Info

Więcej o mnie.

2020

2019

2018

2017

2016

2015

2014


Moje rowery
Wykresy roczne

+2
°
C
+2°
-2°
Lublin
Niedziela, 18
Poniedziałek | +1° | -1° | |
Wtorek | +2° | 0° | |
Środa | +3° | 0° | |
Czwartek | +3° | +2° | |
Piątek | +5° | 0° | |
Sobota | +2° | -3° |
Prognoza 7-dniową
Wpisy archiwalne w kategorii
noc
Dystans całkowity: | 16265.21 km (w terenie 439.80 km; 2.70%) |
Czas w ruchu: | 759:17 |
Średnia prędkość: | 21.42 km/h |
Maksymalna prędkość: | 56.30 km/h |
Suma podjazdów: | 61260 m |
Liczba aktywności: | 206 |
Średnio na aktywność: | 78.96 km i 3h 41m |
Więcej statystyk |
- DST 52.12km
- Teren 1.00km
- Czas 01:56
- VAVG 26.96km/h
- VMAX 43.70km/h
- Temperatura 25.0°C
- Podjazdy 175m
- Sprzęt Banana Rama
- Aktywność Jazda na rowerze
Zalew Zemborzycki
Środa, 7 września 2016 · dodano: 09.09.2016 | Komentarze 0
Piękny ciepły dzień, więc zapakowałem aparat w sakwę i pojechałem na trzy pętle dookoła Zalewu. Plan był taki, aby po trzecim kółku zrobić sesję fotograficzną z zachodzącym słońcem w roli głównej. Coś tam jednak źle obliczyłem, albo słońce zaczęło znikać przedwcześnie, więc na trzeciej pętli dojechałem jedynie do DDR na ul. Osmolickiej (aby później nocą już nie szlajać się po jezdni) i przez las dotarłem nad Zalew. Pochodziłem wzdłuż brzegu przez 40 minut robiąc zdjęcia i już nocą ponownie przebiłem się przez las do miejsca, w którym porzuciłem trzecią pętlę. Tym razem jechałem na pełnym oświetleniu, więc było bardzo komfortowo. Do tego zachodni brzeg skąpany w światłach latarni. Przeszkadzała jedynie lekka mgła nad Zalewem i trochę gęstsza jej wersja nad Bystrzycą.
Zmierzch nad Zalewem Zemborzyckim © chirality

Butelka nad Zalewem Zemborzyckim © chirality

Odbicia © chirality

Kaczki na Zalewie Zemborzyckim © chirality

Czerwienie nad Zalewem Zemborzyckim © chirality

Zmierzch nad Zalewem Zemborzyckim © chirality

Zmierzch nad Zalewem Zemborzyckim © chirality

Swiatła na zachodnim brzegu Zalewu Zemborzyckiego © chirality

Księżyc i jego odbicie © chirality

Odbicie lasu w Zalewie Zemborzyckim © chirality
- DST 44.72km
- Teren 2.00km
- Czas 01:47
- VAVG 25.08km/h
- VMAX 36.70km/h
- Temperatura 20.0°C
- Podjazdy 145m
- Sprzęt Banana Rama
- Aktywność Jazda na rowerze
Zalew Zemborzycki
Wtorek, 6 września 2016 · dodano: 08.09.2016 | Komentarze 0
Załatałem wczorajszego kapcia i wyciągnąłem solidny kawałek szkła z opony. Na jazdę nie zostało zbyt wiele czasu, ale ładna pogoda kusiła. Pomyślałem więc, że dwie pętle dookoła Zalewu uda mi się wykręcić przed zmrokiem. Jak pomyślałem, tak zrobiłem. Pierwsze kółko przy pięknie zachodzącym słońcu. Sporo też rowerzystów na trasie. W Dąbrowie mały korek, bo jakaś kobieta złapała gumę i z powodu braku pobocza blokowała (a właściwie jej samochód) pół jezdni. Gdy zjeżdżałem ul. Żeglarską, tarcza słoneczna zaczynała dotykać horyzontu. Zmotywowało mnie to do żwawej jazdy. Na drugim kółku nadwodne robactwo rozzuchwalone brakiem Wielkiej Lampy zaczęło wylatywać na żer, ale i tak musiałem zdjąć okulary, aby poprawić sobie widoczność. W Dąbrowie do kobiety z gumą podjechała już policja i próbowała jakoś ogarnąć powstałe zamieszanie. Niby formalnie było już po zachodzie słońca, ale przejechałem obok nich bez świateł. Udało się. Gdy na ul. Żeglarskiej miałem zjeżdżać na DDR wzdłuż Bystrzycy i skierować się do bazy, zorientowałem się, że zgubiłem okulary. Cóż było robić, zawróciłem i jadąc jezdnią bez przedniego oświetlenia obserwowałem jej przeciwny pas. Robiła się już głęboka szarówka, okularów nie widać, a policjanci przy kobiecie z kapciem coraz bliżej. Aby nie kusić losu, postanowiłem objechać stróżów prawa lasem. Tam już zupełna ciemnica, więc jechałem praktycznie na pamięć. Między drzewami widziałem jednak przepiękną grę głębokich czerwieni na Zalewie i dotykającym go nieboskłonie. Muszę to niedługo obfotografować. Wyjechałem z lasu i wbiłem się na DDR wzdłuż ul. Osmolickiej. Tam, ku mojej radości, odnalazłem te cholerne okulary. Misja zakończona, więc zawróciłem, ponownie objechałem policjantów lasem i w ciemnościach wbiłem się na DDR wzdłuż Bystrzycy. Tutaj dodatkowo kładła się mgła, więc jazda przestawała być zabawna. Szczególnie, że na trasie spore tłumy, w tym wielu podobnych do mnie idiotów bez oświetlenia. Jakoś jednak doturlałem się do cywilizacji rozjaśnionej latarniami, a stamtąd już tylko rzut beretem do domu. Uff!
Kapeć nie wziął się znikąd © chirality
- DST 322.65km
- Czas 13:38
- VAVG 23.67km/h
- VMAX 37.50km/h
- Temperatura 21.0°C
- Podjazdy 862m
- Sprzęt Szosant
- Aktywność Jazda na rowerze
Siedlce
Środa, 31 sierpnia 2016 · dodano: 12.10.2016 | Komentarze 0
Na północnych rubieżach województwa lubelskiego uchowała się ostatnia gmina tegoż, której jeszcze nie odwiedziłem. Chciałem zlikwidować tę białą plamę, ale jednocześnie upiec jakąś inną pieczeń przy tym samym ogniu. I dlatego postanowiłem dotrzeć do Siedlec – miasta, w którym jeszcze nigdy nie byłem. Z domu wyjechałem po szóstej. Krystalicznie czyste niebo, ale dosyć rześko (11 stopni). Sporo czasu zeszło mi na wyrwaniu się z Lublina, bo ruch samochodowy był już spory, a sygnalizacja na skrzyżowaniach nie zawsze współpracowała. Do Lubartowa jechałem tradycyjnie krajową dziewiętnastką. Pomimo solidnego ruchu lubię tę trasę, bo jej projektanci byli wspaniałomyślni jeśli chodzi o pobocze. Za miastem wbiłem się na boczne drogi bardzo różnej jakości (to taki lubelski eufemizm) i dotarłem nimi do Radzynia Podlaskiego. Tutaj po raz pierwszy zauważyłem, że niebo nie jest już klarowne, a płyną po nim ławice białych puszystych chmur. Za miastem ponownie wjechałem na DK19 i był to najgorszy odcinek podczas tego wyjazdu. Asfalty niby dobre, ale brak pobocza w połączeniu z intensywnym ruchem ciężarowym to nie jest to, co można nazwać sielanką. Kilka razy zjeżdżałem do zatoczek autobusowych, aby przepuścić sapiące za plecami kolumny ciężarówek, które na tej drodze krajowej, która wygląda jak wojewódzka, nie były w stanie normalnie wyprzedzać. W Kąkolewnicy dwa radosne momenty. Po pierwsze opuściłem krajówkę, a po drugie była to właśnie stolica ostatniej gminy mojego województwa, do której nie wjechałem rowerem. Po krótkiej euforii posuwałem się dalej na północ bocznymi drogami. Były tak boczne, że nawet nie wiedziałem, kiedy wjechałem do województwa mazowieckiego. Chmury zaczynały kłębić się coraz bardziej i przybierać stalową barwę. Przypomniałem sobie, że pogodynka wspominała coś o możliwych opadach na Podlasiu, ale kto by się tym przejmował siedząc w Lublinie. W Zbuczynie wbiłem się na DK2, a właściwie wbiłbym się, gdyby nie śmieszna DDR, którą serwują w tym mieście. Z ulgą ją w końcu opuściłem i do celu jechałem już komfortowym poboczem. W Siedlcach spory ruch i kiepskie drogi, ale jakoś doturlałem się do centrum. Potrzebowałem odpoczynku i paliwa, bo całą drogę walczyłem z przykrym czołowym wiatrem. W cukierni kupiłem na chybił trafił jakieś wypieki, dorzuciłem do tego butelkę mleka i przysiadłem się do Stefana Żeromskiego odpoczywającego na ławeczce przy bibliotece. Pisarz nie był zbyt rozmowny, więc zająłem się posiłkiem. Siedlce zrobiły na mnie bardzo dobre wrażenie – ładne, czyste miasto z ciekawym centrum. Czas jednak było ruszyć w dalszą drogę, bo dzień nie miał zamiaru trwać wiecznie. Przebiłem się przez zakorkowane miasto, odbębniłem kilka kilometrów kiepską DDR i skierowałem się na Garwolin. Odcinek Siedlce-Garwolin był najprzyjemniejszy podczas całego wyjazdu. Niewielki ruch, ale przyzwoite asfalty. Płasko, ale meandrująco. Sielsko, wiejsko i anielsko. A do tego pomagający wiatr. Chmury też zrobiły się ponownie białe, więc groźba deszczu została w Siedlcach. Raz zdarzyło mi się zignorować drogowskaz na Garwolin, bo ortodoksyjnie trzymałem się śladu wygenerowanego przez Gpsies. W końcu dotarłem do tego miasta, które nie zrobiło na mnie tak dobrego wrażenia, jak Siedlce. Ot, skupisko ludzkie, przez które się przejeżdża. Przysiadłem pod kościołem, zjadłem ostatnią siedlecką drożdżówkę i ruszyłem w dalszą drogę. Naciąłem się jeszcze na mały skwer, ale nie było na nim nic godnego uwagi. Wyjeżdżałem z miasta bardzo zadowolony z siebie, gdy zorientowałem się, że pod kościołem zostawiłem okulary. Musiałem zawrócić, ale na szczęście zguba nadal była tam, gdzie się spodziewałem. Chociaż obwodnicę Garwolina można objechać znacznie prościej i wbić się na regularną DK17 dużo wcześniej, Gpsies skierowało mnie na Żelechów. Nie oponowałem. Asfalty różnej jakości, a w jakimś lesie konkretne telepanie. W Żelechowie obrałem kurs na krajówkę i zignorowałem kolejny drogowskaz, tym razem na Ryki, zapraszający na drogę, której nawet nie ma u mnie na mapie (najwyższy czas ją uaktualnić). Pewnie przez ten brak elastyczności podróż się trochę wydłużyła, ale ślad rzecz święta. Na krajówce szerokie pobocze, więc jechało się bardzo dobrze. Wjechałem ponownie do województwa lubelskiego i niebo, tak jak na początku podróży, zrobiło się krystalicznie czyste. Mocny wiatr nie odpuszczał, ale teraz dostawałem go z lewej flanki. W Rykach zrobiłem krótki postój pod sklepem na pochłonięcie kolejnej flaszki mleka. Dzień zbliżał się ku końcowi, a moim celem stało się dojechanie do rozwidlenia S17 i starej krajówki jeszcze za dnia. Nim to nastąpiło, czekał mnie spory odcinek lasem, a w nim zwierzyna nic sobie nie robiła z jadących w pobliżu sznurów aut. Najpierw spłoszyłem z rowu zająca, a po chwili zatrzymałem się z tyłu pasącego się na skraju lasu jelonka. Na drodze panował jednostajny hałas, ponad który szum moich gum się nie wybił i zwierzaka nie spłoszył. Powolnym ruchem zacząłem wyciągać aparat, ale w tym momencie jelonek odwrócił się na rutynowe skanowanie otoczenia. W jego oczach pojawiła się konsternacja, przez chwilę zamarł w bezruchu, po czym czmychną w zarośla. I tyle go widziałem. Do ekspresówki udało mi się dotrzeć w miarę dobrych warunkach świetlnych i z ulgą wbiłem się na łącznik do Kurowa. Kontrast ogromny, bo ruch praktycznie żaden, co było nawet lekko deprymujące. Minąłem jakiegoś nieoświetlonego szosowca, po drodze przebiegła kuna i znalazłem się ponownie w cywilizacji po podpięciu na DK12 w Kurowie. Ten odcinek przejeżdżałem w tym roku już kilka razy, więc było łatwiej. Wiedziałem, że będzie kilka hopek i było. Pamiętałem również, że od Garbowa mam 23 km do domu, więc co raz sprawdzałem licznik. Na jednym ze zjazdów już w Lublinie nieomal zaliczyłem glebę na tragicznie pofalowanym asfalcie, ale skończyło się na strachu. Do domu dobiłem przed dwudziestą drugą jakoś niespecjalnie ujechany. Wyjazd bardzo przyjemny, bo pomimo groźnie wyglądających chmur, pogoda jednak utrzymała fason. Mazowieckie bardzo płaskie, ale i tak nie było mi dane się nudzić. Siedlce ładne, a Garwolin, że tak powiem, ma potencjał. No i wpadło 13 gmin – nieźle, bo wyszło mniej więcej 25 km na gminę.

