most im. Mazowieckiego. I nie chodzi o jego modernistyczny wygląd i iluminację. Cały był w pajęczynach, a że nad Wisłokiem fruwało pełno robactwa, więc budowniczy tychże pajęczyn byli solidnych rozmiarów. Z pełnymi brzuszkami wylegiwali się w centrum swoich budowli, czekając na kolejny posiłek. Jeszcze nigdy nie widziałem tysięcy pająków w jednym miejscu. Fascynujące, a jednocześnie obrzydliwe. Za dnia tego przedstawienia nie widać, bo objawia się ono jedynie nocą w świetle reflektorów, i pewnie dlatego miasto nic z tym nie robi. A powinno. Za miastem nawigacja próbowała mnie wyprowadzić na ekspresówkę, ale pomimo późnej pory się nie skusiłem. Objechałem ten odcinek przez Jasionkę i w Stobiernej wbiłem się na, już zdegradowaną do stopnia krajówki, dziewiętnastkę. Początkowo miałem w planach jechać przez noc do Lublina, ale o drugiej w nocy dotarło do mnie, że nic z tego nie będzie i w Nienadówce zakończyłem jazdę. Zapakowałem się w śpiwór na jakimś przystanku i przez kilka godzin mogłem śnić o wielkich, tłustych pająkach.Podsumowując, dzień bardzo intensywny. Moja pierwsza wizyta w Bieszczadach zdecydowanie udana, bo uroki tej krainy są niezaprzeczalne. Sporo podjazdów i to o gradientach, których na Ukrainie nie było mi dane doświadczyć. No ale wszystko jest dla ludzi. Upalnie, ale południowy wiatr generalnie sprzyjał. Do tego wpadło 18 nowych gmin, co przy dystansie lekko powyżej 200 km to prawie darmo.
Świt na Przełęczy Beskid nad Radoszycami © chirality
Wiata na Przełeczy Beskid nad Radoszycami © chirality
Stary słup graniczny na Przełęczy Beskid nad Radoszycami © chirality
Na Przełęczy Beskid nad Radoszycami © chirality
Tablica informacyjna Szlaku Frontu Wschodniego I Wojny Światowej na Przełęczy Beskid nad Radoszycami © chirality
Zjazd na Słowację z Przełeczy Beskid nad Radoszycami © chirality
Tuż przed startem © chirality
Zjazd do Radoszyc © chirality
Między Osławicą a Nowym Łupkowem © chirality
Okolice Nowego Łupkowa © chirality
Bieszczadzkie wertepy © chirality
Osława w okolicach Woli Michowej © chirality
Lider Pierwszego Bieszczadzkiego Wyścigu Sakwiarskiego © chirality
Bieszczadzka kolejka z szambowozem w tle © chirality
Bieszczadzkie anioły w Cisnej © chirality
Takie podjazdy to lubię © chirality
Pomnik upamiętniający żołnierzy poległych w zasadzce UPA (1.4.1947 r.) pod Łubnem k/Jabłonek © chirality
Tablica informacyjna przy pomniku w Łubnem k/Jabłonek © chirality
Wjazd do Jabłonek © chirality
Bieszczadzka serpentyna © chirality
Pomnik Karola Świerczewskiego Waltera w Jabłonkach © chirality
Świerczewski z profilu © chirality
Pomnik upamiętniający ofiary UPA w Baligrodzie © chirality
Tablica informacyjna w Baligrodzie z bardzo ugrzecznionym tłumaczeniem ukraińskim © chirality
Szemrany czołg w Baligrodzie © chirality
Detal czołgu w Baligrodzie © chirality
Cmentarz wojskowy w Baligrodzie © chirality
Cmentarz wojskowy w Baligrodzie © chirality
Cmentarz wojskowy w Baligrodzie © chirality
Hoczewka w Hoczwi © chirality
Jezioro Solińskie © chirality
Fauna w Jeziorze Solińskim © chirality
Jezioro Solińskie © chirality
Pan Samochodzik na Jeziorze Solińskim © chirality
San poniżej zapory w Solinie © chirality
Zapora w Solinie © chirality
Rowery na tory! © chirality
Bieszczadzkie drezyny rowerowe w Uhercach © chirality
Pomnik w Lesku © chirality
Zachód słońca w okolicach Jurowca © chirality
Zmierzch © chirality
Zmierzch w okolicach Jurowca © chirality
Oświetlony most im. Mazowieckiego w Rzeszowie © chirality
Rzeszowski pająk © chirality
Czekając na kolację © chirality
Pająki na moście im. Mazowieckiego w Rzeszowie © chirality