Info

Więcej o mnie.

2020

2019

2018

2017

2016

2015

2014


Moje rowery
Wykresy roczne

+2
°
C
+2°
-2°
Lublin
Niedziela, 18
Poniedziałek | +1° | -1° | |
Wtorek | +2° | 0° | |
Środa | +3° | 0° | |
Czwartek | +3° | +2° | |
Piątek | +5° | 0° | |
Sobota | +2° | -3° |
Prognoza 7-dniową
Wpisy archiwalne w kategorii
noc
Dystans całkowity: | 16265.21 km (w terenie 439.80 km; 2.70%) |
Czas w ruchu: | 759:17 |
Średnia prędkość: | 21.42 km/h |
Maksymalna prędkość: | 56.30 km/h |
Suma podjazdów: | 61260 m |
Liczba aktywności: | 206 |
Średnio na aktywność: | 78.96 km i 3h 41m |
Więcej statystyk |
- DST 151.15km
- Czas 06:51
- VAVG 22.07km/h
- VMAX 38.90km/h
- Temperatura 28.0°C
- Podjazdy 731m
- Sprzęt Banana Rama
- Aktywność Jazda na rowerze
Batorz
Niedziela, 31 lipca 2016 · dodano: 19.09.2016 | Komentarze 0
Wyjechałem z domu dosyć późno, bo około piętnastej. W planie miałem standardową rundkę do Wysokiego z dodatkową pętelką z Draganów do Batorza. Jadąc wzdłuż Zalewu Zemborzyckiego delektowałem się błękitnym niebem. Zapowiadało się co prawda, że wiatr będzie przeszkadzał w pierwszej połowie trasy, no ale nie można mieć wszystkiego. W drodze do Bychawy pojawiły się skazy w tej sielance, bo zauważyłem szeroką falangę chmur sunących z zachodu, które bezpardonowo zrzucały deszcz. Trochę mnie to zaskoczyło, bo prognozy były raczej dobre, ale oceniłem, że jadąc cały czas na południe, zejdę tym chmurom z linii strzału. Z tym schodzeniem zeszło mi aż do Wysokiego. Wyglądało to lekko surrealistycznie, bo przed sobą na południu i wschodzie miałem cały czas błękitne niebo, a za plecami nieboskłon kotłował się w zwałach chmur. W Wysokiem pojawiły się przebłyski słońca i już zacząłem sobie przybijać mentalnie piątkę. Nie trwały one jednak długo. Wjechałem na pętelkę do Batorza i ponownie na prawej flance wypełzły ciemne chmury. Co gorsza, zaczęło z nich zdrowo błyskać jakieś 4 km ode mnie. W okolicy Studzianek wspiąłem się na najwyższy, bardzo wyeksponowany punkt trasy i ogarnęła mnie lekka cykoria, bo leżące nieopodal podkraśnickie lasy stały się celem ataku błyskawic. I to nie jakichś takich rachitycznych, ale solidnych, jak z filmów grozy. Nic tam po mnie, więc z ulgą zjechałem do Batorza. Tutaj zrobiłem sobie przerwę, bo inaczej wracając do Wysokiego wjechałbym prosto w burzę. Akurat odbywał się piknik z okazji 90-lecia gminy Batorz, który postanowiłem odwiedzić. Fajne klimaty. Ze sceny miejscowa poetka recytowała swój utwór. Leciał on mniej więcej tak: „Nasza gmina Batorz jest bardzo piękna, kto tu raz zawita, zawsze ją pamięta”. Trzeba mieć serce z kamienia, żeby się nie wzruszyć. Chmury odeszły, dosłownie, w siną dal, więc udałem się w dalszą drogę. Nie ujechałem daleko, bo w Wólce Batorskiej złapała mnie konkretna zlewa, przed którą udało mi się schronić na przystanku PKS. Deszcz szybko przeminął i od tej pory aż do Lublina jechałem po mokrych drogach. Odcinek Batorz-Dragany bardzo przyjemny. O ile dojazd do Batorza po hopkach, o tyle nawrót płaski jak stół, bo meandrujący pomiędzy wzgórzami. Aż do Lublina byłem również świadkiem przedstawienia na północnym i wschodnim niebie, którym od czasu do czasu wstrząsały konwulsje wyładowań gdzieś w czeluściach chmur. Były tak silne, że ogromne połacie nieba zmieniały na krótką chwilę barwę. Byłem w bezpiecznej odległości, więc mogłem to obserwować bez obaw. Z nadejściem nocy, która złapała mnie w Wysokiem, to przedstawienie prezentowało się jeszcze bardziej dramatycznie. Od Wysokiego jechałem na pełnym oświetleniu (beształem siebie w myślach, bo przed wyjazdem rozważałem pozostawienie lampki w domu). Odcinek do Piotrkowa w sporym stresie, bo intensywny ruch samochodowy, droga mokra i kiepska, a do tego pozbawiona pobocza. Po dotarciu do masztu w Bożym Darze zrobiło się z górki i po chwili z ulgą dotarłem do Piotrkowa. W Czerniejowie minąłem straż obywatelską blokującą drogę do planowanej spalarni zwłok. „Nie dla krematorium” – głosił jeden z transparentów. Na DDR wzdłuż Zalewu napotkałem tuptającego jeża. Nie był jednak zbyt towarzyski i zwiał na jakąś posesję przez oczko w siatce. Był tak gruby, że przez chwilę miał problemy z przeciśnięciem się, ale w końcu odniósł pełny sukces. Do domu dotarłem kilka minut po 23. Wycieczka udana, bo pomimo generalnie paskudnej pogody, udało mi się przemykać w bezpiecznej odległości od deszczów i burz.
Ucieczka przed deszczem w okolicach Bychawy © chirality