Radzyń Podlaski © chirality

Ostatnia gmina Lubelszczyzny zdobyta © chirality

Podobno placówka KOD zdołała się ewakuować © chirality

Atlas z Siedlec © chirality

"Ogary poszły w las. Pij mleko!". Stefan Żeromski na ławce w Siedlcach © chirality

Popiersie Kościuszki w Siedlcach © chirality

Mazowiecki krajobraz © chirality

Kościół w Garwolinie © chirality
- DST 269.45km
- Czas 12:46
- VAVG 21.11km/h
- VMAX 37.50km/h
- Temperatura 30.0°C
- Podjazdy 853m
- Sprzęt Banana Rama
- Aktywność Jazda na rowerze
Leżajsk
Sobota, 27 sierpnia 2016 · dodano: 15.10.2016 | Komentarze 0
Na południowym krańcu mojego województwa ostało się kilka gmin, których jeszcze nie odwiedziłem rowerem, więc był już najwyższy czas, aby to nadrobić. Nie chciałem jednak jechać jedynie po nie, więc padło na Leżajsk jako cel główny. Wyjechałem z domu o dziewiątej. Ponieważ zapowiadał się dzień z konkretną lampą, więc w sakwach wylądowały dwie butelki płynów na czarną godzinę, bo za wszelką cenę chciałem uniknąć desperackiego szukania sklepów na trasie o suchym pysku. Do Janowa Lubelskiego jechałem utartym szlakiem przez Bychawę i Batorz. Dosyć pagórkowato, ale przynajmniej coś się działo. Te okolice są lokalnym zagłębiem malinowym, a że akurat był szczyt ich wysypu, więc między krzewami uwijała się masa ludzi z łubiankami. Pomimo tego, tylko raz czułem wręcz odurzający zapach owoców. Za Janowem zrobiło się płasko i wpadłem na długi odcinek przez las. Świetny asfalt, który momentami wyglądał na bardzo świeży. Na skraju lasu dywany kwitnących wrzosów, co przypominało o nadchodzącej wielkimi krokami jesieni. W Ulanowie przekroczyłem San po raz pierwszy i aż do Leżajska jechałem wzdłuż niego. Po drodze zrobiłem krótki postój w stolicy polskiego wikliniarstwa, czyli Rudniku nad Sanem. Porobiłem zdjęcia kilku dzieł sztuki z wikliny i ruszyłem w dalszą drogę. Za miastem mijałem idącego niepewnym krokiem jegomościa. Zapytałem go, czy wszystko w porządku. -Wszyyyystko eleeeegancko – odpowiedział i po melodii w głosie wiedziałem, że to nie porażenie słoneczne. Na wjeździe do Leżajska powitały mnie śpiewy dochodzące z bazyliki. Okolica dosyć zatłoczona turystami, więc nawet się nie zatrzymałem. Zrobiłem to dopiero na rynku, gdzie dla kontrastu było pusto i sennie. W małym sklepie kupiłem obiad mistrzów, czyli pęto kiełbasy, serek topiony i bułkę. Po przerwie na konsumpcję ruszyłem w dalszą drogę. Wiatr, który do tej pory miałem w twarz zaczął powoli stawać się moi sprzymierzeńcem. Przekroczyłem ponownie San i znowu zrobiło się pagórkowato. Myślałem, że rzeka będzie naturalną granicą województw, ale nie – do macierzy wjechałem dopiero za Kulnem. Teraz moim celem stał się Józefów, ale nie jechałem do niego najprostszą z możliwych dróg, bo raczej meandrowałem jak pijany, by odhaczyć brakujące gminy południowej Lubelszczyzny. Drogi przeróżnej jakości, ale jakiejś specjalnej tragedii nigdy nie było. Dłuższą przerwę zrobiłem w Tarnogrodzie, który jest miastem z bardzo ciekawą historią. Centrum tonęło w kwiatach i widać, że ktoś tam dobrze gospodarzy. Zaczynało się robić coraz ciemniej i do Księżpola dotarłem już nocą. Za miastem wbiłem się na dosyć nieprzyjemny fragment DW835 – intensywny ruch, brak pobocza i ciemno. Z ulgą odbiłem więc na wschód i dotarłem do Aleksandrowa, którego wielkość (a może tylko długość) mnie zaskoczyła – miasteczko wydawało się ciągnąć w nieskończoność. Jako bonus dostałem kilkunastokilometrowy odcinek oświetlony latarniami. Myślałem, że będą poustawiane aż do Józefowa, ale niestety nic z tego. Do rogatek Józefowa dotarłem kilka minut przed dwudziestą drugą, tuż przed zamknięciem miejscowego sklepu. Zaopatrzyłem się w nim w mleko i jakieś ciastka. Odcinek do Zwierzyńca to fatalnej jakości asfalt. Jechał nim niedawno w przeciwnym kierunku, więc niby wiedziałem, czego się spodziewać. Jednak nocą fatalne drogi robią znacznie gorsze wrażenie, niż za dnia. Trudy trochę rekompensowała piękna noc z bezchmurnym, usypanym gwiazdami niebem. Księżyc pojawił się nad horyzontem bardzo późno, a i tak był jedynie chudym rogalikiem. Trochę żałowałem, że nie zabrałem statywu, bo na trasie wśród lasów było tak ciemno, że zdjęcia nieba mogłyby się nawet udać. Przy spadającej gwieździe życzyłem sobie poprawy jakości drogi, to telepawka przez las zaczynała mi wychodzić bokiem. Robiłem to jednak z przekory, bo wiedziałem, że dobry asfalt pojawi się dopiero w Zwierzyńcu. Początkowo planowałem cisnąć nocą aż do Lublina, ale za Zwierzyńcem zdałem sobie sprawę, że chce mi się bardziej spać, niż jechać. Na jakimś przystanku zapakowałem się więc w folie NRC za zamiarem przeczekania, aż do świtu. Niestety musiałem zmienić lokum, bo przed przystankiem zatrzymał się jakiś pojazd, z którego jednak nikt nie wysiadał. Wsiadłem więc na rower i poturlałem się bliżej Szczebrzeszyna, gdzie na kolejnym przystanku już na dobre zatrzymałem się na nocleg.
Wrzosy w Lasach Janowskich © chirality

Czerwone czarne jeżyny w Lasach Janowskich © chirality

San w Ulanowie © chirality

Wiklinowy smok w Rudniku nad Sanem © chirality

Albo bardzo jadalny, albo bardzo wręcz przeciwnie © chirality

Muzeum miniaturowych rowerów w Leżajsku © chirality

Popiersie Władysława Jagiełły w Leżajsku © chirality

Centrum Leżajska © chirality

San w Starym Mieście © chirality

Centrum Tarnogrodu © chirality

Sztuka w Tarnogrodzie © chirality

Zachód słońca w Łukowej © chirality
- DST 219.02km
- Czas 12:48
- VAVG 17.11km/h
- VMAX 38.30km/h
- Temperatura 29.0°C
- Podjazdy 1363m
- Sprzęt Banana Rama
- Aktywność Jazda na rowerze
Skok przez trzy granice: W Bieszczady!
Sobota, 20 sierpnia 2016 · dodano: 18.03.2017 | Komentarze 0
Noc upłynęła spokojnie. Co prawda około piątej podjechał na parking jakiś rodak z włączonym na całe gardło disco polo, ale nie zabawił tam długo. Ze względu na szaleństwa poprzedniej nocy, dzisiaj pospałem nieco dłużej. Przeniosłem się jedynie na drugą ławę wiaty, aby wschodzące słońce mieć prosto w twarz – te kilka promyków robiło ogromną różnicę. Koniec końców musiałem jednak wstać, bo samochody zaczęły zatrzymywać się na przełęczy coraz częściej. W dalszą drogę ruszyłem dopiero po dziewiątej. Przekroczyłem nareszcie granicę i przyjemnym zjazdem po serpentynach skierowałem się na Radoszyce. Czyste niebo zapowiadało kolejny upalny dzień i szybkie uzupełnienie płynów stało się priorytetem, bo po ukraińskich zapasach pozostało już tylko wspomnienie. Podszedłem do tego jednak zbyt nonszalancko, bo tuż po przekroczeniu granicy zignorowałem święte radoszyckie źródełko, gdyż żal mi było energii kinetycznej, której nabrałem na zjeździe. Idiotyzm. Za Radoszycami rozpościerał się przede mną widok na Bieszczady – połoniny, szczyty i nitka jezdni. Nic więcej. Przeleciało mi przez głowę, że Lidla w tych okolicach raczej nie będzie. A napić się jednak wypadało. Nie wyglądało to dobrze, ale za Osławicami pojawił się szyld lokalnego producenta serów, którego bacówki stały niedaleko od drogi. Pomyślałem, że taki ser trzeba czymś popijać, więc pewnie jakieś napoje tam będą. Były. Objadając się serem i popijając go przyjemnie mokrą oranżadą obserwowałem rzucającego mięsem, w sensie przenośnym, bacę. Gdzieś hen na łąkach dostrzegł łażące owce, których nie powinno tam być. Klnąc na czym świat stoi wsiadł na rower i odjechał. Minęło kilka minut nim ruszyłem jego śladem. Dogoniłem go bardzo szybko, bo wszystkie podjazdy brał z buta. Kilka kilometrów dalej zobaczyłem reklamę jakiejś knajpy w Nowym Łupkowie i postanowiłem zjeść tam normalne śniadanie. Zboczyłem z głównej drogi, ale zamiast wyszynku znalazłem w miasteczku otwarty sklep. Dobre i to. Nie bawiłem się w subtelności i zaserwowałem sobie śniadanie mistrzów – pół chleba, pęto kiełbasy i serek topiony. Po chwili nadjechał baca. Okazało się, że nie działa mu przednia przerzutka i z konieczności porusza się po górzystej okolicy na dużej tarczy. Zły pomysł. Po śniadaniu zapakowałem w sakwy duży zapas płynów i ruszyłem przed siebie. W Woli Michowej minąłem jakiegoś sakwiarza stojącego pod drewnianym kościołem. Gdy po kilku kilometrach obejrzałem się za siebie, zobaczyłem, że mocno się spina, aby mnie dojść. W swojej naiwności myślałem, że szuka towarzystwa, więc zwolniłem. Facet jednak przemknął obok mnie rzucając jakiś frazes o pięknej pogodzie i bez zmiany rytmu cisnął dalej. I wtedy mnie oświeciło, że są jednak rowerzyści, którzy się zawsze z każdym ścigają. Nawet z sakwami w Bieszczadach, gdy z nieba leje się żar. Za Maniowem dosyć konkretny podjazd po serpentynach na przełęcz Przysłup, ale potem przyjemny kilkukilometrowy zjazd do Cisnej. Nie zabawiłem tam długo, bo tłok niemiłosierny. Wbiłem się na Wielką Pętlę Bieszczadzką i ruszyłem w kierunku Baligrodu. Za Cisną kolejny długi podjazd na Przełęcz nad Habkowcami, ale później ponownie kilometrami z górki. W Jabłonkach zatrzymałem się przed pomnikiem tego, który się kulom nie kłaniał i któremu nie wyszło to na zdrowie. Właściwie to podczas przekraczania Bieszczadów stawałem praktycznie pod każdym pomnikiem upamiętniającym walkę z UPA. Była to w pewnym sensie kontynuacja przejażdżki sprzed kilku dni po Wołyniu. Kolejny dłuższy postój zrobiłem przy szemranym czołgu na rynku w Baligrodzie. Naszła mnie nawet ochota na odwiedzenie tamtejszego kirkutu, do którego miejscowi pokazali mi drogę. Podejście było jednak tak strome, że po kilkuset metrach pchania roweru odpuściłem. Ruszyłem w dalszą drogę doliną Jabłonki i Hoczewki, w której naprawdę można było zapomnieć, że w Bieszczadach są jakieś podjazdy. Przypomniałem sobie o nich w Hoczwi, gdzie skręciłem na wschód na Małą Obwodnicę Bieszczadzką i skierowałem się do Polańczyka. Wygrzebywanie się z doliny rzeki wiązało się z pokonaniem serii krótkich, ale stromych podjazdów. Gdy w połowie jednego z nich zrobiłem postój, miałem potem problem z ruszeniem - samochodów kręciło się tam tyle, że nie dawało się przejechać pierwszych kilku metrów pod mniejszy gradient w poprzek jezdni. W Myczkowie odbiłem na Solinę i po zawijasach zjechałem w pobliże zapory. Na każdym obscenicznie ujemnym gradiencie błogosławiłem w myślach ukraińskiego mechanika, który w Stryju poratował mnie klockami hamulcowymi. Nad Jeziorem Solińskim masa wszelkiej maści kramów, tłumy ludzi i hałas. Widoki z zapory jednak to w pewnym stopniu rekompensowały. Ale nie na tyle, aby zabawić tam dłużej. Ruszyłem na Lesko spodziewając się ciągłych zjazdów, ale rzeczywistość okazała się zupełnie inna. W końcu jednak tam dotarłem i na placu w centrum zrobiłem przerwę. Jak dotąd przejechałem jedynie 100 km, a dochodziła osiemnasta. Cóż, kilometry w górach są znacznie dłuższe, niż na nizinach. Poobserwowałem przez chwilę kota próbującego nieudolnie polować na gołębie i udałem się w kierunku Sanoka. Początkowo było trochę hopek, jednak nie umywały się one do tych bieszczadzkich. Do tego po przekroczeniu doliny Sanu zdecydowanie spuściły z tonu. W Sanoku zatrzymałem się przed Biedronką po baterie do nawigacji, która rzęziła ostatkiem sił. Bardzo nie lubię zostawiać roweru przed takimi sklepami, ale cóż było robić. Jak na złość wewnątrz istny PRL – tłumy klientów i tylko jedna czynna kasa. Myślałem, że takie klimaty są już tylko na pocztach. Roweru jednak nikt nie ukradł, więc mogłem sobie nim pojechać dalej. Za Jurowcem zrobiłem krótki postój, aby przygotować się do jazdy nocnej i ruszyłem na Rzeszów. Starałem się nie robić już długich przerw i jedynie w Domaradzu zatrzymałem się przed sklepem. Do Rzeszowa dotarłem już po północy. Ogromne, że tak powiem, wrażenie zrobił na mnie podświetlony most im. Mazowieckiego. I nie chodzi o jego modernistyczny wygląd i iluminację. Cały był w pajęczynach, a że nad Wisłokiem fruwało pełno robactwa, więc budowniczy tychże pajęczyn byli solidnych rozmiarów. Z pełnymi brzuszkami wylegiwali się w centrum swoich budowli, czekając na kolejny posiłek. Jeszcze nigdy nie widziałem tysięcy pająków w jednym miejscu. Fascynujące, a jednocześnie obrzydliwe. Za dnia tego przedstawienia nie widać, bo objawia się ono jedynie nocą w świetle reflektorów, i pewnie dlatego miasto nic z tym nie robi. A powinno. Za miastem nawigacja próbowała mnie wyprowadzić na ekspresówkę, ale pomimo późnej pory się nie skusiłem. Objechałem ten odcinek przez Jasionkę i w Stobiernej wbiłem się na, już zdegradowaną do stopnia krajówki, dziewiętnastkę. Początkowo miałem w planach jechać przez noc do Lublina, ale o drugiej w nocy dotarło do mnie, że nic z tego nie będzie i w Nienadówce zakończyłem jazdę. Zapakowałem się w śpiwór na jakimś przystanku i przez kilka godzin mogłem śnić o wielkich, tłustych pająkach.Podsumowując, dzień bardzo intensywny. Moja pierwsza wizyta w Bieszczadach zdecydowanie udana, bo uroki tej krainy są niezaprzeczalne. Sporo podjazdów i to o gradientach, których na Ukrainie nie było mi dane doświadczyć. No ale wszystko jest dla ludzi. Upalnie, ale południowy wiatr generalnie sprzyjał. Do tego wpadło 18 nowych gmin, co przy dystansie lekko powyżej 200 km to prawie darmo.

Świt na Przełęczy Beskid nad Radoszycami © chirality

Wiata na Przełeczy Beskid nad Radoszycami © chirality

Stary słup graniczny na Przełęczy Beskid nad Radoszycami © chirality

Na Przełęczy Beskid nad Radoszycami © chirality

Tablica informacyjna Szlaku Frontu Wschodniego I Wojny Światowej na Przełęczy Beskid nad Radoszycami © chirality

Zjazd na Słowację z Przełeczy Beskid nad Radoszycami © chirality

Tuż przed startem © chirality

Zjazd do Radoszyc © chirality

Między Osławicą a Nowym Łupkowem © chirality

Okolice Nowego Łupkowa © chirality

Bieszczadzkie wertepy © chirality

Osława w okolicach Woli Michowej © chirality

Lider Pierwszego Bieszczadzkiego Wyścigu Sakwiarskiego © chirality

Bieszczadzka kolejka z szambowozem w tle © chirality

Bieszczadzkie anioły w Cisnej © chirality

Takie podjazdy to lubię © chirality

Pomnik upamiętniający żołnierzy poległych w zasadzce UPA (1.4.1947 r.) pod Łubnem k/Jabłonek © chirality

Tablica informacyjna przy pomniku w Łubnem k/Jabłonek © chirality

Wjazd do Jabłonek © chirality

Bieszczadzka serpentyna © chirality

Pomnik Karola Świerczewskiego Waltera w Jabłonkach © chirality

Świerczewski z profilu © chirality

Pomnik upamiętniający ofiary UPA w Baligrodzie © chirality

Tablica informacyjna w Baligrodzie z bardzo ugrzecznionym tłumaczeniem ukraińskim © chirality