Okolice Starej Wsi - widok na południowy-wschód © chirality

Okolice Starej Wsi - widok na północny-zachód © chirality

Okolice Wysokiego © chirality

Fakt, bo prognozy były zupełnie inne © chirality

Burza nad kraśnickimi lasami © chirality

Okolice Studzianek © chirality

Okolice Studzianek © chirality

Okolice Studzianek © chirality

Festyn w Batorzu © chirality

Festyn w Batorzu © chirality

Zlewa w Wólce Batorskiej © chirality

Okolice Wólki Batorskiej © chirality
- DST 24.03km
- Teren 1.00km
- Czas 00:58
- VAVG 24.86km/h
- VMAX 36.90km/h
- Temperatura 24.0°C
- Podjazdy 63m
- Sprzęt Banana Rama
- Aktywność Jazda na rowerze
Zalew Zemborzycki
Poniedziałek, 25 lipca 2016 · dodano: 26.07.2016 | Komentarze 0
Nocna rundka dookoła Zalewu. Pojechałem, jak stałem i to był błąd. Nad Bystrzycą hordy latającego robactwa, które z impetem roztrzaskiwało się było o ciało me i pojazd mój. Nieosłonięte okularami oczy również cierpiały. Przez las przejazd na pełnej mocy lampki – bardzo nastrojowy kawałek, bo jakby tunel z drzew.
Niedopałek © chirality
- DST 322.34km
- Teren 40.00km
- Czas 17:35
- VAVG 18.33km/h
- VMAX 39.70km/h
- Temperatura 26.0°C
- Podjazdy 1405m
- Sprzęt Banana Rama
- Aktywność Jazda na rowerze
Korona Roztocza Wschodniego
Sobota, 23 lipca 2016 · dodano: 14.01.2017 | Komentarze 0
Zaplanowałem wyjazd, podczas którego mógłbym upiec kilka pieczeni przy jednym ogniu. Jego pierwszym etapem miało być dotarcie nad Nielisz w ramach objazdu lubelskich jezior. Początkowo miałem zamiar wyjechać z domu o drugiej rano, aby nad wodę dotrzeć razem ze wschodem słońca na sesję fotograficzną. Koniec końców wyjechałem o piątej, ale ponieważ niebo było zaciągnięte chmurami, to i tak nie miało znaczenia, kiedy nad ten Nielisz dotrę. Tak siebie przynajmniej rozgrzeszałem za brak motywacji. Początkowo jakoś specjalnie ciepło nie było, bo raptem 13 stopni. Nad Zalewem Zemborzyckim ponuro, ale i tak na jego brzegu tłumy wędkarzy moczących kije. Ciekawe, że jeszcze nie widziałem, by ktoś tam cokolwiek złowił. Do masztu w Bożym Darze jechałem przetartym szlakiem, bo trasa pokrywała się ze standardową pętelką do Wysokiego. W Zielonej odbiłem jednak na Krzczonów i po hopkach przez Żółkiewkę dotarłem nad Nielisz. Gdy robiłem nad nim zdjęcia, dojechał do mnie konkretnie objuczony sakwiarz, a właściwie torbiarz. Jechał z Tczewa do Polańczyka w Bieszczadach (to się nazywa wycieczka!), a że nasze trasy się pokrywały, więc ruszyliśmy w dalszą drogę razem. W Szczebrzeszynie zrobiliśmy krótką przerwę, aby mój kompan mógł uzupełnić zapas płynów. Wtem pod rynek podjechały radiowozy i policjanci zaczęli kierować ruchem. Powód zamieszania wyjaśnił się, gdy do miasta wtoczyły się autokary z pielgrzymami na Światowe Dni Młodzieży. Machali nam, to i my machaliśmy, bo jednak staropolska gościnność zobowiązuje. Po machaniu ruszyliśmy w dalszą podróż jezdnią a później przyjmną DDR, ale w Zwierzyńcu nasze drogi się rozeszły. Sakwiarz pojechał na Biłgoraj, a ja na Józefów, w którym powitały mnie znaki objazdu do Suśca. Nie wiedziałem, czy dałoby się jechać pierwotną trasą rowerem, ale dla pewności do Hamerni udałem się jednak objazdem. Pogoda zaczynała się poprawiać. Wyjrzało słońce, a przy czystym niebie zrobiła się konkretna lampa. Od Zwierzyńca jechałem przez lasy Roztoczańskiego Parku Narodowego i Parku Krajobrazowego Puszczy Solskiej usłane dywanami owocujących właśnie jagodników. Asfalty marne, ale jokoś specjalnie mi to nie przeszkadzało. W Suściu atmosfera czysto letniskowa. Na większości domów wisiały szyldy zachęcające turystów do noclegu. Tamże zaczął się też drugi etap mojej podróży, czyli przejechanie niebieskiego szlaku pieszego Szumów na Tanwi i Jeleniu (15 km). Jego początek wiódł przez piękne lasy, aż w końcu dobiłem do rzeki. Bardzo malowniczo, a szumy głośniejsze, niż się spodziewałem. Tłumy ludzi na szczęście tylko w pobliżu drogi w Hucie Szumy, gdzie znajduje się wypożyczalnia kajaków. Dalej już tylko pojedynczy turyści. Z mapy widzę, że tutaj pierwszy raz wjechałem na chwilę do województwa podkarpackiego. W dalszej części trasy, która biegła pograniczem, zdarzyło mi się to jeszcze kilka razy. Nad Tanwią robiłem częste postoje na fotografowanie ze statywu i lokując się na stromym stoku nieomal utopiłem aparat w rzece. Sztuka wymaga ofiar. Po kilku kilometrach odjechałem od Tanwi i zaczęły się schody. Dosłownie. Kamienne schody prowadzące na szczyt sporego wzniesienia, które musiałem brać z buta. Dalej spokojny kawałek przez las, na którym pojawiły się ostrzeżenia o niebezpieczeństwach na szlaku. Myślałem, że ktoś dramatyzuje, ale kilkaset metrów dalej ukazało się strome urwisko najeżonego korzeniami. Jakoś udało mi się ten kawałek przebrnąć i po chwili zamknąłem pętelkę lądując ponownie w Suścu. Teraz przyszła kolej na trzeci etap tego wyjazdu, czyli atak na polską część Korony Roztocza Wschodniego. Wjechałem na dłużej do województwa podkarpackiego i przez Narol, jak i i po krótkim postoju przy cmentarzu cholerycznym na rogatkach Jędrzejówki, dotarłem do Huty Złomy. Tam rozpocząłem zdobywanie Wielkiego Działu. Minąłem umocnienia linii Mołotowa (betonowe płyty i bunkier) i zacząłem ostatni podjazd. Gdyby nie piaszczyste odcinki, dałoby się go podjechać po całości, bo jakichś zabójczych gradientów nie było, a tak niektóre fragmenty musiałem brać z buta. Przed szczytem przejechałem obok jakiegoś biednego zwierzaka złapanego we wnyki. Przestraszony wydawał złowrogie dźwięki i był bardzo niespokojny, więc nie było najmniejszej szansy, abym mógł mu bezpiecznie pomóc. Na szczycie Wielkiego Działu drogowskaz i punkt pomiarowy, dzięki któremu wiedziałem, że na pewno jestem w jego najwyższym punkcie. Zjechałem do Woli Wielkiej i rozpocząłem podjazd na dwa Goraje. W lesie wyskoczyło co prawda kilka zakazów ruchu, ale je zignorowałem. Szlak momentami znikał pod gęstymi krzakami i gdyby nie to, że trasę miałem wklepaną w nawigację, łatwo byłoby się zgubić. Sam szczyt Długiego Goraju, najwyższego szczytu polskiej części Roztocza, też zarośnięty chaszczami, więc trudno było się tam wgramolić nawet z buta. A o wjechaniu rowerem nie było mowy. Potem delikatne siodło, przez które przebiega granica województw podkarpackiego i lubelskiego, i podejście na Krągły Goraj. Minąłem kolejny sowiecki bunkier, nieco wyżej jakiś nieoznakowany słup i w końcu dotarłem na szczyt. Wyżej w województwie lubelskim nie ma nigdzie! Niestety ze względu na gęste zalesienie widoki były kiepskie, a wręcz żadne. Szkoda. Później zjazd do Huty Lubyckiej, gdzie z ulgą wróciłem na asfalt. Do Lubyczy Królewskiej dotarłem, gdy zaczynało już szarzeć. Co prawda mogłem teraz jechać do Zamościa elegancką DK17 przez Tomaszów Lubelski, ale czwartym etapem tego wyjazdu miało być zaliczanie brakujących gmin południowo-wschodnich rubieży województwa lubelskiego. Dlatego też po krótkiej przerwie na uzupełnienie prowiantu, zacząłem meandrowanie do Zamościa bocznymi drogami, których jakość była generalnie taka sobie. Jazda po takich rewirach nocą wiąże się zazwyczaj z częstymi atakami psów. Tak było i tym razem. Doszło to tego, że przez tereny z zabudowaniami jechałem z przednią lampką w dłoni, by oślepiać każdego goniącego mnie czworonoga. Rykoszetem obrywało się też bocianom śpiącym na stojąco na gniazdach. Gdzieś na wyboistej drodze wypuściłem lampkę z dłoni i z duszą na ramieniu obserwowałem, jak robi salta na asfalcie. Na szczęście nie zgasła, bo bez niej dalsza jazda byłaby niemożliwa. Trochę martwiły mnie też dogorywające baterie w nawigacji, ale na kilka minut przed dwudziestą drugą natrafiłem w Ulhówku na jeszcze otwarty sklep. Za Łaszczowem skierowałem się ku Tyszowcom na trzecią już w tym roku wizytę (wcześniej tu i tu). Poprzednio przejeżdżałem obok farmy wiatrowej, lecz teraz w okolicach Dobużka trasa wiodła pomiędzy jej wiatrakami. Szumiące majestatyczne giganty. Zresztą podczas tego wyjazdu nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że farmy wiatrowe wyrastają na pagórkowatym Roztoczu jak grzyby po deszczu. Za Tyszowcami jechałem przez chwilę trasą na Tomaszów Lubelski, którą pokonywałem wcześniej w przeciwnym kierunku, ale w Kaliwach odbiłem na Zubowice, by kontynuować zaliczanie gmin. W miejscowości Dub przejechałem obok szpaleru ustawionych przy drodze straganów i rozświetlonego jak na Zaduszki cmentarza. Nie wiem, co to za lokalny zwyczaj, ale specjalnie się przyglądałem i nie widziałem grobu, na którym nie paliłaby się lampka. W nocy w pełni lata wyglądało to dosyć nietypowo. Za cmentarzem zasadziła się na mnie spora grupka psów, więc na krótkim odcinku podkręciłem tempo. Pomimo bardzo późnej pory mijałem od czasu do czasu pracujące na polach kombajny. Rzucały potężne snopy światła i wydawały pomruki zadowolenia pochłaniając kolejne łany zboża. Łunę Zamościa dostrzegłem z daleka i już nie mogłem się doczekać dotarcia do niego, bo gonitw z psami zaczynałem już mieć serdecznie dosyć. Na zamojskim rynku zameldowałem się o trzeciej nad ranem i trochę tam posiedziałem. Niby mogłem robić ciekawe nocne zdjęcia, szczególnie że targałem w sakwie statyw, ale jakoś nie miałem na to weny. Początkowo planowałem dotrzeć do Lublina opłotkami przez Żółkiewkę, ale zmieniłem plany i ruszyłem DK17 w kierunku Krasnegostawu. Nie ujechałem jednak daleko, bo w Sitańcu złapał mnie kryzys i odechciało mi się kręcić. Ulokowałem się więc na przystanku, opatuliłem w folię NRC i postanowiłem przeczekać do świtu. Opis końcówki tego wyjazdu tutaj.
Wiatrak © chirality

Podlubelski krajobraz © chirality

Bociany na łące © chirality

Jezioro Nielisz © chirality

Dzika część jeziora Nielisz © chirality

Objuczony rower mojego kompana w Szczebrzeszynie © chirality

Chrząszcz w Szczebrzeszynie © chirality

Zegar słoneczny w Józefowie © chirality

Zegar słoneczny w Józefowie © chirality

Mrowisko w Roztoczańskim PN © chirality

Powalone drzewo w Roztoczańskim PN © chirality

Pomnik partyzantów w Roztoczańskim PN © chirality

Szlak w Roztoczańskim PN © chirality

Susiec © chirality

Pawlak molestujący Kargula © chirality

Piłsudski tu był © chirality

Puszcza Solska © chirality

Szumy na Tanwi © chirality

Szumy na Tanwi w czerni i bieli © chirality

Szumy na Tanwi © chirality

Szumy na Tanwi © chirality

Szlak pieszy wzdłuż Tanwi © chirality

Szumy na Tanwi © chirality

Szumy na Tanwi © chirality

Szumy na Tanwi © chirality

Szumy na Tanwi © chirality

Owocujący jagodnik © chirality

Grzyby na mchu © chirality

Szumy na Jeleniu © chirality

Wodospad na Jeleniu © chirality

Ostrzeżenia na szlaku © chirality

Urwisko w Puszczy Solskiej © chirality

Urwisko w Puszczy Solskiej © chirality

Skrzypy © chirality

Puszcza Solska © chirality

Piaski w Puszczy Solskiej © chirality

Roztoczański krajobraz © chirality

Roztoczański widok © chirality

Roztoczański krajobraz © chirality

Kolumna w Narolu © chirality

Rogatki Jędrzejówki © chirality

Cmentarz choleryczny w Jędrzejówce © chirality

Krzyż u podnóża Wiekiego Działu © chirality

Tablica informacyjna o linii Mołotowa © chirality

Elementy linii Mołotowa u podnóża Wielkiego Działu © chirality

Sowiecki bunkier na stoku Wielkiego Działu © chirality

Moja nawigacja na szczycie Wielkiego Działu © chirality

Wielki Dział © chirality

Stok Wielkiego Działu © chirality

Sowiecki bunkier u szczytu Krągłego Goraja © chirality

Mój rower na dachu województwa lubelskiego (Krągły Goraj) © chirality

Okolice Lubyczy Królewskiej © chirality

Zmierzch na Roztoczu © chirality

Zmierzch na Roztoczu © chirality

Zmierzch na Roztoczu © chirality
- DST 43.11km
- Teren 6.00km
- Czas 02:21
- VAVG 18.34km/h
- VMAX 35.80km/h
- Temperatura 24.0°C
- Podjazdy 255m
- Sprzęt Banana Rama
- Aktywność Jazda na rowerze
Po Lublinie i Zalew Zemborzycki
Czwartek, 14 lipca 2016 · dodano: 17.07.2016 | Komentarze 0
Transportowo po mieście, a później pętelka dookoła Zalewu Zemborzyckiego. Bardzo wietrzny dzień i to był jeden z powodów, dla których nad Zalew wybrałem się okrężną drogą przez Stary Gaj. W lesie bardzo wilgotno i momentami niezłe błoto, ale nie było mi żal, bo rower i tak do prania. Pojechałem z aparatem fotografować runo leśne, ale między drzewami było już tak ciemno, że z niezbyt szybkimi szkłami nie było ciekawie. Z lasu wyjechałem z zachodem słońca, więc pętla dookoła Zalewu już w kiepskich warunkach świetlnych. Lampka przednia nie pomagała. Chyba dlatego, że zostawiłem ją w domu. Pod wieczór mocny wiatr zaczął przepoczwarzać się w huragan i gdy na zachodnim brzegu dostałem go w plecy, niósł mnie niewiarygodnie. Niewiele brakowało, a przejechałbym wtedy małego kota, ale jakoś udało mi się go w głębokiej szarówce wypatrzeć i ostro wyhamować. Na trasie od Zalewu sporo idiotów bez oświetlenia (łącznie ze mną).
Stary Gaj w Lublinie © chirality

Grzyb nadgryziony © chirality

Grzyb pod liściem dębu © chirality

Receptakl sromotnika smrodliwego objedzony przez muchy (jedna właśnie kończy obiad) © chirality

Śpi jak Meksykanin © chirality

Lepszy grzyb w dłoni, niż gołąb na dachu © chirality

Ślimak z grzybami © chirality

Ku jasności © chirality

Zachód słońca pod Lublinem © chirality
- DST 134.37km
- Teren 10.00km
- Czas 06:17
- VAVG 21.39km/h
- VMAX 39.80km/h
- Temperatura 31.0°C
- Podjazdy 289m
- Sprzęt Banana Rama
- Aktywność Jazda na rowerze
Jezioro Łukie
Sobota, 2 lipca 2016 · dodano: 06.07.2016 | Komentarze 0
Po inspekcji jeziora Kunów, w ramach objazdu lubelskich akwenów, teraz padło na Jezioro Łukie, które szczyci się mianem największego na terenie Poleskiego Parku Narodowego. Z domu wyjechałem po czternastej, gdy termometr wskazywał ponad trzydzieści stopni. Trasa do celu identyczna do tej, którą przemierzyłem zimą jadąc nad Bikcze. No ale wtedy wszystko przykrywał śnieg i temperatura była o jakieś 50 stopni niższa, więc nie oczekiwałem, że będę się nudził. Wiatr lekko przeszkadzał, ale dawał w ramach rekompensaty trochę ochłody. Zrobiłem tradycyjną krótką przerwę przy ruinach w Zawieprzycach, a następnie na rozstaju dróg w Ludwinie, gdzie uzupełniłem szybko kurczące się zapasy płynów. Potem kilka kilometrów ruchliwą DW820 – nie było za ciekawie, bo droga bez pobocza, a kolumny samochodów wyprzedzały na styk. Dlatego też z ulgą skręciłem w boczną drogę prowadzącą nad Piaseczno. Na skraju lasów pojawili się już pierwsi sprzedawcy jagód i kurek, więc pewnie warto samemu zapuścić się w knieje za runem. W Starym Załuczu wyprzedziłem jakąś wycieczkę rowerową i wbiłem się na gruntówkę, która zaprowadziła mnie nad bagna przylegające do jeziora. Wybudowano nad nimi kilkukilometrową drewnianą kładkę, która prowadzi do właściwego brzegu. Szerokość tej kładki nie powala, ale że oficjalnie jest ona przeznaczona wyłącznie dla ruchu pieszego, więc nie ma co narzekać. Trochę jednak szkoda, bo człowiek skupia się bardziej na jeździe (bagna błędów nie wybaczają), niż na obserwowaniu krajobrazów, które zmieniają się jak w kalejdoskopie. Na pomoście wychodzącym nad lustro jeziora nie byłem sam, bo przez chwilę gościło tam kilkuosobowe towarzystwo pieszo-rowerowe. Jeden z rowerzystów zepsuł mi humor pokazując nadciągające z północy chmury, które wypisz wymaluj wyglądały jak burzowe. Samo jezioro bardzo urokliwe – widać, że toczy ono z bagnem walkę o przetrwanie. Z bagien wyrwałem się drugą odnogą kładki i po krótkim odcinku gruntowym opuściłem teren Parku. Później bocznymi drogami do Urszulina, gdzie lokalna władza walnęła znak zakazu ruchu rowerów, zmuszający do przetestowania kilkusetmetrowego odcinka DDR. Za Bogdanką zaczęły pojawiać się przelotne deszcze. Nie martwiły mnie one, bo temperatura była nadal bardzo wysoka. Niepokoiły mnie jednak błyskawice wypluwane ze zwałów ciemnych chmur, które szeroką ławą zbliżały się od północy. Grzmotów jeszcze nie słyszałem, ale świadomość tego, że pogoda może się w każdej chwili załamać dodawała mi motywacji do jazdy. Pomimo, że na trasie wypiłem sporo płynów, to jednak czułem się cholernie odwodniony i przez ostatnie 30 km wizualizowałem moment, gdy wyciągam z lodówki zimne piwo. Zmaterializował się on po dwudziestej drugiej, gdy dotarłem do domu. Koniec końców pośpiech okazał się zbędny, bo pogoda zeszła na psy dopiero nad ranem. Podsumowując, wyjazd bardzo udany. Jezioro Łukie jest bardzo pięknym zakątkiem Poleskiego Parku Narodowego, a temu, kto wpadł na pomysł wybudowania tam kładki nad bagnami należą się wielkie brawa. Mam też nadzieję, że nie jest to moja ostatnia wizyta w tym miejscu. Poniżej pozwoliłem sobie wkleić film grupy rowerowej TSR z Lubartowa z ich wyjazdu nad Jezioro Łukie.
Desant na osty © chirality

Niezła balanga © chirality

Charlęż latem © chirality

A tak było zimą © chirality

Charlęż latem © chirality

A tak było zimą © chirality

Dolina Wieprza w Zawieprzycach © chirality

Uczta na ostach © chirality

Początek ścieżki przyrodniczej "Spławy" nad Jeziorem Łukie © chirality

Poleski Park Narodowy © chirality

Kładka nad bagnami w brzezinie © chirality

Torfowisko przejściowe nad Jeziorem Łukie © chirality

Torfowisko przejściowe nad Jeziorem Łukie © chirality

Domek dla pszczół © chirality

Kładka nad bagnami © chirality

Ols kępowo-dolinkowy nad Jeziorem Łukie © chirality

Kładka nad bagnami © chirality

Miejsce piknikowe na Jeziorem Łukie © chirality

Skalpowanie maślaka © chirality

Skrzypy © chirality

Pomost nad Jezioro Łukie © chirality

Jezioro Łukie © chirality

Jezioro Łukie © chirality

Jezioro Łukie © chirality

Jezioro Łukie © chirality

Jezioro Łukie © chirality

Raczej niesprawny wiatrak © chirality

Prześwity © chirality

Kopalnia Bogdanka © chirality

Kopalnia Bogdanka © chirality
- DST 301.76km
- Teren 15.00km
- Czas 15:07
- VAVG 19.96km/h
- VMAX 36.10km/h
- Temperatura 33.0°C
- Podjazdy 872m
- Sprzęt Banana Rama
- Aktywność Jazda na rowerze
Wschodnie ekstremum Polski
Sobota, 25 czerwca 2016 · dodano: 26.10.2016 | Komentarze 0
Tydzień temu wyruszyłem na zachód, by zaliczać brakujące gminy macierzystego województwa, więc tym razem padło na przeciwny kierunek. Przy okazji postanowiłem dotrzeć do najbardziej na wschód położonego skrawka naszego kraju. Planowałem wyjechać o 5:00, ale ostatecznie zebrałem się na 6:40, co i tak jest dla mnie nieprzyzwoicie wczesną porą. Termometr wskazywał już 24 stopnie, ale widziałem, że to tylko preludium. Na serwisówce drogi ekspresowej do Piask sięgnąłem beztrosko po bidon i dopiero wtedy zorientowałem się, że zostawiłem go w domu. Nieortodoksyjnie odpukałem w malowaną ramy stal, żeby to nie był zły omen na dalszą podróż. W Piaskach byłem około ósmej i na rynku kupiłem coś do picia. Tablica nad jezdnią informowała, że temperatura dobiła już do 27 stopni. Trochę chłodził mocny czołowy wiatr, który towarzyszył mi przez połowę trasy aż do Zosina. Za Siedliszczkami trafił się pierwszy odcinek terenowy. Urokliwie, ale grunt lekko podmokły. Trochę też tam błądziłem i przez spory kawałek jechałem wzdłuż niewłaściwego brzegu jakiejś rzeczki. Od Biskupic aż do Rejowca poruszałem się tropem linii kolejowej Lublin-Chełm. Trasę, którą z perspektywy pociągu znam na pamięć, jechałem po raz pierwszy „obok”. Za Oleśnikami przekroczyłem Wieprz i kanał Wieprz-Krzna i wbiłem się na kolejny terenowy odcinek, tym razem przez las. Bardzo szeroka i dobrze ubita przeciwpożarówka, więc jechało się przyzwoicie. Minąłem cementownię i dotarłem do Rejowca, gdzie zrobiłem krótką przerwę przed popiersiem Mikołaja Reja, założyciela tego miasta (właściwie osady, bo prawa miejskie Rejowiec odzyska na początku 2017 roku). W zeszłym tygodniu odwiedziłem rodzinne strony Jana Kochanowskiego, więc podróże zaczynają się z wolna robić lekko literackie. Jako że byłem w niecce Pagórów Chełmskich, musiałem się z niej teraz wygrzebać. Moim kolejnym celem stała się Żmudź, miejsce urodzin mojej babci. Odcinek krajobrazowo piękny, ale pofałdowany, więc trzeba się było trochę napracować. Za miasteczkiem wbiłem się na DW844 Chełm-Hrubieszów. Niezbyt ciekawie, bo brak pobocza i masa szalejących kierowców. W Białopolu zrobiłem krótką przerwę na obalenie butelki mleka, a przed zjazdem z drogi wojewódzkiej w Raciborowicach rozsiadłem się na obiad na zadaszonym przystanku. Z nieba lał się żar, asfalt promieniował gorącem, więc odpoczynek był konieczny. Koniec końców ruszyłem jednak w dalszą drogę. Gdy byłem przed Hrebennem, zaczął się mecz Polakow ze Szwajcarami na Euro. Chodzi o czas, bo mecz odbywał się we Francji, a nie w okolicach Hrebennego. Od tej chwili starałem się wydedukować wynik obserwując ruch samochodowy i miny mijanych ludzi. Do Bugu dotarłem w Strzyżowie i zacząłem nareszcie zmieniać kierunek jazdy, którego całkowite odkręcenie nastąpiło w Zosinie. Na drogach tłoczno, ale ze względu na mecz, Polaków wywiało i większość samochodów była na ukraińskich blachach. Za przejściem granicznym w Zosinie wbiłem się na gruntówkę, którą chciałem docisnąć jak najdalej na wschód w kolano Bugu. Droga się skończyła i niby nad rzeką był wał, po którym można było się przejechać, ale podrdzewiała tablica informowała o zakazie przekraczania granicy państwa. Ta co prawda znajduje się w połowie nurtu rzeki, ale wolałem nie ryzykować i poza tablicę się nie zapuściłem, chociaż może chyba raczej na pewno jest to legalne. Na nawigacji widziałem, że jeszcze kilkadziesiąt metrów mogłem na wschód ujechać, ale po lekkim ataku paranoi miałem dziwne przeczucie, że jestem obserwowany. Dlatego też wycofałem się na z góry upatrzone pozycje. Skierowałem się następnie wzdłuż Bugu do Dorohuska, łykając kilometry typowych nadbużańskich krajobrazów. Po minimalnym ruchu samochodowym wnosiłem, że w meczu Polaków trwała dogrywka. W Bereżnicy zatrzymałem się w sklepie na uzupełnienie płynów, jednak żaden z jego bywalców nie znał wyniku. Jeden twierdził, że padł remis i obie drużyny przeszły dalej, ale raczej nie wziąłem tego poważnie. W Dubience nadziałem się na Piknik Świętojański. Na rynku masa ludzi, śpiewające gospodynie i niezbyt trzeźwy jegomość tańczący w zapodawanym przez nie rytmie. Wyjeżdżając z miasteczka popełniłem nawigacyjny błąd i wpakowałem się na gruntówkę przez las, która ciągnęła się aż do Mościsk. Nieprzyjemnie, bo przy zachodzącym już słońcu leśne gzy były bezlitosne. Zauważyłem wtedy, że jest pewna prędkość graniczna, powyżej której giez nie atakuje. Niestety utrzymanie jej na piaszczystych bezdrożach nie zawsze było możliwe, więc kilka ukąszeń musiałem znieść. A mogłem tego uniknąć, gdybym z Dubienki pojechał asfaltem przez Uchańkę, ech... W Dorohusku zatrzymał mnie zamknięty przejazd kolejowy. Rosyjski pociąg targający cysterny z gazem turlał się w tę i nazad, jakby Władimir Władimirowicz wahał się, czy zakręcać kurek, czy jeszcze nie. Za miastem wbiłem się na DK12, której nie opuściłem już aż do mety. Wiatr miałem całą drogę w plecy już od Zosina, ale był on znacznie słabszy, niż ten, który uprzykrzał mi jazdę wcześniej. Do Chełma dotarłem równo z zachodem słońca i już przed miastem zapuściłem pełne oświetlenie. Na ul. Rejowieckiej zamknęli mi dosłownie przed nosem Biedronkę. Beształem siebie o to przez resztę trasy rozważając, gdzie zmarnowałem te kilka kluczowych sekund. Przejazd do Piask, nie licząc wtargnięcia kota, bez historii. I całe szczęście, bo ruch ciężarowy był niewiarygodnie intensywny. W Piaskach tradycyjna przerwa na stacji benzynowej i przejazd do Lublina serwisówką już bez jakichkolwiek stresów. W domu zameldowałem się konkretnie ujechany około pierwszej w nocy. Późno, ale była to sprawiedliwa cena za równie późny start. Wyjazd sprawił mi masę radości i to pomimo skwaru i wiatru, które solidnie dawały w kość. Piękne krajobrazy wschodniej Polski w pełni to jednak rekompensowały.
Jezioro w liliach © chirality