Szemrany czołg w Baligrodzie © chirality

Detal czołgu w Baligrodzie © chirality

Cmentarz wojskowy w Baligrodzie © chirality

Cmentarz wojskowy w Baligrodzie © chirality

Cmentarz wojskowy w Baligrodzie © chirality

Hoczewka w Hoczwi © chirality

Jezioro Solińskie © chirality

Fauna w Jeziorze Solińskim © chirality

Jezioro Solińskie © chirality

Pan Samochodzik na Jeziorze Solińskim © chirality

San poniżej zapory w Solinie © chirality

Zapora w Solinie © chirality

Rowery na tory! © chirality

Bieszczadzkie drezyny rowerowe w Uhercach © chirality

Pomnik w Lesku © chirality

Zachód słońca w okolicach Jurowca © chirality

Zmierzch © chirality

Zmierzch w okolicach Jurowca © chirality

Oświetlony most im. Mazowieckiego w Rzeszowie © chirality

Rzeszowski pająk © chirality

Czekając na kolację © chirality

Pająki na moście im. Mazowieckiego w Rzeszowie © chirality
- DST 230.30km
- Czas 13:14
- VAVG 17.40km/h
- VMAX 33.90km/h
- Temperatura 27.0°C
- Podjazdy 1176m
- Sprzęt Banana Rama
- Aktywność Jazda na rowerze
Skok przez trzy granice: Przez Słowację do Polski! Prawie...
Piątek, 19 sierpnia 2016 · dodano: 02.03.2017 | Komentarze 0
Pobudkę zrobiłem dosyć późno, ale po wczorajszym bardzo intensywnym dniu wyszło mi to zdecydowanie na zdrowie. Trochę się ogarnąłem i zszedłem na śniadanie. Sala jadalna w stylu lat 20. minionego stulecia i pasująca do niej ubiorem obsługa. Jajecznica, kawa, pieczywo i niewiarygodnie cienkie plasterki wędliny, które na poranne promienie słońca działały jak pryzmat. Wyszedłem na miasto, by uzupełnić zapasy płynów na dalszą podróż, bo kolejny dzień zapowiadał się upalny. Centrum Mukaczewa bardzo ładne, kameralne i czyste. Wyruszyłem po dziesiątej i drogą M-06 skierowałem się do oddalonego o 50 km Użhorodu. Na ciągnącym się niemiłosiernie wyjeździe z miasta tłoczno, więc z braku pobocza korzystałem momentami z czegoś, co tylko udawało drogę dla rowerów. Dało się odczuć, że klimat w tych rejonach jest zupełnie inny, niż po północnej stronie Karpat. Miałem wrażenie, jakbym był gdzieś zdecydowanie dalej na południu Europy. Za miastem zatrzymałem się i okleiłem plastrem nos, który wczorajszego dnia oparzyłem najbardziej. Zresztą wyglądałem jak szop pracz, bo całą twarz miałem czerwono-brązową z wyjątkiem obszarów chronionych okularami. Pocieszającym było jednak to, że przez cały dzień miałem dostawać słońce generalnie z tyłu. Tuż po opuszczeniu Mukaczewa trafiło się kilka hopek, ale potem do samego Użhorodu płasko. Na prawej flance mijałem jednak konkretne szczyty pasma Makowicy i dobrze, że nikomu nie przyszło przez głowę, aby tamtędy puścić drogę. Przed samym Użhorodem, co stało się już ukraińską tradycją, wyprzedził mnie szosowiec, a jakby tego było mało trochę dalej minąłem ich całą trójkę. Do miasta wjechałem przez jakieś targowisko. Totalny syf, ale nie pozwoliłem, aby pierwsze wrażenie zepsuło moją opinię o tym mieście, bo takie zapyziałe miejsca są wszędzie. Drugie i trzecie wrażenie również zignorowałem, bo asfalty zrobiły się podłe, a do tego ledwo co uniknąłem czołówki z jakimś piratem w ładzie, czy żigulim. Dotarłem do w miarę ładnego centrum (nie tak urokliwego, jak mukaczewskie), kupiłem pocztówki i rozsiadłszy się w jakiejś knajpie, zająłem się pisaniem. Potem podjechałem na główną pocztę i te kartki wysłałem, a przynajmniej tak mi się wydawało. Dziewczę w okienku wzięło ode mnie ich plik i przyjęło zapłatę. Co prawda natychmiast zapaliła mi się czerwona lampka, gdy nie nalepiła na te kartki żadnych znaczków, ale zbeształem siebie za paranoidalną podejrzliwość. Z perspektywy czasu mogę powiedzieć, że miałem nosa, bo żadna z kartek nie dotarła do adresatów. Panienka zwyczajnie oskubała mnie na parę groszy, szargając przy tym opinię Poczcie Ukraińskiej. No ale wtedy tego nie wiedziałem, więc w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku udałem się w dalszą drogę. Trochę przyzwyczaiłem się już do dobrych nawierzchni, ale za miastem wbiłem się na trasę H-13 i przez ostatnie 40 km na Ukrainie mogłem się od nich odzwyczaić. Tragedii jednak nadal nie było. W przygranicznym Małym Bereznym zatrzymałem się pod sklepem, w którym pozbyłem się ukraińskich drobniaków co do ostatniej kopiejki. Zaopatrzyłem się w sporo płynów, które musiały mi wystarczyć na całą Słowację i skierowałem się na przejście graniczne. Ukraiński pogranicznik rzucił jedynie okiem na okładkę mojego paszportu i podniósł szlaban. Po słowackiej stronie spora i statyczna kolejka pojazdów, ale okazało się, że rowerem mogę wciskać się przed nimi. Zewnętrzna granica Unii, więc spodziewałem się, że tak gładko nie pójdzie. I rzeczywiście, bo ostra słowacka pograniczka nasłała na mnie celnika. W przeciwieństwie do damy w mundurze, facet okazał się jednak zupełnie normalny. Co prawda wypytywał o szmuglowane papierosy i alkohol, ale do żadnego grzebania po sakwach nie doszło. A że mówił płynnie po polsku, więc skończyło się na kilkuminutowej pogawędce o urokach jazdy rowerem po Ukrainie. W końcu szlaban jednak powędrował w górę i wjechałem do Ubl'i. Ponieważ chciałem przejechać wzdłuż brzegów Zemplínskiej Šíravy, więc w miasteczku odbiłem na południowy-zachód na Sobrance. Na tym odcinku liznąłem wschodni kraniec pasma Wyhorlatu. Apogeum tego lizania nastąpiło za Dúbravą, gdzie zaczął się konkretny podjazd. Jego zwieńczeniem był 12% fragment i pierwsza podczas tego wyjazdu serpentyna. Cieszyłem się z niej jak dziecko. Jeszcze wtedy nie wiedziałem, że następnego dnia serpentyny będą mi wychodzić bokiem. Na podjeździe minąłem się z dwójką górali – w przeciwieństwie do ukraińskich rowerzystów, odpowiedzieli z entuzjazmem na pozdrowienia. W Podhorodzie zacząłem zjazd i za Tibavą moim oczom ukazała się płaska jak stół, otwarta przestrzeń Niziny Wschodniosłowackiej. W Sobrancach miałem skręcić na południe, aby przejechać Zemplínską Šíravę wzdłuż północnego brzegu, bo na mapie droga zdawała się przebiegać tam bardzo blisko niego. Zagapiłem się jednak, bo rozbawił mnie jakiś słowacki szyld. Gdy w końcu zorientowałem się, że coś jest nie tak, ujechałem już tak daleko, że nie chciało mi się zawracać. Chcąc nie chcąc pojechałem więc na Michalovce. Ten nawigacyjny błąd wyszedł mi jednak na dobre, bo okazało się, że akwen otoczony jest wysokim wałem. Na północnym brzegu i tak najprawdopodobniej nie byłoby wiele z jezdni widać. Przed miejscowością Lúčky odbiłem z głównej drogi i asfaltowym traktem dotarłem pod stromy wał. Rower zostawiłem u jego podnóża i wspiąłem się nań bez balastu. Okazało się, że zaletą objeżdżania Zemplínskiej Šíravy wzdłuż południowego brzegu jest panorama piętrzących się na północy najwyższych szczytów Wyhorlatu. Słońce chyliło się już ku zachodowi, więc chcąc nie chcąc ruszyłem w dalszą drogę. Za Michalovcami, na granicy Pogórza Wschodniosłowackiego, zrobiłem przerwę na przygotowania do nocnej jazdy. W sumie końcowe 70 km tego dnia okazało się pełne wrażeń. Pożegnałem płaskie, skierowałem się na północ i w resztkach światła mogłem podziwiać majaczący w oddali Beskid Niski. Niski – ten przymiotnik bardzo mi się podobał. Przez cały czas wypatrywałem na horyzoncie najniższej z możliwych przełęczy w nadziei, że właśnie na nią będę się wspinał. Po zachodzie słońca zrobiło się zdecydowanie zimniej i bardzo wilgotno. Sakwy i rower aż błyszczały od kondensującej na nich wilgoci. Rozgwieżdżone niebo i prawie pełna tarcza Księżyca rozjaśniały ciemności i w ich świetle mogłem dostrzec zarysy stad dzikich zwierząt przemykających skrajem lasów. Przejeżdżałem przez uśpione wioski, w których witało mnie psie darcie pysków. W myślach zacząłem już wychwalać słowacki porządek, bo czworonogi zdawały się nie szwendać luzem po okolicy. Nie to co w Polsce. Pochwały okazały się jednak przedwczesne, bo na rogatkach jakiejś wsi dwa psy ruszyły za mną w pościg. O pokonaniu ich prędkością nie było mowy, więc jechałem swoje, oślepiając je jedynie mocnym światłem lampki. Pomogło. Do Medzilaborców piąłem się konsekwentnie w górę, ale podjazd był niepokojąco łagodny. Niepokojąco, bo znajdowałem się coraz bliżej biegnącej przez Przełęcz Beskid nad Radoszycami granicy, ale byłem tak nisko, że perspektywa ostrej końcówki stawała się bardzo realna. I rzeczywiście, za Palotą nachylenie zaczęło odczuwalnie rosnąć. Byłem cholernie senny i nie chcąc tego wszystkiego przeciągać postanowiłem dotrzeć do szczytu za jednym zamachem. W świetle Księżyca zdawało mi się, że siodło przełęczy jest tuż, tuż. Pomimo niskiej temperatury zrobiło się wyjątkowo gorąco, a puls zacząłem odczuwać całym ciałem. Koniec końców ostra końcówka podjazdu mnie złamała i musiałem przystanąć. Cała sytuacja zaczynała wydawać się surrealistyczna. Po pierwszej w nocy siedziałem przy rowerze na jakimś górskim odludziu w pobliżu granicy państwowej. Żałuję, że nie miałem wtedy na sobie pulsometru, bo w momencie, w którym podjazd mnie wypluwał jechałem zapewne na maksymalnym tętnie. Po odpoczynku doturlałem się do szczytu jadąc wężykiem od ściany do ściany. Ponieważ balansowałem na granicy jawy i snu, chciałem jedynie zjechać do Polski i gdzieś w okolicach Radoszyc zatrzymać się na nocleg. Na szczycie przełęczy zamajaczyły jednak zarysy wiaty. Decyzję podjąłem błyskawicznie i pięć minut później zasypiałem zapakowany pod jej dachem w śpiwór.Podsumowując, dzień bardzo intensywny. Pogoda dopisała i jazda za dnia była czystą przyjemnością. Nocą zrobiło się trochę bardziej hardkorowo, ale z perspektywy czasu muszę przyznać, że to też miało swój urok. Koniec końców nie udało mi się przeskoczyć Słowacji (wiata, w której spędziłem noc znajdowała się kilkanaście metrów od linii granicznej). Dobrze się jednak stało, bo nocny zjazd do Radoszyc z pewnością by mnie mocno wychłodził. No i pierwszy nocleg na granicy państwowej to też nie byle co.