Krajobraz w fiolecie © chirality

Cementownia Rejowiec © chirality

Cementownia Rejowiec © chirality

Popiersie Mikołaja Reja w Rejowcu © chirality

Green Velo © chirality

Dzisiaj rów, jutro główna na BS © chirality

Na Żmudź! © chirality

Pagóry Chełmskie © chirality

Trawa i dym targane wiatrem w Żmudzi © chirality

Mój rower w Horodle © chirality

Kościół w Horodle © chirality

Przydrożne pół krzyża © chirality

Impreza w Dubience © chirality

Czołg w Dubience © chirality

Rosyjski pociąg w Dorohusku © chirality

Cementownia w Chełmie © chirality

Cementownia w Chełmie © chirality

Zachód słońca w Chełmie © chirality
- DST 260.09km
- Teren 20.00km
- Czas 12:19
- VAVG 21.12km/h
- VMAX 39.60km/h
- Temperatura 26.0°C
- Podjazdy 801m
- Sprzęt Banana Rama
- Aktywność Jazda na rowerze
Kozienice
Niedziela, 19 czerwca 2016 · dodano: 21.10.2016 | Komentarze 0
W tym roku chciałbym objechać wszystkie gmin województwa lubelskiego, w których mój rower jeszcze nie postawił swojej stopy. Gminy peryferyjne są na tyle daleko, że dotarcie do nich i powrót to wyprawa na cały dzień. Samo się jednak nie pojedzie, więc dzisiaj padło na zachodnie rubieże heimat'u. Trasę rozrysowałem w Gpsies pod górala. Przy takim założeniu ten serwis bierze pod uwagę wszelkiej maści drogi, nawet takie o wątpliwej proweniencji, aby wyznaczyć optymalną trasę. Istnieje wtedy pewne ryzyko, że wyprodukowany ślad wyprowadzi człowieka w przysłowiowe kartofle, ale generalnie rzecz biorąc różnorodność napotykanych nawierzchni i wielka niewiadoma, która może czyhać za zakrętem, też mają swój urok. Z domu wyjechałem bardzo późno, bo po dziesiątej. Zawsze planuję w długie trasy ruszać ze wschodem słońca, ale poranek nieubłaganie to weryfikuje. Bywam o to na siebie zły, bo wiem, że konsekwencją będzie szlajanie się na rowerze po nocach. No ale coś za coś. Kiedyś naprawdę wyjadę z kurami, żeby się przekonać, czy warto. Pogoda była rewelacyjna – ciepło, ale na niebie pierzaste obłoki trzymające w ryzach pełną lampę. Na wiatr nie narzekałem, bo jak to na pętli, raz pomagał, raz przeszkadzał. Wyjazd z Lublina trasą na Warszawę. Przejeżdżając obok faceta szabrującego czereśnie w sadzie, pokiwałem mu z dezaprobatą palcem. Zdezorientowany odmachał mi jakby na powitanie. Po zjechaniu z głównej drogi zaczęły się ładne krajobrazy. Bocianów siedzących na gniazdach i spacerujących po łąkach zatrzęsienie. Na jednym z pierwszych odcinków terenowych wyskoczyła mi z uchwytu tylna lampka i rozsypała się w drobny mak. Udało mi się ją złożyć, ale schowałem ją do sakwy nie chcąc ryzykować jej zniszczeniem, gdy zanosiło się na jazdę w nocy. Przez całą trasę aż do granicy województwa odurzały mnie fale aromatu truskawek – uprawy wcześniej czułem, niż widziałem. Te rejony to lubelskie zagłębie truskawkowe, więc wrażenia węchowe to dodatkowy bonus. Niedziela i pewnie dlatego tylko na jednym polu spotkałem dużą grupę ludzi przy zbiorach. Chciałem ich jakoś przywitać, ale mój ukraiński nie jest najlepszy. W Drążgowie przekroczyłem Wieprz. Na nawrocie już tej rzeki jednak nie spotkałem, bo topi się ona w Wiśle między Dęblinem a Puławami, które znajdowały się na mojej trasie. W Rykach krótki postój pod sklepem na uzupełnienie płynów. Po przekroczeniu Wisły w Dęblinie wylądowałem po raz pierwszy w tym roku w obcym województwie. I to od razu w mazowieckim! Drogowskazy na Kozienice swoje, a ja swoje, bo nawigacja wyprowadziła mnie na gruntówkę wzdłuż rzecznego wału. Widać było, że trasa nie jest zbyt uczęszczana, bo momentami przedzierałem się przez konkretne chaszcze. Spłoszyłem sarny i ledwo objechałem wygrzewającego się w poprzek drogi grubego, czarnego i nieprzyzwoicie długiego węża. Nim się jednak zatrzymałem, nim wyciągnąłem aparat, to uciekł w zarośla. A nie byłem na tyle głupi, żeby go tam szukać. Od tego momentu każda leżąca na drodze gałąź wydawała mi się podejrzana, bo lepiej dmuchać na zimne. Po powrocie do domu internet pouczył, że była to żmija zygzakowata odmiany melanistycznej, zwana żmiją piekielną. Klawo jak cholera. Gdzieś przed Kozienicami spotkałem jeszcze na asfalcie żmiję w normalnym ubarwieniu, która rozmiarowo nie dorastała tamtej czarnej do pięt (o ile węże mają pięty). W samych Kozienicach zrobiłem krótki postój przed Biedronką, a ponieważ miałem problemy ze zidentyfikowaniem jakiegoś centrum tego grodu, więc udałem się w dalszą drogę. Trasa do Pionek w większości terenowa przez Puszczę Kozienicką. Pięknie, ale odcinek ciężki, bo momentami grząski piach i sporo powalonych drzew po ostatnich wichurach. Aby uniknąć gleby jechałem wypięty z pedałów, ale i tak niektóre kawałki musiałem brać z buta. Tuż przed wyjazdem z lasu wyścig z jaszczurką. Ja w lewo, ona w lewo, ja w prawo, ona w prawo. W konsekwencji nawet nie wiem, czy ją rozjechałem. Tryumfalny wjazd do Pionek po trylince, która czasy świetności miała dawno za sobą. Już wolałem ten leśny piach, bo taka telepanina po zmasakrowanym betonie mocno wchodzi w dłonie. W mieście krótka przerwa na wymianę baterii i uzupełnienie kalorii, ale nie chciałem się rozsiadać, bo dzień nieubłaganie zbliżał się ku końcowi. Jako że w Pionkach zaczął się właściwy powrót do domu, skierowałem się na wschód ku Wiśle. Przejeżdżając przez Czarnolas bezwiednie zacząłem cytować słowa poety „Litwo! Ojczyzno moja!”. Wzruszenie, w przeciwieństwie do Słońca, sięgało zenitu. Do województwa lubelskiego i ostatniej nowej gminy zaplanowanej na ten wyjazd (Janowiec jest jedyną lubelską gminą leżącą całkowicie na lewym brzegu Wisły) wjechałem równo z zachodem słońca i pomimo tego, że było jeszcze w miarę jasno, dla spokoju zapaliłem tylne lampki. Z rogatek Janowca dostrzegłem na prawym brzegu Wisły intrygującą formację geologiczną. Okazała się nią Skarpa Dobrska, z którą miałem przyjemność ostatniego sylwestra, gdy głęboką nocą wyrosła przede mną za Dobrem czarna ściana, a poziomice na mapie zaczęły się niezdrowo zagęszczać. W samym Janowcu konkretny podjazd pod ruiny zamku. Oficjalnie kocie łby, ale nie miałem ochoty na martyrologię, więc wybrałem chodnik. Od Góry Puławskiej jechałem już na pełnym oświetleniu, bo i tak wycisnąłem z długiego dnia, ile się dało. Do Puław wjechałem starym mostem, który posiada dylatacje bardziej przyjazne dla rowerowych kół, niż jego następca. W centrum ostatnie uzupełnienie płynów, a na rogatkach pożegnalna mocna fala zapachu truskawek. W Kurowie zatrzymałem się na rynku, gdzie wyjadłem prowiant, który wiozłem jeszcze z domu. Za godzinę północ, ale noc była przyjemnie ciepła. Trochę obawiałem się tych ostatnich ~30 km, bo ta jazda po ciemku już zaczynała mnie z lekka nużyć. W Markuszowie zobaczyłem kątem oka w bocznej uliczce szosowca, który po chwili mnie doszedł i przejechaliśmy razem aż pod sam Lublin. Gawędziło się tak dobrze, że cała trasa upłynęła nadspodziewanie szybko. Od Garbowa, w którym niedawno zamykałem wielką pętlę, zaczęło ostro błyskać na południu. Grzmoty jednak nie były słyszalne, więc burza szalała jeszcze bezpiecznie daleko. Pomimo, że Gpsies wysyłało mnie w Garbowie na Tomaszowice i dotarcie do Lublina DW830, to jednak postanowiłem trzymać się DK12 do samego końca. W domu zameldowałem się kilkanaście minut po północy. Godzinę później rozpętała się burza. Podsumowując, wyjazd bardzo przyjemny, bo i pogoda dopisała, jak i było sporo odcinków po bezdrożach i bezludziach. Wpadło przy tym 11 nowych gmin, co daje ok. 20 km na gminę – pod tym względem przejażdżka okazała się bardzo efektywna.
Pocztówkowa Lubelszczyzna © chirality