Okolice Kajdanowa z widokiem na Antałowiecką Polianę (968 m) i Makowicę (978 m) © chirality

Okolice Dubriwki z Antałowiecką Polianą i Tokarnią w tle © chirality

Serednie na tle Antałowieckiej Poliany © chirality

Pagórki przed Niżnym Sołotwinem © chirality

Przedmieście Użhorodu z majaczącym w oddali pasmem Wyhorlatu © chirality

Raczej z młynka © chirality

Użhorod © chirality

Jakaś urczystość pod cerkwią w Użhorodzie © chirality

Kamieniołomy w Kamianicy © chirality

Kosmatec (582 m) na granicy ukraińsko-słowackiej © chirality

Spojrzenie wstecz na pasmo Wyhorlatu © chirality

Otwarta przestrzeń Niziny Wschodniosłowackiej © chirality

Wyhorlat (1076 m) © chirality

Lúčky © chirality

Boczna droga nad Zemplínską Šíravę ze wzgórzami Wyhorlatu w tle © chirality

Wysoki wał Zemplínskiej Šíravy © chirality

Mój rower nad Zemplínską Šíravą © chirality

Zemplínska Šírava © chirality

Zemplínska Šírava na tle Gór Skańskich © chirality

Zemplínska Šírava na tle pasma Wyhorlatu © chirality

Zmierzch za Michalovcami z Gorami Skańskimi w tle © chirality

Góry Humieńskie © chirality

Noc w Górach Humieńskich © chirality
- DST 236.89km
- Czas 12:46
- VAVG 18.56km/h
- VMAX 39.30km/h
- Temperatura 25.0°C
- Podjazdy 1352m
- Sprzęt Banana Rama
- Aktywność Jazda na rowerze
Skok przez trzy granice: Na Zakarpacie!
Czwartek, 18 sierpnia 2016 · dodano: 26.02.2017 | Komentarze 0
Pobudkę po ciężkim dniu zrobiłem przed szóstą, szybko się ogarnąłem i opuściłem hotel tuż po siódmej. Zimno i lekka mgła, więc jak na połowę sierpnia warunki marne. No ale mogło być zdecydowanie gorzej. Drogi dosyć puste, więc z miasta wydostałem się w miarę sprawnie i dobrej jakości drogą magistralną M-06 skierowałem się do Stryju. Na otwartym terenie zrobiło się odczuwalnie chłodniej i temperatura spadła do mizernych 7 stopni. Jakby tego było mało, mgła zaczęła szybko gęstnieć. Doszło do tego, że gdy tuż za Lwowem trafiłem na serię niewielkich ostrych wzniesień, to będąc na szczycie nie widziałem ich dna. Włączyłem pełne oświetlenie i próbowałem w tych warunkach jechać, ale za Lipnikami rozsądek zwyciężył i zrobiłem na poboczu dwudziestominutowy postój. Aby nie marnować czasu, przeczyściłem i nasmarowałem napęd, który po błotach dnia poprzedniego był w opłakanym stanie. Dobrze, że przynajmniej smar do łańcucha z domu zabrałem. Koniec końców wschodzące słońce zaczęło z wolna rozganiać mgłę, więc ruszyłem w dalszą drogę. Wyprzedził mnie tutaj już kolejny na ukraińskiej ziemi szosowiec, który pomimo złych warunków jechał bez jakichkolwiek świateł. Spotkałem go ponownie, gdy kilkanaście kilometrów dalej zrobił nawrót. W okolicach Drochowyża minąłem też dwóch sakwiarzy. Chyba Polaków, bo sakwy mieli bardzo podobne do moich. Jadący z tyłu wydawał się być zdrowo ujechany, co mnie trochę zmartwiło, bo zapewne zmierzałem tam, gdzie to ujechanie nastąpiło. Za Rozwadowem przekroczyłem Dniestr i już wtedy zaczęły majaczyć na horyzoncie zarysy Karpat. Moje pierwsze góry, przez które będę próbował przejechać! Na wjeździe do Stryju nie powitał mnie nawet pies z kulawą nogą. Nie powitał, bo wystrzelił zza jakiegoś ogrodzenia i udał się za mną w pościg. Pomimo że tylną nogę miał dziwacznie złamaną i łapę zawiniętą do tyłu, dosyć długo nie odpuszczał. Szacunek za upór, ale nagana za atakowanie bezbronnego. W mieście chciałem poszukać klocków hamulcowych, ale obawiałem się, że bariera językowa będzie nie do przeskoczenia. Na szczęście dostrzegłem budynek z biało-czerwonym szyldem, na którym widniał napis Centrum Kultury Polskiej. Pracujący tam ludzie, z którymi mogłem się normalnie dogadać, rozrysowali mi drogę do serwisu rowerowego. Znalazłem go szybko, bo znajdował się tuż obok polskiego kościoła. Bardzo staroświecki warsztat, w którym było na składzie to, czego szukałem. W walce z inflacją ceny na etykietach były podane w dolarach, które mechanik przeliczał na hrywnie po aktualnym kursie. -Kitajskie gówno, ale lepsze, niż to, co masz - powiedział z zadziwiającą szczerością szef tego przybytku wręczając mi klocki. Zaczął obmacywać mój rower i gderać, że powinienem przesmarować linki hamulców i przerzutek, itp., więc czym prędzej się stamtąd zmyłem. Małe klocki w sakwie, a duży ciężar z serca. Z entuzjazmem ruszyłem w dalszą drogę, tym bardziej, że pogoda wypiękniała. Jadąc doliną rzeki Stryj zaczęły otaczać mnie na flankach, na razie niepozorne, pagórki Beskidów Brzeżnych. Gdy przejęła mnie rzeka Opór, znalazłem się w Beskidach Skolskich i mijane górki były już zdecydowanie wyższe. Ciułając mozolnie metry w pionie dotarłem do pomnika trębaczy na przełęczy Wrota Tucholskie (441 m). Byłem więc wyżej, niż poprzedniego dnia na Czartowskiej Skale. Na pomniku brakowało posągu żołnierza, ale powiewała na nim ukraińska niebiesko-żółta obok upowskiej czarno-czerwonej. Pozostało mi mieć nadzieję, że w górach nie operuje jakakolwiek aktywna partyzantka. Rozsądek nakazywał coś zjeść, więc w Skolem zatrzymałem się w restauracji na tradycyjny ukraiński obiad. Coś w mowie rąk poszło nie tak i na moim talerzu wylądowały z jakiegoś powodu dwa kotlety. Jeden z nich miał tyle szczęścia, że pokonał w tylnej kieszonce koszulki całe Karpaty. O ile wcześniej podjazdy były bardzo łagodne, to za Skolem zrobiły się już znacznie dłuższe i bardziej strome. No ale ponieważ ta trasa jest przeznaczona dla ciężkiego ruchu towarowego, o obscenicznych gradientach nie mogło być mowy. Ukraińskie znaki ostrzegające przed stromymi podjazdami i spadającymi kamieniami są bardzo podobne i z daleka ciężko je odróżnić. -Lepiej żeby to była lawina - zaklinałem w myślach rzeczywistość, gdy w oddali pojawiał się któryś z nich. Jak zwykle przydrożny handel kwitł i na skraju lasów mijałem wielu sprzedawców grzybów. Po przepełnionych koszach i rozmiarach owocników widać było, że jest ich wysyp. Nie mogłem się powstrzymać i zatrzymałem się przed jedną z handlujących grupek. Dzięki temu dowiedziałem się, że kozak to kozarik, borowik to biłyj grib, a kurka to lisiczka. Nie wierzę, że grzybiarze chodzą po tamtejszych lasach poziomicami, więc trzeba mieć niezłą kondycję na takie hobby. Pomiędzy Tucholką i Nagórnym, na granicy Beskidu Skolskiego i Grzbietu Wododziałowego, znalazłem się w najwyższym punkcie dzisiejszej trasy (797 m, czym już zdecydowanie poprawiłem rekord z wczoraj). Ponieważ kilometr dalej w Dolnówce trafiłem w lesie na urokliwe miejsce postojowe z pięknym widokiem na góry, więc zrobiłem tam przerwę na odpoczynek i wymianę klocków. Spodziewałem się, że wkrótce będę hamulców bardzo potrzebował i tak też było. Generalnie do końca dnia miałem potem z górki, chociaż zdarzyło się też kilka konkretnych podjazdów. Jeden z nich, za Iwaszkowcami, wiódł na Przełęcz Latorycką stanowiącą granicę obwodów lwowskiego i zakarpackiego. Potem czekał mnie zjazd w dolinę Latoricy, której wartki strumień towarzyszył mi przez resztę dnia. Rzeka przeplatała się z jezdnią, więc co chwila pokonywałem most. Doszło do tego, że zbliżając się do kolejnego zakładałem się sam ze sobą, że pod nim będzie płynęła Latorica. Zakłady zawsze wygrywałem. A na ruchliwym skrzyżowaniu dróg za Nyżnymi Worotami najechałem na policyjną (a może jeszcze milicyjną) blokadę. Sprawdzali na niej każdy pojazd, ale mnie przepuścili bez zawracania gitary. Akcja policji mogła mieć coś wspólnego z broniącym dostępu do Połoniny Równej podjazdem, który znajdował się tuż za rozstajem dróg. Jak na standardy tej trasy był on wyjątkowo stromy, więc niektóre objuczone ciężarówki mogły mieć z nim problemy. O ile na północnym stoku Karpat zalesienie było niewielkie, o tyle na południowym drzewa rządziły. Zalesione pagórki zbliżyły się do siebie i droga stała się zielonym tunelem. Czułem się w nim lekko stłamszony i po kilkunastu kilometrach zacząłem tęsknić za otwartymi przestrzeniami. W prześwitach wiele polan było porośniętych barszczem sosnowskiego – podczas poprzednich wojaży po Ukrainie widziałem tę roślinę, ale były to raczej pojedyncze egzemplarze. Gdyby w Polsce barszcz występował na taką skalę, ogłoszono by jakiś stan alarmowy albo zebranie kolektywu. Na szczęście z lasów wyjechałem jeszcze za dnia, ale ostatnie 35 km do Mukaczewa pokonywałem już w nocy. Odcinek dosyć stresujący, bo ruch ciężarowy niewiele stracił z popołudniowej intensywności. Poza tym dopiero teraz zaczynałem odczuwać, że mocne górskie słońce solidnie mnie tego dnia spaliło. Do miasta dotarłem po dwudziestej drugiej, wbiłem się do hotelu w centrum (podobnie jak we Lwowie dobry standard, a do tego taniej), rower zostawiłem w zamykanym magazynie i przed północą spałem już snem sprawiedliwego.Podsumowując, dzień pełen kontrastów. Pod Lwowem przenikliwie zimno i mgliście, a w górach słonecznie i upalnie. Przejazd przez Karpaty sprawił mi masę frajdy. Bardzo dobre asfalty z poboczami, urzekające krajobrazy, niezbyt upadlające podjazdy i przyjemne zjazdy. Ciężki ruch samochodowy co prawda intensywny, ale kierowcy na wskroś profesjonalni. Jedynie raz, gdy byłem na zjeździe, wyskoczył mi z naprzeciwka na czołówkę jakiś delikwent w osobówce. Widziałem po średnicy karku, że nie odpuści, więc skończyło się ucieczką na pobocze i pozdrowieniami środkowym palcem. Ponieważ o górach mam niewielkie pojęcie, więc w opisie karpackiego fragmentu trasy korzystałem ze świetnie zrobionej mapy regionalizacji Karpat Ukraińskich autorstwa Adama Rugały. Jego bloga zdecydowanie warto odwiedzić, bo o Karpatach Wschodnich wie chyba wszystko.
Z innej beczki, gdy przeglądałem zrobione zdjęcia ciekawiło mnie, jakie szczyty na nich uwieczniłem. Niby można konsultować mapy i na tej podstawie dokonywać identyfikacji, ale ze zdjęć ciężko jest oszacować odległość od majaczących się gdzieś na horyzoncie obiektów. Zastanawiałem się, czy jest jakaś strona w sieci, która potrafi symulować pole widzenia i identyfikować obiekty widziane na horyzoncie z dowolnego miejsca na ziemi. Trochę pogrzebałem i znalazłem heywhatsthat. Strona jest nieoceniona dla ludzi parających się tworzeniem panoram z wysokich gór, z których widać szczyty odległe dosłownie o setki kilometrów, ale okazuje się, że rowerzyści też mogą z niej co nieco wycisnąć.