Wierzby płaczące © chirality

Bocian na łące © chirality

Wiatraki © chirality

Żółte pole © chirality

Lubelska gruntówka © chirality

Promienie słońca © chirality

Wisła w Dęblinie © chirality

Kabelki z Elektrowni Kozienice © chirality

Elektryczna symetria © chirality

Kozienice © chirality

Puszcza Kozienicka © chirality

Wjazd do Puszczy Kozienickiej - mój rower jest z ALP © chirality

Rzeźba św. Franiciszka na skraju Puszczy Kozienickiej © chirality

Pionki © chirality

-Aha, największa rzecz bym zapomniał... kamyk, o który Pan prosił z... Czarnogóry przywiozłem
-Z góry?!
-Z Czarnolasu oczywiście! Pamiątka. Pan wie, kto po nim stąpał?!! Tu kładę, Panie Janie kochany. Wieczorem będzie czas pogadać sobie o starych Polakach, a na razie... © chirality

Zachód słońca © chirality

Zachód słońca na granicy województw © chirality

Skarpa Dobrska z lewego brzegu Wisły © chirality

Ruiny w Janowcu © chirality
- DST 557.82km
- Czas 22:51
- VAVG 24.41km/h
- VMAX 56.30km/h
- Temperatura 14.0°C
- Podjazdy 2115m
- Sprzęt Szosant
- Aktywność Jazda na rowerze
Lublin Orbit 500
Sobota, 21 maja 2016 · dodano: 26.05.2016 | Komentarze 0
Na dużą pętlę po Lubelszczyźnie wybieraliśmy się z Basikiem, jak sójki za morze. Gawędzenie na ten temat musiało się jednak kiedyś skończyć i wypadało w końcu wsiąść na rower. I to bez silenia się na oryginalność, bo trasa miała być wierną kopią tegorocznego Pięknego Wschodu. W przebłysku geniuszu odwróciliśmy jedynie jej kierunek na lewoskrętny. Celem tego zabiegu było, aby płaski odcinek po Polesiu Zachodnim zostawić sobie na deser. Dla mnie miało to być drugie podejście do tej trasy, bo kilka tygodni wcześniej poległem na niej z kretesem.Lublin-Kazimierz Dolny, czyli miłe złego początki . Z domu wychodzę o 7:30 i jadę do Garbowa, gdzie o 8:30 jestem umówiony z Basikiem, która zdecydowanie bledszym świtem wbiła się na pętlę w Parczewie. Do celu docieram dosłownie kilka sekund przed czasem, ale okazuje się, że Basik czeka już tam od dawna. Hmm... Bez zbędnych formalności ruszamy we wspólną drogę i mam szczerą nadzieję, że następnego dnia zawitam do Garbowa ponownie. Kawałek do Kazimierza idzie nam sprawnie, pomimo zachodniego wiatru prosto w twarz. Mijamy Nałęczów i Wąwolnicę (przed którą objeżdżamy dogorywającego na jezdni przetrąconego kota), mierzymy się z pierwszym konkretnym podjazdem w Rogalowie (fałszywy szczyt, a potem poprawka) i meandrującymi wśród wzniesień drogami dobijamy do kazimierskiego rynku. Raczej pustki i pewnie dlatego spędzamy tutaj sporo czasu. Basik wykazuje się ogromnym zaufaniem do ludzi, porzucając swój rower i znikając w czeluściach sklepu. W takich sytuacjach moja wiara w bliźnich jest wprost proporcjonalna do grubości łańcucha, którym przytwierdzam rower do stałego elementu architektury. Przy braku łańcucha, nie daję nawet szansy, aby ludzie mnie pozytywnie zaskoczyli. Ot, taki mamy klimat.
Kazimierz Dolny-Kraśnik, czyli full lampa . Początek trasy to lekki podjazd ciągnący się aż do Uściąża. Jakość asfaltów różna, mówiąc oględnie, ale po wbiciu się na DW824 pod tym względem się poprawia. Za Karczmiskami stajemy w jakimś lasku, by przebrać się na krótko. Zapowiada się naprawdę upalny dzień, chyba najgorętszy w tym roku, bo już teraz w długim rękawie się zwyczajnie gotuję. Przelatujemy łagodnym zjazdem przez Opole Lubelskie i dalej Chodel. W Godowie robimy postój na uzupełnienie płynów. Optuję za syntetycznym kwasem chlebowym, bo lubię chemię, a paleta barwników i konserwantów zastosowanych w tym trunku mi podchodzi. Basikowy termometr wskazuje 27 kresek, ale wmawiam sobie, że to musi być błąd. Wjazd do Kraśnika zdobi zakaz jazdy rowerem, skierowujący na wyjątkowo podłej jakości DDR. Tym razem czynimy, jak mówią znaki i po chwili kulania się po tym czymś zatrzymujemy się pod sklepem. Rozsiadamy się nad jakimś prywatnym stawem. Zakaz opierania rowerów o ścianę sklepu, ogłoszenia o możliwych rewizjach toreb przed wejściem nad staw. Jak w Korei Północnej, ale są wiaty i drewniane ławy – nawet przyjemnie.
Kraśnik-Janów Lubelski, czyli wrota Roztocza . Ruszamy w dalszą drogę wiedząc, że wjeżdżamy na tereny usiane pagórkami. Początek na to nie wskazuje, bo za Kraśnikiem nadal płasko. Jest tak aż do Stróży, tam ostry zakręt w prawo i w miarę łagodny, ale dłużący się podjazd. Welcome to Mites! Powoli podjazdy i zjazdy stają się chlebem powszednim. Basik na zjazdach szaleje, gdy ja testuję hamulce – badania w tej materii mam zamiar prowadzić do samego końca. Szczególnie jestem zadowolony z wyników hamowania na zjazdach w okolicach Modliborzyc. Przed Janowem Lubelskim dochodzi nas lokalny szosowiec. Gawędząc, wjeżdżamy do miasta, gdzie robimy przerwę na urokliwym rynku.
Janów Lubelski-Biłgoraj, czyli wiatr w żagle . Po filiżance gorącej herbaty, jedziemy dalej. Trasa do Frampola bardzo przyjemna. W miarę płasko, a do tego jest to jedyny odcinek, na którym czuję, że wiatr wieje uczciwie w plecy. Wisienką na torcie jest gmina Dzwola - pierwsza nowa gmina, którą zaliczam w czasie tego wyjazdu. Nie będzie tych gmin wiele, ale tak to jest, jak człowiek szwenda się po swojej okolicy. We Frampolu krótka przerwa przy fontannie, w której zmywam z twarzy pot i sól. Dokonałbym tego aktu w Janowie, jak to dawniej bywało, ale akurat tamtejsza fontanna była nieczynna. Odcinek do Biłgoraja to również sama przyjemność, bo dobrych kilkanaście kilometrów łagodnego zjazdu w większości przez las. Przed miastem skręcamy na wschód, wbijając się na obwodnicę. Znaki wiodą na DDR, ale jakościowo jest ona przyzwoita. Wyjeżdżamy z betonowej dżungli, żegnamy kostkową DDR i przy pierwszej wiacie w lesie robimy postój. Zapisuję ślad pierwszej z trzech części naszej podróży i wrzucam dane kolejnego kawałka do nawigacji. Następną archiwizację planuję zrobić w Chełmie.
Biłgoraj-Zwierzyniec, czyli detektyw amator . Odcinek krótki i generalnie płaski, ale wrót Zwierzyńca broni stromy podjazd w Panasówce. Niezła mordownia, bo nawet jego pozornie płaskie podnóże wchodzi w nogi. Ci którzy twierdzą, że grawitacja to fikcja, powinni organizować doroczne zloty właśnie tym miejscu. Potem już z górki do samego miasteczka, gdzie stajemy pod Biedronką. Znikam między półkami, gdy Basik pilnuje dobytku. Potem się zmieniamy, a ja przejmuję rozmowę z dwoma góralami. Jeden niespodziewanie pyta, ile koleżanka wykręciła dzisiaj kilometrów. Rozbawia mnie tym pytaniem do wewnętrznych łez, bo jestem pewien, że właśnie przed chwilą Basika o to pytał. -50? - podrzuca mi nawet gotową, sprowadzającą na manowce odpowiedź. -250 – odpalam. Widzę konsternację w oczach, bo nie plączemy się w zeznaniach, a facetom zwyczajnie w głowie się nie mieści, że dziewczyna na rowerze jest w stanie przejechać taki dystans i jeszcze normalnie funkcjonować. Potem przekonują, że ich 40 czy 60 km po wertepach było bardziej wymagające. Ani nie potwierdzam, ani nie zaprzeczam. I pewnie dlatego rozstajemy się w zgodzie.
Zwierzyniec-Krasnobród, czyli papu . Krótki odcinek, bez jakichkolwiek fajerwerków. Prawdę powiedziawszy, niewiele z niego pamiętam. Na zjeździe przed Zwierzyńcem minęliśmy jakąś knajpę, więc mamy plan, aby jak najszybciej znaleźć jej alternatywę. Udaje się to w Krasnobrodzie. Rozsądek nakazuje napełnić żołądek przed nocą, ale nie jestem w stanie wmusić w siebie ogromnego talerza pierogów. W normalnych warunkach nie miałbym z tym problemu, ale w podróży mnie zwyczajnie od nich odrzuca. Pozostały flaki (takie sobie, brak im pikantności) i kawa. Przed ruszeniem w drogę nakładamy trochę dodatkowych ubrań, bo temperatura zaczyna już odczuwalnie lecieć na twarz. Włączamy też tylne oświetlenie, jak znak kapitulacji przed nadchodzącą szarówką.
Krasnobród-Tomaszów Lubelski, czyli pełnia Księżyca . Po wyjeździe z Krasnobrodu obserwujemy, jak Słońce chowa się za horyzontem. Od tej pory każdy postój będzie wiązał się z wychłodzeniem i musi upłynąć kilka minut uczciwego kręcenia, nim komfort termiczny powróci. Jedno ciało niebieskie znika, ale Księżyc w pełni, na razie blady, już wisi wysoko. Będzie nam towarzyszył przez kilka godzin. Nasza pętla skręca jednak właśnie na północ. Księżyc wędrujący w przeciwnym kierunku będzie się czaił za naszymi plecami, by później zniknąć na dobre pod gęstą warstwą chmur. Teraz jednak rysuje go iglica masztu w Tarnawatce, która staje się naszym celem. Na drodze blokada schodzących z pastwiska krów. Niektóre wyraźnie deprymuje widok rowerów z rogami. Mnie deprymuje ich zdeprymowanie. Rogi mają jednak przycięte, za co właściciel ma wielkiego plusa. Za Niemirówkiem wbijamy się na DK17 i zatrzymujemy się, by włączyć już całe oświetlenie. Przed samym masztem dwa konkretne podjazdy i w nagrodę zjazd do Tomaszowa. Na rogatkach miasta zatrzymujemy się pod ledwo jeszcze otwartą Biedronką. Kupuję butelkę mleka i wciągam jej zawartość na miejscu. Mleko, którego z reguły nie tykam nawet kijem, w chwilach kryzysu daje mi zapewne atawistyczne poczucie komfortu. A kryzys nie jest urojeniem. Mój organizm domaga się snu jak kania dżdżu. Wiem też, że im dalej w las, będzie z tym gorzej, znacznie gorzej.
Tomaszów Lubelski-Tyszowce, czyli ostatnich gryzą psy . Ruszamy w dalszą drogę i jest to chyba najbardziej wymagający odcinek. Bardzo interwałowy, a do tego wspinamy się na najwyższe punkty całej trasy. Na podjazdach człowiek się rozgrzewa, a na zjazdach marznie i tak w koło Macieju. Dlatego na krótkim postoju wkładam na siebie wszystko, co mam, ale i tak niewiele to zmienia. Nawierzchnia też jest lekko podła, więc cały czas trzeba mieć się na baczności. Swoistego kolorytu dodają zmasowane ataki psów. Podczas każdego z nich nasze tempo wzrasta, bo raczej nikt nie chce być tym z tyłu. Wygląda to nawet zabawnie, gdyby nie to, że zostającego w tyle może czekać seria bolesnych zastrzyków. Linia czerwonych świateł podtyszowieckiej farmy wiatrowej widoczna jest z daleka, ale zdaje się nie przybliżać. Momentami nawet znika, gdy zanurzamy się w kolejnej dolinie. W końcu docieramy jednak do tyszowieckiego rynku, gdzie rozsiadamy się na ławce. Baterie siadają nam w licznikach, więc jest pretekst, by zabawić tutaj na dłużej.
Tyszowce-Hrubieszów, czyli kawa, której nie było . Zaczyna interesować się nami policja, więc to znak, że czas ruszać dalej. Przez kolejne kilka kilometrów radiowóz mija nas jeszcze kilka razy. W przydrożnych knajpach gwar weselnej muzyki, więc pewnie mundurowi interesują się bardziej otaczającymi tego typu imprezy patologiami, niż dwójką prawidłowo oświetlonych rowerzystów. Basik przypomina sobie o stacji benzynowej na rogatkach Hrubieszowa u wylotu na Chełm, więc konsumpcja gorących płynów tamże staje się naszym celem. Dojeżdżamy do pogrążonego we śnie miasta. Cisza i spokój, jak po wybuchu bomby neutronowej. W końcu docieramy do rzeczonej stacji benzynowej. I to jest dobra wiadomość. Zła jest taka, że stacja jest zamknięta na cztery spusty. A niech to! Siedzimy trochę na krawężniku, dając się nagrać kamerom monitoringu. Niech manager tego przybytku wie, że stracił dwójkę klientów gotowych wydać przynajmniej dychę.
Hrubieszów-Chełm czyli przegląd Pagórów Chełmskich . Po wyrwaniu się z hrubieszowskiej dziury (w sensie wysokości też) robi się w miarę płasko. W Odletajce odlatujemy na Krasnystaw ( kiedyś zdobiący tam pobocze drogowskaz „Krasnystaw 46” nieźle podkopał moje morale) i po łagodnym ale długawym podjeździe w Uchaniu docieramy do Wojsławic. Na postoju u szczytu podjazdu prowadzę krótki dialog z jakąś kobietą demonstrującą zawartość szkatułki z biżuterią. Wśród świecidełek dostrzegam znane mi Bóg wie skąd sztabki. -To 15-karatowe złoto - informuję ją tonem eksperta. Słyszę własny głos i dociera do mnie absurd tej sytuacji. Kobieta z błyskotkami rozpływa się w nicość. Teraz na północ, gdzie rozpościera się ok. 20-kilometrowy przegląd Pagórów Chełmskich. Mój zapał do nadgryzania tego pofałdowanego kawałka wynosi zero, najlepiej poszedłbym spać gdzieś na przystanku, ale Basik wykazuje determinacje godną lepszej sprawy. „Jedziemy, jedziemy, jedziemy”. Nie mogę tego dłużej słuchać, więc jedziemy. Na początek podjazd, który wydaje się nie mieć końca. Przez chwilę obawiam się, że jest to szatańska realizacja iluzji Eschera, którą pokonujemy w złym kierunku. Ale nie, ten podjazd ma jednak swój szczyt. Potem już jest z górki. I pod górkę, i z górki, i pod górkę, itd. itp. Na jednym ze zjazdów ledwo omijam padłego kota. W nocy wszystkie koty są czarne, ale ten rzeczywiście jest i dlatego dostrzegam go w ostatniej chwili. Co gorsza, jest on nadal w 3D, samochody nie zdążyły go wprasować w asfalt, więc najechanie na niego skończyłoby się nieuchronną glebą. Uff! Teraz tylko wyglądam czerwonych świateł podchełmskich wiatraków, jak zbłąkany żeglarz latarni morskiej. W końcu są. Odcinek do Chełma udaje nam się pokonać bez przerwy, co mnie wręcz zdumiewa. Przedmieścia Chełma serwują fatalny asfalt, a dalej pojawiają się co chwila zakazy ruchu rowerowego. Tonem nie znającym sprzeciwu „zachęcają” do skorzystania z DDR, która jest bez wątpienia dumą miasta PKWN. Zakazy ignorujemy równo. W okolicach dworca kolejowego Chełm Miasto poruszająca się karnie po DDR para rowerzystów brzdęka z dezaprobatą dzwonkami. Chcę im dla jaj oddzwonić, ale dzwonka nie mam w myśl zasady, że jak już łamać przepisy, to wszystkie. Dobijamy do stacji benzynowej na drugim końcu miasta, gdzie rozsiadamy się na zasłużoną przerwę. Gorąca kawa i hot-dogi, które ledwo jestem w stanie w siebie wmusić. Zapisuję ślad z etapu, który rozpoczął się w Biłgoraju i zapuszczam w nawigacji ostatnią część tej trylogii. Teraz ma być płasko aż pod Lublin, teraz ma być płasko aż pod Lublin. Trzymam się tej mantry jak topielec brzytwy.