Świt we Lwowie © chirality

Palenie szkodzi © chirality

Mgła pod Lwowem © chirality

Podnoszące się mgły w okolicach Krasowa © chirality

Roboty drogowe za Rozwadowem © chirality

Kornel Makuszyński przy Centrum Kultury Polskiej w Stryju © chirality

Polski kościół w Stryju © chirality

Pomnik Bandery w Stryju © chirality

Karpackie grzyby © chirality

Trzy mosty na Stryju © chirality

Rzeka Stryj z wzgórzami Beskidów Brzeżnych w tle © chirality

Beskidy Brzeżne coraz bliżej © chirality

Rzeka Stryj i transkarpacka linia kolejowa Stryj-Mukaczewo w okolicy Synowódzka Niżnego © chirality

Synowódzko Niżne © chirality

Rzeka Stryj w okolicy Międzybrodów © chirality

Rogatki Międzybrodów z majaczącymi na horyzoncie Beskidami Skolskimi © chirality

Przełęcz Wrota Tucholskie © chirality

Skole © chirality

Lost in translation: miała być jedna świnina, a nie dwie świniny © chirality

Między Skolem a Korostowem © chirality

Korostów z pasmem tysięczników w tle - z prawej Sekul (1057 m) © chirality

Sekul (1057 m) © chirality

Karpacka elektryfikacja © chirality

Między Koziową a Orawą © chirality

Pławie © chirality

Podjazd przed Tucholką © chirality

Tuż przed szczytem w Nagórnym © chirality

Nagórne - spojrzenie za siebie © chirality

Kapliczka w Nagórnym © chirality

Panorama z Dolnówki © chirality

Dolnówka © chirality

Wymiana zmasakrowanych klocków w Dolnówce © chirality

Cztery tysięczniki przed Smorzem © chirality

Taras widokowy na Przełęczy Latoryckiej © chirality

Najwyższy szczyt Bieszczadów, Pikuj (1408 m), widziany z Przełęczy Latoryckiej © chirality

Widok z Przełęczy Latoryckiej © chirality

Widok z Przełęczy Latoryckiej © chirality

Zjazd z Przełęczy Latoryckiej © chirality

Pierwsze metry w obwodzie zakarpackim - zjazd w dolinę Latoricy © chirality

Pierwsza miejscowość w obwodzie zakarpackim © chirality

Panorama Połoniny Borżawskiej z Tysziwa © chirality

Zjazd w okolicach Abranki © chirality

Zjazd do klaustrofobii Połoniny Równej © chirality

Zalesione wzgórza Połoniny Równej © chirality

Poletko barszczu Sosnowskiego w dolinie Latoricy © chirality
- DST 213.95km
- Teren 20.00km
- Czas 13:03
- VAVG 16.39km/h
- VMAX 35.40km/h
- Temperatura 21.0°C
- Podjazdy 862m
- Sprzęt Banana Rama
- Aktywność Jazda na rowerze
Skok przez trzy granice: Na Lwów!
Wtorek, 16 sierpnia 2016 · dodano: 09.02.2017 | Komentarze 0
Noc spokojna, ale jak na połowę sierpnia dosyć chłodna. Obudziłem się jeszcze w ciemnościach i z braku lepszego zajęcia polowałem z aparatem na wschód słońca. Uchwyciłem jego pierwsze promienie, ogarnąłem majdan, wyjadłem resztki prowiantu, który wiozłem z domu i po szóstej czasu lokalnego ruszyłem w dalszą drogę. Wjechałem do Makowiczów, gdzie pomimo wczesnej pory przy obejściach kręciło się już wielu mieszkańców. Gdy widziałem, że moja obecność o takiej porze zakłócała komuś poranne rytuały, machałem ręką wołając „dobryj deń!” (bladym świtem powinno być jednak „dobryj ranok!” - człowiek uczy się całe życie). Wiadomo, że ktoś kto ma złe zamiary się raczej nie wita. Za miasteczkiem wjechałem na gruntówkę do Twerdyń. Jest tam kilka hopek i postanowiłem przejechać je jednym ciągiem, aby na Stravie postawić takiego KOM'a, którego przez długi czas nikt nie byłby w stanie mi odebrać. Plan niestety spalił na panewce, gdy zobaczyłem nadciągającą od strony wioski sforę psów. Ponieważ wolałem nie sprawdzać na własnej skórze, czy są przyjazne, więc odbiłem w bok i z bezpiecznej odległości je obserwowałem. Gdy przebiegły, wróciłem na trasę, ale co raz odwracałem się za siebie, bo a nuż pieskom zachciałoby się wracać. W Twerdyniach mieszkańcy wyprowadzali już zwierzęta na pastwiska i po manewrze z „dobryj deń!” strofowali towarzyszące im psiaki, gdy te reagowały na obcego kłapaniem pysków. Przed Kisielinem zboczyłem z głównej drogi i podjechałem pod zbiorową mogiłę 500 miejscowych Żydów. W zeszłym roku przejeżdżałem obok tego miejsca, ale było wtedy przed żniwami i pomnik skrywał się gdzieś w żółtych łanach zboża. Dodatkowo niewiarygodny skwar skutecznie wybijał mi z głowy wszelką ciekawość świata. Tym razem był inaczej, bo poranek rześki, a miejsce doskonale widoczne wśród krótko skoszonych pól. Prosty monument, ale taki właśnie w tym miejscu pasował. Żydowskich mieszkańców tych okolic wymordowano hurtem poza osadami ludzkimi podczas likwidacji kisielińskiego getta w sierpniu 1942 roku. Rok później, Polaków i innych (np. w Kupyczowie, przez który przejeżdżałem wczoraj, mieszkało przed wojną wielu Czechów) na raty i zwykle wśród domostw. W samym Kisielinie zrobiłem krótki postój przed ruinami kościoła, pod którym doszło w 1943 roku do rzezi i na tym definitywnie skończyłem z martyrologią, bo ile można. Był to o tyle ważny moment mojej podróży, że odtąd poruszałem się po zupełnie dla mnie nowych terenach. Za kościołem przejechałem mostek na rzece Stochód i wbiłem się w gęste lasy. Zrobiło się lekko klaustrofobicznie, na flankach pojawiły się mokradła, a do tego dopadła mnie krótkotrwała mżawka. Droga była miejscami dosyć piaszczysta, co zmuszało mnie do brania niektórych odcinków z buta. Po wyjechaniu z lasu pobujałem się trochę po gruntówkach, aż trafiłem na bardzo popularną w tych rewirach nawierzchnię, czyli gruby i byle jak ubity tłuczeń. Mijałem anonimowe sioła i coraz bardziej jazda po tych wertepach przestawała mi się podobać. Na mapie widziałem, że jadę praktycznie równolegle do drogi H-22 Włodzimierz Wołyński-Łuck i jeżeli będę trzymał się śladu, to wbiję się w nią dopiero przed Torczynem. Zdecydowałem się jednak zakończyć przygodę z tłuczniem jak najszybciej i skręcając na Sirniczki dotarłem po paru kilometrach do asfaltu. Jego jakość była oględnie mówiąc taka sobie, ale i tak reprezentował on wyższy poziom cywilizacji, niż kamienie. W Torczynie podjechałem do centrum, aby uzupełnić zapasy płynów. Szaro-buro, więc nie zabawiłem tam długo. Przed południem dotarłem do Łucka, który przywitał mnie chaosem na drogach. Ze względu na to, jak i na typ zabudowy i obecność trolejbusów, miasto przypominało mi Lublin, więc pewnie dlatego chciałem je czym prędzej opuścić. Na rogatkach czekało mnie podjęcie ważnej decyzji. Początkowo planowałem jechać na Lwów opłotkami, ale po wcześniejszych doświadczeniach z tłuczniem, zdecydowałem się trzymać głównej magistrali H-17. Z perspektywy czasu mogę powiedzieć, że była to bardzo dobra decyzja, bo nawierzchnia jak i natężenie ruchu sprawiały, że jechało się przez większość trasy komfortowo. O ile do Łucka zachodni wiatr pomagał, o tyle na odcinku do Lwowa nasza relacja zyskała na subtelności. Na długich prostych biegnących na południowy-zachód dawał mi popalić, a na tych biegnących minimalnie bardziej na południe już nie. Na rogatkach podłuckiego Horodyszcza zrobiłem przerwę w przydrożnym barze na kawę i ukraińską wersję hamburgera. Pierwsze 100 km za Łuckiem okazało się dosyć interwałowe. Ciągle góra-dół, więc nie było czasu się nudzić. Tuż za Horodyszczem, gdy wspinałem się na jakiś długawy podjazd, wyprzedził mnie szosowiec. Ogromnie mnie to zaskoczyło, bo był to pierwszy raz, kiedy spotkałem na Ukrainie kogokolwiek na tak delikatnym rowerze. Ponieważ droga była prosta po horyzont, więc widziałem go przed sobą jeszcze przez wiele kilometrów. Pojawiał się na szczytach podjazdów, by po chwili zanurkować w kolejnej dolince. Później dostrzegłem przed sobą rowerzystkę, która strasznie twardo brała wszystkie podjazdy. Gdy ją wyprzedzałem okazało się, że ma tylko jedno przełożenie – jednak przerzutki to dobra rzecz. Ponieważ zatrzymywałem się na robienie zdjęć, więc tasowałem się z niewiastą na rowerze jeszcze dosyć długo. O ile wczoraj mijałem wiele osób handlujących tym, co urodziły lasy, o tyle teraz były to tradycyjne płody rolne. Przed obejściami na stołkach poustawiane były misy, a w nich jabłka, gruszki, mirabelki, pomidory i Bóg wie, co jeszcze. Nikt tego nie pilnował, więc gdybym wykazał się odrobiną przedsiębiorczości... Za Żurawnikami opuściłem rejon wołyński i wjechałem do rejonu lwowskiego. Żeby nie było za kolorowo, w Radziechowie wpadł kilkukilometrowy odcinek, na którym droga H-17 była w fatalnym stanie. Pojazdy wyszukiwały sensownej trajektorii między licznymi wyrwami, więc kończyło się na tym, że niektóre jechały prawą stroną „jezdni”, niektóre lewą, a inne środkiem. Istne ruchy Browna. Już nieco bliżej Lwowa trafiłem też na serię kilkukilometrowych odcinków, na których musiałem przystawać, aby wyczyścić opony ubrudzone lepikiem i przyklejonym do niego drobnym żwirem. Z moich dziecięcych wojaży po Ukrainie pamiętałem, że zalewanie dziur w asfalcie lepką mazią i posypywanie tego kamykami, to równie popularna, co bezsensowna metoda remontu dróg. Z ogromną ulgą wyprzedziłem brygadę parającą się tym procederem, bo wiedziałem, że przed nią droga będzie czysta. Po 100 km interwałów, kolejne 30 km było przyjemnie płaskie. Złapał mnie tam co prawda deszcz, ale był tak krótkotrwały, że nawet nie zdążyłem się zatrzymać, aby wrzucić na siebie kurtkę. Jakieś 30 km od Lwowa wyskoczyło kilka 10% podjazdów, jakość nawierzchni wyraźnie się pogorszyła, ale i tak nie była specjalnie tragiczna. Tutaj też zaczęło się ściemniać, więc tym bardziej miałem motywację do jazdy. Na wiele kilometrów przed Lwowem ruch samochodowy zrobił się bardzo intensywny. Do tego drogowskazy zdawały się pokazywać odległość dzielącą mnie od centrum, która nijak nie miała się do rzeczywistości. Było to lekko irytujące, gdy czytałem „Lwów 7”, by po kilku kilometrach przeczytać „Lwów 13”. Koniec końców dobiłem jednak pod gmach Opery Lwowskiej. Z dzieciństwa pamiętałem, że w tych okolicach był hotel „Intourist” i pomimo tego, że funkcjonował teraz pod innym szyldem (hotel Lviv), dosyć szybko go odnalazłem. Przed godziną 22 uwinąłem się z rezerwacją pokoju (standard naprawdę przyzwoity) i po krótkim wypadzie na miasto po zakupy, o godzinie 23 poszedłem spać. Rower z ciężkim sercem zostawiłem w korytarzu na niskim parterze, nawet go nie zapinając linką.Podsumowując, dzień dosyć udany pomimo tego, że na taki się nie zapowiadał. Rankiem dopadł mnie na wołyńskich wertepach spory kryzys i w kniejach pod Kisielinem zastanawiałem się, czy będę w stanie doturlać się chociaż do Łucka. Ale gdy już tam byłem, zapewne za sprawą pięknej pogody, wstąpiły we mnie nowe siły. Entuzjazm do dalszego kręcenia powrócił, gdy zobaczyłem, jak dobre asfalty czekały na mnie w drodze na Lwów.

Wołyński świt © chirality

Pierwszy promyk słońca © chirality

Wołyński wschód słońca © chirality

Żniwa, żniwa i po żniwach © chirality

Okolice Kisielina © chirality

Zbiorowa mogiła pod Kisielinem © chirality

Zbiorowa mogiła pomordowanych Żydów pod Kisielinem © chirality

Memoriał masakry Żydów w Kisielinie © chirality

Trochę o żydowskiej historii Kisielina i okolic © chirality

Mapa pomnika pod Kisielinem © chirality

Tablica pamiątkowa w miejscu masakry Żydów w Kisielinie © chirality

Słowo o kościele katolickim w Kisielinie © chirality

Ruiny kościoła w Kisielinie © chirality

Plebania kościoła w Kisielinie © chirality

Miejsce pochówku ofiar masakry w Kisielinie © chirality

Kościół w Kisielinie © chirality

Kisielińskie lasy © chirality

174 jaskółki © chirality

Cerkiew w Zubilnie © chirality

Okolice Uhrynowa © chirality

Okolice Szklina © chirality

Żurawniki © chirality

Wołyński krajobraz © chirality

Bociany w okolicach Żurawników © chirality

Pogranicze między rejonem wołyńskim i lwowskim © chirality

Monument w Stojanowie © chirality

Pod Radziechowem © chirality

Pomnik w Radziechowie © chirality

Brygada lepikowo-żwirowa w okolicach Grzędy © chirality

Hopki w okolicach Wisłoboków © chirality

Spontaniczna formacja pasa rowerowego w okolicach Kłodzienka © chirality

Gmach Opery Lwowskiej © chirality
- DST 282.10km
- Teren 10.00km
- Czas 13:58
- VAVG 20.20km/h
- VMAX 39.20km/h
- Temperatura 21.0°C
- Podjazdy 569m
- Sprzęt Banana Rama
- Aktywność Jazda na rowerze
Skok przez trzy granice: Na Wołyń!
Poniedziałek, 15 sierpnia 2016 · dodano: 07.02.2017 | Komentarze 0
Tak jak w poprzednich latach (2014 i 2015), tak i w tym roku planowałem skorzystać z Europejskich Dni Dobrosąsiedztwa i przedostać się na Ukrainę tymczasowym mostem w Zbereżu. O ile podczas poprzednich wyjazdów skupiałem się praktycznie na Wołyniu, o tyle teraz chciałem dotrzeć nieco dalej na południe i do Polski wrócić przez Słowację. Przygotowania do wyjazdu potraktowałem zupełnie na luzie, wszak Ukraina to nie koniec świata. To podejście odbiło mi się potem lekką czkawką, ale gdybym chciał dopiąć każdy detal, to byłbym gotowy pewnie dopiero na jesieni.W trasę ruszyłem po czwartej rano, kilka minut po wschodzie słońca. Dzięki temu szybko zrobiło się jasno, a na serwisówce S17 mogłem już podziwiać pełną tarczę naszej gwiazdy na krwawym niebie. Wiatr wiał z północnego-zachodu i przez znakomitą większość dnia bardziej pomagał, niż przeszkadzał. Odcinek do Piask upłynął na oswajaniu się z objuczonym rowerem i szukaniu optymalnego przełożenia, z którym mógłbym się zaprzyjaźnić na dłużej. Za miastem wskoczyłem na DK12 i bez przygód dotarłem utartym szlakiem do Chełma. Atmosfera dosyć senna, jedynie pod kościołem na wzniesieniu w centrum trochę wiernych celebrujących święto Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny. Z Chełma do Uhruska nie pojechałem najkrótszą drogą, a zakolami, bo na wschód od miasta zostały mi do odhaczenia dwie gminy mojego województwa. Na tym odcinku trafiło się sporo gruntówek i leśnych duktów (uroki planowania trasy w Gpsies), ale nigdzie nie było jakoś specjalnie tragicznie. Tam też w leśnej gęstwinie moja trasa skrzyżowała się z parą łosi. Początkowo myślałem, że to biegające konie, bo ich kasztanowa sierść aż lśniła, ale w końcu doszedłem do wniosku, że mało prawdopodobne, aby konie miały poroża. W Rudzie Opalin przejechałem obok przystani rowerowej. Idealny trawnik, kilka zaparkowanych rowerów i rozbitych namiotów – dobre miejsce na nocleg podczas wyprawy na wschodnie rubieże naszego kraju. Przed Uhruskiem wbiłem się na Green Velo i dobrymi asfaltami dotarłem do Zbereża. Na przejściu granicznym niewiarygodny tłok, co w sumie nie powinno było mnie dziwić. W Polsce dzień wolny od pracy ze względu na nawet podwójne święto, a do tego ostatni dzień funkcjonowania mostu pontonowego na Bugu, więc wielu chciało wykorzystać uciekającą okazję. Na szczęście po kilkunastu minutach sterczenia wśród morza ludzi zostałem skierowany przez ukraińskiego pogranicznika do odprawy paszportowej bokiem. W przygranicznych Adamczukach zrobiłem godzinną przerwę na tradycyjnym jarmarku rozstawionym na dużej polanie. Wymieniłem pieniądze, zapakowałem zapas kwasu chlebowego i ruszyłem na pierwsze spotkanie z ukraińskimi wertepami. W Grabowie dołączył do mnie rowerzysta spod Chełma, z którym wspólnie pokręciliśmy do Świtazi. Wcześniej jednak musieliśmy pokonać męczące kocie łby prowadzące do Zalesia. Niby jedynie 10 kilometrów, ale jazda po takiej nawierzchni trochę się dłużyła. Mijaliśmy tam wielu sakwiarzy wracających z ukraińskich wojaży do Polski. Wśród nich ofiarę kocich łbów, która zgubiła na nich telefon. Prosiła, abyśmy rozglądali się za nim po okolicy, ale nasze rozglądania okazały się bezowocne. A szkoda, bo telefon by się zawsze przydał. W Zalesiu ostry zakręt, za którym już normalny asfalt. Co za ulga. Mój kompan używał do nawigacji map wojskowych, na których były zaznaczone nawet leśne ścieżynki prowadzące do Adamczuków. Nie wiadomo jednak, czy próba objechania w ten sposób przygranicznych wertepów nie zakończyłaby się wpadnięciem z deszczu pod rynnę. Nad Świtazią rozstałem się z moim kompanem, który odbił na objazd okolicznych jeziorek, i już samotnie ruszyłem na Luboml. Na skraju mijanych lasów wielu sprzedawców runa leśnego. Głównie dzieci i osób starszych. W tych okolicach towarem były czarne jagody, kozaki i kurki, ale ponieważ tego typu handel jest na Ukrainie bardzo popularny, więc podczas mojej dalszej podróży widziałem, co akurat wysypało w okolicznych lasach i co wyrosło w przydomowych ogrodach. Od samego rana towarzyszyło mi zachmurzone niebo, co kontrastowało z moimi poprzednimi wypadami na Wołyń, które odbywały się w warunkach wręcz tropikalnych. I tuż przed Lubomlem złapał mnie pierwszy deszcz. Schroniłem się przed nim na przystanku, ale na szczęście opady były słabe i krótkotrwałe. Za miastem wjechałem na drogę magistralną M-07. Pomimo tego, że ruch na niej jest dosyć żwawy, to nawet ją lubię, bo jakościowo nie odbiega od naszej DK12, której technicznie jest przedłużeniem. Droga prosta jak drut i płaska, z ciągnącymi się kilometrami delikatnymi podjazdami i takimiż zjazdami. Miałem dobry ogląd okolicy i było widać, że to tu, to tam popaduje deszcz. A że jechałem ze słońcem w plecy, więc co raz nad horyzontem wyskakiwały tęcze. Na szczęście deszcz mnie do końca dnia już oszczędził. W Kowlu nawet się nie zatrzymałem, bo zwiedzałem to miasto w minionych latach. Po 10 kilometrach krajówką M-19 skręciłem na Lubitów. Ruch spadł praktycznie do zera, podobnie jak jakość asfaltów. W miasteczku zrobiłem krótki postój pod sklepem na uzupełnienie płynów. Zaczepił mnie tam jakiś autochton, który pamiętał mnie z wojaży w tej okolicy w zeszłym roku. Ukraiński jest jednak dosyć trudnym językiem, szczególnie gdy się go nie zna, więc raczej sobie nie pogadaliśmy. Ustaliliśmy jedynie, że o tej porze rok wcześniej było żarko. Słońce już nurkowało za horyzontem, ale postanowiłem wydusić z tego dnia, ile się tylko da. Na polach rolnicy uwijali się ze żniwami, a krowy wracały leniwym krokiem do zagród. Minąłem cmentarz AK w Rokitnicy, rodzinną Gruszówkę, stosunkowo duży Kupyczów i za Czerniejowem postanowiłem zakończyć jazdę w tym dniu. Nocleg wypadł w połowie drogi między wioskami moich dziadków i pradziadków, Gruszówką i Twerdyniami, więc miejscem jakby da mnie na swój sposób wyjątkowym. Miałem jedynie nadzieję, że w przeciwieństwie do moich przodków, nikt mnie w nocy nie odwiedzi...
Ogólnie z tego dnia byłem bardzo zadowolony. Wyjechałem z domu dosyć wcześnie, pogoda do jazdy była wręcz idealna i dzięki temu udało mi się dotrzeć dalej, niż w poprzednich latach.