Chełm-Urszulin czyli spotkanie z Misiem Uszatkiem . Ruszamy w dalszą drogę. Jest coraz jaśniej i z utęsknieniem czekam, aż temperatura podskoczy i będę mógł w końcu zrzucić większość ubrań. Po początkowych agonalnych podrygach Pagórów Chełmskich zrobiło się rzeczywiście płasko, co mnie nie martwi, a wręcz nawet raduje. W mijanych wioskach cisza i spokój od het het po het het. Ruch samochodowy praktycznie żaden. Jedziemy obok siebie i rozmawiamy o błahostkach. Pod Cycowem sielankę przerywa przejeżdżający mi koło kasku furgon. Pędzi zdecydowanie szybciej, niż 90 km/h, bo zdaję sobie sprawę z jego obecności dopiero, gdy nas wyprzedza. Kierowca najprawdopodobniej postanowił wyrazić swoją dezaprobatę dla jazdy rowerzystów obok siebie poprzez wyprzedzenie ich z ogromną prędkością na gazetę. To ich, psia mać, powinno nauczyć, panie. Furgon ma dziwacznie duże lusterko, które wygląda jak nieklapnięte ucho Misia Uszatka. Gdybym tym uchem dostał w kask, to nawet bym nie wiedział, co posłało mnie do Krainy Wiecznych Łowów. Skończyło się na strachu, ale spodnie i tak do prania. Niestety byłem zbyt zaskoczony, aby zapamiętać numery blach tego idioty. Był to chyba jedyny niebezpieczny moment podczas tego wyjazdu. Ktoś tam wyskakiwał nam co prawda w okolicach Opola Lubelskiego na czołówkę, ale to raczej chleb powszedni na polskich drogach. Pod Urszulinem rozważamy przez chwilę skrócenie trasy, ale na szczęście pomysł ten szybko upada i postanawiamy trzymać się pierwotnego planu do gorzkiego końca.
Urszulin-Parczew, czyli 500 to prawie pół tysiąca . W Urszulinie nasze drogi się rozchodzą. Basik ma zdecydowanie więcej sił, więc może kręcić znacznie szybciej. Do tego musi zdążyć na niedzielną mszę, od której ja uzyskałem przezornie dyspensę. Za Jeziorem Wytyckim (w kolekcji już jest) skręcam na północny-zachód i przed Starym Brusem robię postój, by rozebrać się na krótko. Jest już komfortowo ciepło i wygląd na to, że przed południem zacznie się konkretna lampa, która przebije tę wczorajszą. Kciukiem wmuszam w siebie resztki hot-doga, które wiozę z Chełma, ale brakuje mi już płynów, by te delicje popić. Zatrzymuję się więc pod jakimś sklepem, który okazuje się zawarty na skobel. Przechodzień, który wita się ze mną jak z kuzynem, oznajmia, że właściciel udał się był na majówkę do kościoła. Rzeczywiście ich sezon w pełni. Na trasie kilka razy mijaliśmy kapliczki oblegane przez śpiewających wiernych. Nawet zdarzył się stół przykryty śnieżnobiałym obrusem głęboko w lesie. Jadę dalej i mijam spory tłum mężczyzn przed dzwonnicą jakiegoś kościoła (może jest wśród nich właściciel sklepu?), w okolicach którego przetaczają się tłumy wiernych w odświętnych ubraniach. I ja w koszulce rowerowej mającej świeżość dawno za sobą. Otwarty sklep trafia się dopiero w Sosnowicy. Ochładzam się lodami, zalewam bidony i udaję się w dalszą drogę. W lasach parczewskich mijam żwawo pomykającą parę szosowców. Przed Parczewem na liczniku wybija 500 km, ale ten podniosły moment przegapiam. Zresztą i tak nie miałbym siły, aby się z tego cieszyć.
Parczew-Kozłówka, czyli co tam, Panie, w polityce . W Parczewie się nie zatrzymuję. Robię to dopiero w Niedźwiadzie. Siedzę na przystanku i uderza mnie prędkość z jaką po tych długich i płaskich prostych poruszają się samochody. Jadąc rowerem tego się nie czuje, bo być może większość kierowców ma na tyle oleju w głowie, aby przed rowerzystami zwalniać. Pod Lubartowem wypada mi z tylnej kieszeni wiatrówka i jakieś szmaty. Jadący z tyłu samochód czujnie hamuje, a kierowca gestem ręki zachęca mnie do zebrania fantów z asfaltu. Gentleman. Wjeżdżam w końcu do Lubartowa. Miasto przyjazne rowerom – DDR, pasy rowerowe aż po rogatki miasta. Nawet okoliczne wioski dorobiły się infrastruktury rowerowej dzięki promieniującemu przykładowi Lubartowa z jego dorocznym Świętem Roweru. Miasto przejeżdżam i robię przystanek w okolicach pałacu w Kozłówce. Pod sklepem spędzam zdecydowanie zbyt dużo czasu na rozmowach z tubylcami o polityce. Typujemy, kto pierwszy wyląduje przed Trybunałem Stanu, sypiąc kandydatami, jak z rękawa. Trochę mam do siebie o to pretensje, bo z takich rozmów nic nigdy nie wynika.
Kozłówka-Lublin, czyli koniec wieńczy dzieło . Ostatni etap jedzie mi się nadspodziewanie dobrze. Może to odpoczynek, może bliskość domu, może trasa znana do bólu. Nie wiem. W końcu znad horyzontu wyłaniają się pokryte patyną wieże kościoła w Garbowie. Pojawiają się też fałdy, ale raczej symboliczne. Potem jeszcze tylko kładka nad S12 i z ogromną ulgą zamykam pętlę, pod którą podpiąłem się poprzedniego dnia. Zejście z orbity do bazy, pomimo sporej liczby pagórków też idzie dosyć sprawnie. Ponieważ mapa nie jest mi już do niczego potrzebna, przełączam nawigację na wyświetlanie odległości do celu. Z radością obserwuję, jak jej wartość konsekwentnie spada do zera. W końcu dom. Miała być kąpiel natychmiast po przekroczeniu progu, bo marzyłem o niej przez ostatnie 200 km, ale po położeniu się „na chwilę” odjeżdżam w sen.
Epilog, czyli krajobraz po bitwie . Wyjazd ten miał swoje wzloty i upadki. Za dnia jechało się bardzo przyjemnie, pomimo pierwszych solidnych upałów w tym roku, do których organizm jeszcze nie przywykł. Jednak za brak dobrej jakości snu w poprzedzającą wyjazd noc, przyszło mi zapłacić fizycznym dołem w okolicach północy. Gdyby niczym nie zachwiana determinacja Basika do jazdy, pewnie odpuściłbym szarpanie się z tą trasą gdzieś na głębokim dzikim wschodzie. Mam nadzieję, że kiedyś tak długie wyjazdy mi spowszednieją na tyle, że noc przed będę spał jak niemowlę. Duża różnica temperatur między dniem i nocą uczyniła dobór odpowiedniego stroju dosyć trudnym. Wkraczanie w zimną noc w przepoconych dziennym upałem szmatach to nie jest nic przyjemnego. Zmiana ubrań na świeże z pewnością uczyniłaby nockę bardziej znośną, ale w pełni świadomie wybrałem się w podróż na lekko. Coś za coś. Podziękowania należą się Basikowi za towarzystwo, upór, żelazną konsekwencję i wytrzymałość. Chapeau bas!
Matematyka i statystyka, czyli bez matury nie podchodź . Mimo, że był to bez wątpienia mój najdłuższy wyjazd, to jednak nie uznaję go za życiówkę. Co do zasady wszelkie rekordy odnoszę do pełnej doby. Dlatego moją dobową życiówką pozostaje objazd północno-wschodniej Lubelszczyzny (426.63 km). Podczas tego wyjazdu koniec doby zastał mnie w Urszulinie po przejechaniu 419.86 km. Pod względem trudności między tymi wyjazdami nie ma jednak właściwie porównania. Szczególnie biorąc pod uwagę przewyższenia, których podczas tego wyjazdu było trzy razy więcej. Dodatkowo wpadło też 6 nowych gmin. Wychodzi prawie 100 km na gminę – lekko żałosna efektywność.
Rysying czyli, ile jest cukru w cukrze, a podjazdu w podjeździe . Przed wyjazdem miałem nadzieję, że jego przewyższenia pozwoliłyby mi podjechać Rysy od poziomu morza. I jak? I tak, i nie. Zależy, kogo się pyta:
2115 m (Garmin Connect z wyłączoną korekcją)
2524 m (Strava)
2567 m (Garmin Connect z włączoną korekcją)
3012 m (Ride with GPS)
3909 m (Gpsies)
Jak widać, rozbieżności są ogromne. Co do zasady, przewyższenia z Garmin Connect przy wyłączonej korekcji traktuję jako te, które odzwierciedlają rzeczywistość. Metoda ta jest jednak najmniej wspaniałomyślna, jeżeli chodzi o rozdawanie metrów w pionie. Ponieważ jednak do weryfikacji everestingu stosuje się Stravę, więc wg jej miary nasze Rysy jednak podjechałem. I tego się trzymam. Nie wiem, jak działa algorytm Gpsies. Wiem jednak, z jakiej części ciała pobiera końcowe wyniki swoich obliczeń. Lekcja jest taka, że trzeba być bardzo ostrożnym w szacowaniu trudności przejazdu w oparciu o dane, bez znajomości ich źródła. Rozsądnym jest konsekwentne trzymanie się określonego algorytmu do tego celu, bo można się pewnego pięknego dnia nieźle przejechać (w sensie figuratywnym, bo literalnie będzie to przeciwieństwo przejechania się). Jakby nie patrzeć, 2 km w pionie to jednak trochę mniej niż 4 km.