Wieża w Stołpiu © chirality

Centrum Chełma © chirality

Cementownia w Chełmie © chirality

Nieźle pojechał © chirality

Przystanek Green Velo w Zbereżu © chirality

Jezioro Świtaź, Wołyń © chirality

Płaska droga na Kowel © chirality

Tymczasem na trasie Luboml-Kowel © chirality

Słoneczniki, wiele słoneczników © chirality

Ciężkie chmury nad drogą M-07 Luboml-Kowel © chirality

Bociany na granicy pól © chirality

Ptaki, wiele ptaków © chirality

Tymczasem przed Kowlem © chirality

Cerkiew w Kowlu © chirality

Wjazd do Lubitowa © chirality

Żniwa na Wołyniu © chirality

Wołyńskie krowy © chirality
- DST 376.94km
- Czas 15:01
- VAVG 25.10km/h
- VMAX 43.70km/h
- Temperatura 28.0°C
- Podjazdy 569m
- Sprzęt Szosant
- Aktywność Jazda na rowerze
Siemiatycze
Wtorek, 9 sierpnia 2016 · dodano: 10.01.2017 | Komentarze 0
Trochę wahałem się czy wyruszać w podróż, bo prognoza pogody na druga część dnia była kiepska. Koniec końców postanowiłem jednak zaryzykować. W planach było przede wszystkim dotarcie do nowego województwa, podlaskiego, jak i zaliczenie dużego skupiska gmin północno-wschodniej rubieży województwa lubelskiego. Wyjechałem o 5 rano razem ze wschodem słońca i warto było, bo widoki zapierały dech. Do Łęcznej turlałem się pod ostre światło naszej gwiazdy i czułem się trochę niepewnie, bo skoro oślepiało mnie, to i kierowcy jadący za mną też niewiele widzieli. Kilka kilometrów przed miastem wyprzedził mnie ciągnik z przyczepą wypełnioną zbożem. Siadłem mu na kole i miałem nadzieję, że nie tylko najlepsze ceny w skupie są w Siemiatyczach, ale i kierowca o tym wie. Niestety, w Łęcznej nasze drogi się rozeszły. Trasa do Włodawy bardzo przyjemna – płasko jak stół, dobra nawierzchnia, niewielki ruch samochodowy i piękna pogoda. Czego można chcieć więcej? W mieście termometr wskazywał już 22 stopnie. Zrzuciłem z siebie, co się dało i w dalszą podróż wyruszyłem już na krótko. Na wyjeździe z Włodawy zza węgła wyskoczyła DDR, na którą karnie się wtoczyłem. I całe szczęście, bo za mną snuł się akurat radiowóz. Do Janowa Podlaskiego moja trasa pokrywała się generalnie ze szlakiem Green Velo. I w szczególności odcinek do Sławatycz okazał się rewelacyjny. Asfalt na DDR lepszy, niż na jezdni. Kilka razy mijałem też MOR'y z wieżami widokowymi. Wydają się one dobrymi miejscami na sakwiarskie noclegi. W Hannie zrobiłem pierwszy dłuższy postój na uzupełnienie płynów. Za Sławatyczami większość trasy nadal dobrej jakości, chociaż już raczej wąskimi jezdniami. Ruch w miarę spokojny, ale i tak dwóch gości jadących z naprzeciwka próbowało wyprzedzać na trzeciego. Skończyło się na strachu, bo obaj kierowcy w ostatniej chwili porzucili niebezpieczny manewr. Na tym odcinku mijałem masę sakwiarzy. Ze względu na bliskość granicy z Białorusią, sporo patroli Straży Granicznej zatrzymujących losowo samochody. Na wysokości Kukuryków nadziałem się na szemranej jakości wiadukt nad DK68. Nie dało się po tym jechać szosówką ze względu na szerokie szczeliny. Do tego drewniana kładka na poboczu, z której musiałem skorzystać, lata świetności miała już dawno za sobą. Szedłem więc po niej ostrożnie, jak po kruchym lodzie. W Janowie Podlaskim zrobiłem kolejną krótką przerwę pod sklepem, ale szybko stamtąd uciekłem, bo ktoś chciał mnie zrobić szefem stadniny koni. Rzekomo fakt, że w dzieciństwie oglądałem serial „Karino” czynił mnie idealnym kandydatem na tę fuchę. Za Zakalinkami wjechałem do województwa mazowieckiego, a w Sarnakach wbiłem się na krajową dziewiętnastkę. Droga tragiczna, bo pozbawiona pobocza, z kiepskim asfaltem i obłędnym natężeniem ruchu. Przekroczyłem Bug i po raz pierwszy znalazłem się rowerem w województwie podlaskim. Zrobiłem krótki postój na zdjęcie pod tablicą graniczną, otarłem łzy wzruszenia i ruszyłem w dalszą drogę, by po około 10 km dotrzeć do centrum Siemiatycz. Rozsiadłem się tam na długo, zbyt długo. W tym czasie pogoda zdążyła zmienić się diametralnie i niebo zaciągnęło się ciężkimi chmurami. Siemiatycze ewidentnie cierpią na brak obwodnicy. Biegnąca przez ich serce ruchliwa krajówka powoduje rozjechanie miasta przez ciężarówki. Przekonałem się o tym na własnej skórze, gdy udałem się w drogę powrotną. W ciągu minuty dwa razy wyprzedziły mnie tiry z przyczepami, które zajechały mi ogonem drogę podczas zbyt wczesnego zjeżdżania do prawej. Robiły tak, gdyż przy przejściach dla pieszych znajdują się tam na środku jezdni wysepki. Tak czy owak, parszywe uczucie, gdy tyle ton rozpędzonej stali wciska człowieka w krawężnik. Z tego powodu już nie mogłem doczekać się ponownego przekroczenia Bugu, za którym z ulgą opuściłem tymczasowo DK19 skręcając na zachód w kierunku Mężenina. Zrobiło się o wiele spokojniej, ale drogi generalnie były w tych rewirach, mówiąc delikatnie, parszywej jakości. Kilka kilometrów przed Łosicami niebo kotłowało się już na potęgę, a w oddali pojawiły się złowieszcze błyskawice. Miałem nadzieję, że zdążę do centrum miasta przed zlewą. Już widziałem wieżę kościoła w centrum i dlatego zignorowałem znajdujący się na poboczu zadaszony przystanek. Okazało się to brzemiennym w skutkach błędem, bo w kilka chwil zerwał się huraganowy wiatr i otworzyło się niebo. Świata nie było widać. Dosłownie w kilka sekund byłem przemoczony do suchej nitki, a wiatr nie pozwalał jechać z rozsądną prędkością. Walące dookoła błyskawice dodawały tej sytuacji swoistego kolorytu. Desperacko szukałem jakiegoś schronienia i w końcu na rogatkach miasta zajechałem pod jakiś sklep. Letnia burza, więc bardzo krótka. Po kilku minutach ponownie jak gdyby nigdy nic wyszło słońce, a niebo przyozdobiła podwójna tęcza. Ruszyłem w dalszą drogę i dzięki temu, że było jeszcze stosunkowo ciepło, przemoczenie nie było jakimś wielkim problemem. Potem aż do zachodu słońca tęcza pojawiała się to tu, to tam. Trochę mnie to martwiło, bo oznaczało, że deszcze w tych rewirach nie odpuszczały. W Mszannie przed kolejnym wjazdem na DK19 zorientowałem się, że zgubiłem nogawki, które wiozłem w tylnej kieszeni. Cóż było robić, zawróciłem, ale szczęśliwie znalazłem je bardzo szybko. Żeby sytuacja się jednak nie powtórzyła, postanowiłem je założyć. Na krótkim odcinku krajówką ponownie jazda z duszą na ramieniu. W Kopcach z ulgą skręciłem w boczne drogę, tradycyjnie już kiepskiej jakości. Chyba właśnie w tej okolicy trafiłem na istną karykaturę jezdni z niebosko zmaltretowany betonem (nie pamiętam dokładnie, gdzie to było, ale po danych prędkości mogę podejrzewać, że między Huszlewem a Kobylanami). Jazda po czymś takim byłaby niekomfortowa nawet góralem. Nie wiem, jakim cudem nie złapałem tam kapcia, ani nie straciłem szprychy, albo nawet ramy. Za Wygnankami opuściłem województwo mazowieckie i znalazłem się w macierzy. Teraz czekało mnie meandrowanie po okolicy w celu zaliczania kolejnych gmin. Jakość dróg generalnie bez zmian. W Leśnej Podlaskiej zakaz ruchu rowerowego i śmieszna DDR. Podobnie było w kilku innych małych miejscowościach na trasie. W okolicy Nowinek zaczęło się ściemniać na dobre. Za Rokitnem pojawił się po raz kolejny zmaltretowany do bólu beton. Kląłem na niego jak szewc, więc w rewanżu przeszedł on na skraju lasu w grząską gruntówkę, po której nie dało się już jechać. Konsultacja z mapą pokazała, że do Kijowca było kilka kilometrów lasem. Ponieważ nie uśmiechało mi się brać tego odcinka nocą z buta, więc wycofałem się na z góry upatrzone pozycje i objechałem ten kawałek przez Koczukówkę. Ponownie zaczął padać deszcz, a do tego po skręcie w Kijowcu na południe zorientowałem się, że jadę prosto w gwałtowną burzę. Deszcz i niebo w konwulsjach – to lubię. Wiedziałem, że w takich warunkach długo nie pociągnę i po wjeździe do Tucznej odpuściłem dalszą jazdę. Ulokowałem się na zadaszonym przystanku z zamiarem przeczekania do świtu. Nocka zimna, więc w myślach beształem siebie, za niezabranie z domu folii NRC. Opis końcówki tego wyjazdu tutaj.
Wschód słońca w Lublinie © chirality

Green Velo między Włodawą a Sławatyczami © chirality

MOR na Green Velo w okolicach Sławatycz © chirality

Cerkiew w Sławatyczach © chirality

Podlaski krajobraz © chirality

Żniwa z bocianami © chirality

Terespol © chirality

Wiadukt nad DK68 w okolicach Kukuryków © chirality

Janów Podlaski © chirality

Na granicy województw lubelskiego i podlaskiego © chirality

Most na Bugu przed Siemiatyczami © chirality

Fontanna w Siemiatyczach © chirality

Podwójna tęcza w Łosicach © chirality

DDR w Leśnej Podlaskiej © chirality

Zachód słońca na Podlasiu © chirality