Szczyt podjazdu w Rogalowie © chirality

Senny Kazimierz Dolny © chirality

Bociany na gnieździe © chirality

Po roztoczańskich wertepach mój rower do generalnego remontu © chirality
- DST 377.31km
- Czas 16:36
- VAVG 22.73km/h
- VMAX 47.10km/h
- Temperatura 20.0°C
- Podjazdy 1717m
- Sprzęt Szosant
- Aktywność Jazda na rowerze
Wschodu Pięknego dwie trzecie
Niedziela, 1 maja 2016 · dodano: 07.01.2017 | Komentarze 0
Piękny Wschód to jeden z nowszych 500-kilometrowych maratonów rowerowych w kalendarium. Odbywa się na przełomie kwietnia i maja, a więc nieprzyzwoicie wcześnie. Pomimo tego, że w tym sezonie moim najdłuższym dystansem była setka, pomyślałem sobie, że na ten maraton mógłbym się porwać. Co prawda rozsądek podpowiadał, że dystanse trzeba zwiększać stopniowo i wyruszać na 200 km, gdy przejechało się wcześniej 100 km, a przed 300 km, wypada mieć już przejechane 200 km, itd. W przypływie niczym nieuzasadnionego optymizmu pomyślałem, że pierwsze 200 km przejadę w tym samym dniu, co pierwsze 300 km, a to z kolei w tym samym dniu, co pierwsze 400 km, a to z kolei w tym samym dniu, co pierwsze 500 km. Formalnie więc wszystko będzie w porządku. Zaplanowałem przejechać oficjalną trasę maratonu „pod prąd”, wbijając się w nią w punkcie leżącym najbliżej Lublina. Nie tylko dlatego, aby minąć na trasie wszystkich uczestników tego szaleństwa, ale również po to, aby płaskie Polesie objeżdżać na końcu, a nie na początku. Taki był plan, ale w dniu startu właściwego maratonu pogoda była tak kiepska, że swój własny wyjazd postanowiłem przełożyć na następny dzień. Tak też się stało, ale dom opuściłem znacznie później, niż planowałem. Miało być tuż po wschodzie słońca, a skończyło się na kwadransie przed jedenastą. Robiłem jednak dobrą minę do złej gry i wmawiałem sobie, że nie ma to znaczenia, bo tak czy siak będę musiał spędzić w siodełku całą noc. W konsekwencji, po pokonaniu ok. 20 km, na pętlę Pięknego Wschodu wbiłem się w Garbowie tuż przed południem. Przejechałem przez Nałęczów i skierowałem się na Kazimierz Dolny. Na tym odcinku minąłem kilku szosowców, ale tylko jeden wyglądał na na tyle umęczonego, aby być niedobitkiem Pięknego Wschodu. Niestety na Stravie nie wyskoczył mi jako flyby. Kilka kilometrów przed Kazimierzem zaczęły się korki. Majowy weekend w pełnej krasie. Im bliżej centrum, tym było gorzej. Do tego na wąskiej jezdni z chlapniętą podwójną ciągłą ciężko było objeżdżać stojące pojazdy. I dlatego aż do nadwiślańskiego deptaka wlokłem się jak żółw. Na zatłoczonym rynku zrobiłem krótką przerwę, którą poświęciłem na dokręcanie poluzowanych śrub siodełka. Wyjazd z miasteczka równie mozolny, jak wjazd. Po wygramolenie się z kazimierskiego dołka okazało się też, że wiatr postanowił nie pomagać i zawiewał konkretnie z kierunków wschodnich. Rozczarowało mnie to, bo Windyty obiecało przez kilka dni poprzedzających wyjazd elegancki wiatr w plecy przez pierwszą połowę trasy. W ramach rekompensaty było jednak przyjemnie ciepło (w szczycie 20 stopni) i słonecznie. W Chodlu skręciłem na rondzie na południe i przejechałem obok miejsca kolizji z motorowerzystką. Dawne, dobre czasy. W Kraśniku powitała mnie fatalna DDR, z której byłem zmuszony skorzystać przez strategicznie poustawiane znaki. W mieście zrobiłem przerwę nad jakimś stawem, u brzegów którego szczęśliwie znajdował się otwarty sklep. Wrogi rowerzystom, bo jak wół stał tam „zakaz opierania rowerów o ścianę”. Nie oparłem, jedynie nad wodą wypiłem butelkę mleka, dokręciłem poluzowane śruby bagażnika i pojechałem dalej. Za Stróżą dłużący się podjazd i od tego momentu przestało być płasko. W Modliborzycach ostre hamowanie i ledwo unikam kolizji z delikwentem, który wyjechał mi z podporządkowanej prosto przed nosem. Twarz kierowcy wydawała mi się dziwnie znajoma i dopiero później przypomniałem sobie, że widziałem jego zdjęcie na Wikipedii pod hasłem „kark”. Jaki ten świat mały. Na rynku w Janowie Lubelskim zrobiłem krótką przerwę na herbatę i lody. Mimowolnie posłuchałem młodej matki opisującej proces odstawiania oseska od piersi. Pasjonujące. Odcinek z Frampola do Biłgoraja jak zwykle bardzo przyjemny, bo dobry asfalt i delikatnie z górki. Na obwodnicy Biłgoraja wyskoczyła DDR, ale jechało się po niej przyzwoicie. Kilka kilometrów za miastem włączyłem oświetlenie – zacząłem płacić za późny wyjazd z domu. Od tej pory aż do świtu wrażeń wizualnych niewiele. Tylko droga. Na ostrym podjeździe przed Zwierzyńcem zostaję otrąbiony na łuku drogi przez wyprzedzającego mnie kierowcę. Rzucam w jego stronę mięsem. W myślach, a nie dosłownie. W miasteczku robię krótką przerwę i wtedy orientuję się, że tylną lampkę mam wyłączoną. Zaczynam rozumieć reakcję tego kierowcy i cofam wyrzucone mięso. Okazuje się, że lampka, z którą jadę pierwszy raz, wyłącza się od wstrząsów. Ewidentny błąd konstrukcyjny, bo nawet po krótkotrwałym przerwaniu kontaktu na stykach, lampka nie powinna się resetować do pozycji off. Od tej pory na lampkę zerkam co kilka minut, szczególnie że drogi w tych okolicach nie są zbyt dobre. W ciągu nocy lampka wyłącza mi się samoczynnie jeszcze kilka razy. W Krasnobrodzie i jego okolicach najgorsze drogi podczas tego wyjazdu. Przejeżdżam obok jakiegoś zbiornika wodnego, gdzie kręci się sporo pijanych ludzi. Robię krótką przerwę na rynku, ale szybko się stamtąd zmywam, gdyż rewir okupuje podchmielona młodzież próbująca coś głośno artykułować. Chyba po włosku. W sumie dziwne miasto, bo ludzie odstawiali melanż, a po ulicy biegały lisy. Ale te, w przeciwieństwie do zadziornych psów, na mój widok zwiewały. Opuściłem czym prędzej tę okolicę z duszą na ramieniu przed pijanymi kierowcami. Wbiłem się na DK17 i skierowałem na południe do Tomaszowa Lubelskiego. Droga zrobiła się mokra, co mnie trochę zaskoczyło, bo jeszcze w Zwierzyńcu jechałem pod rozgwieżdżonym niebem. Tłumaczyłem sobie jednak, że były to zapewne pozostałości po deszczach z ostatnich kilku dni. Po kilku hopkach mających swoją kulminację w Tarnawatce dojechałem do rogatek Tomaszowa, gdzie na stacji benzynowej uzupełniłem zapasy płynów. Gdy za miastem zacząłem podjeżdżać na maksymalną wysokość podczas tej wycieczki, rozpadało się. Zupełnie nie byłem na to przygotowany, ale łudziłem się, że będzie to zjawisko przejściowe. Odcinek do Tyszowców okazał się cięższy, niż się spodziewałem. Momentami kiepska nawierzchnia, a do tego ciągle góra-dół. Płynąca jezdnią woda powodowała, że wszystkie zjazdy pokonywałem na hamulcach, bo gleba w takiej okolicy o północy nie była tym, czego chciałbym doświadczyć. Z bolącym sercem słuchałem, jak klocki hamulcowe zdzierały się do krwi. Odcinek ten obfitował również w spacerujące pieski, które zapewniały, że nie mogłem się nudzić. W Tyszowcach zatrzymałem się na przystanku. Jeszcze tego wewnętrznie nie werbalizowałem, ale wiedziałem, że ta zabawa nie zakończy się zgodnie z planem. Deszcz nie ustawał, bębniąc monotonnie o dach wiaty. Nie wiem, czy w takich warunkach gorsza jest jazda, czy czekanie. Zapewne gorsze jest to, co człowiek robi w danej chwili. Wybrałem to drugie, ale ponieważ temperatura spadła do 10 stopni, nie był to piknik. W pewnym momencie pod przystanek podjechał radiowóz. I pomimo tego, że trzymałem stopy na siedzisku, policjanci nie zawracali mi głowy. Na przystanku zeszło mi dobre cztery godziny. Świtało, deszcz ustał i okolica zaczęła rozbrzmiewać śpiewem wszelkiej maści ptaków. Nie było sensu siedzieć na tym przystanku dłużej, więc z kłopotami wsiadłem na rower. Obolałe i wychłodzone mięśnie pokazywały, że jazda na rowerze nie zawsze jest łatwa i przyjemna. Za Tyszowcami minąłem farmę wiatrową, której światła mrugały do mnie nocą na wiele kilometrów przed miastem. W drodze do Hrubieszowa przyroda zaczęła się budzić na dobre. Po jezdni biegały w te i we wte stada saren i stworów do nich podobnych. Kumkanie żab i, jak na wielu innych odcinkach, masa rozjechanych jeży. Na wjeździe do Hrubieszowa droga z pierwszeństwem, którą jechałem skręcała w prawo. Jadąc prosto nawet nie spojrzałem, czy z prawej nie nagina nikt na pierwszeństwie. Zmęczenie. W centrum miasta zatrzymałem się koło sklepu, gdzie zjadłem coś przypominającego śniadanie. Trochę porozmawiałem z właścicielem tego przybytku i tylko ze względu na to, że Hrubieszów nie dorobił się stacji kolejowej, skierowałem się do Chełma na własnych kołach. Ten odcinek jechałem po drogowskazach DW844, nie chciało mi się nawet zerkać na nawigację, i w konsekwencji za Teratynem przegapiłem skręt na Wojsławice. Chciałem się jednak trzymać oryginalnej trasy do gorzkiego końca, więc karnie zawróciłem. Za Uchaniami dosyć długi, ale łagodny podjazd. Trochę był on mi nie w smak. O święta naiwności! Gdybym wiedział, co czaiło się za Wojsławicami... Po skręcie na północ rozpoczął się trwający aż do Chełma przegląd Pagórów Chełmskich. Piękny krajobrazowo odcinek z bogatą infrastrukturą turystyczną, który jednak wydrenował ze mnie resztki sił. Na jednym z podjazdów mijałem objuczonego sakwiarza i nie mogło być jeszcze ze mną aż tak źle, skoro byłem w stanie mu odmachać. Na szczycie ostatniego wzgórza minąłem kolejną farmę wiatrową i wjechałem do miasta PKWN. Sporo znaków zakazu jazdy rowerem zmuszających do korzystania z kiepskich DDR. Resztkami sił doczłapałem się do dworca PKP, na którym postanowiłem zakończyć tę przejażdżkę. W wagonie rowerowym dwie rowerzystki trekkingowe z Lublina i do tego na trasie dosiadła się jakaś kobieta z typowym rowerem po bułki. Miała na swoim bolidzie dziwnie zamontowany dzwonek, z szajbką do dzwonienia po przeciwnej stronie niż chwyt kierownicy. Zastanawiam się, czy dzwonkiem po lewej stronie dzwoni prawą ręka. I na tych rozważaniach, jak i na zapadaniu w płytki sen, upłynęła mi podróż. Z dworca kolejowego w Lublinie dojechałem do domu na stojąco, bo kontakt czterech liter z siodłem powodował ostry ból.Podsumowując, wyjazd okazał się bardzo ciężki. Przejazd takiej trasy bez przygotowania nawet w dobrych warunkach stał pod wielkim znakiem zapytania, więc deszcz i niska temperatura nocą z pewnością nie pomogły. Koniec końców odpuściłem najbardziej płaską część trasy, która o ironio zaczynała się właśnie w Chełmie. Nowe gminy niby wpadły tylko cztery (tak to jest, gdy się kręci długie trasy na własnych śmieciach), ale i tak ich sobie nie zaliczam, bo gminy ojczystego województw postanowiłem odhaczać czysto rowerowo, a tu jednak końcówka była koleją żelazną. Właśnie, pierwszy raz skorzystałem na wyjeździe rowerowym z innego środka transportu. Oby nie stało się to normą. Ze względu na opady, rower upaćkał się po uszy. Rozcentrowane tylne koło idzie na konto wspaniałych wertepów urokliwego Roztocza. A za zryte klocki, też na tyle, winię cały świat, a w szczególności deszcz.

Tłumy w Kazimierzu Dolnym © chirality

Staw w Kraśniku © chirality

Święto majowe w Kraśniku © chirality

Siedziałem mu na kole © chirality

Jemioły © chirality

Droga Hrubieszów-Chełm © chirality

Jeż... jeden z wielu, wielu © chirality

Chyba mnie zauważyły © chirality

Powrót na tarczy © chirality

Kask w Chełmie © chirality
- DST 50.48km
- Czas 01:59
- VAVG 25.45km/h
- VMAX 42.90km/h
- Temperatura 20.0°C
- Podjazdy 178m
- Sprzęt Banana Rama
- Aktywność Jazda na rowerze